Chyba tego się obawiałem, gdy kończyłem studia. Sytuacja wygląda tak: wstaję rano, zajmuje się swoim hobby, piszę to i owo, popołudniem przeglądam oferty pracy, wieczorem kurwica mnie bierze wraz z narastającym strachem o przyszłość.
"Powinienem był zostać księgowym" - z tą myślą zasypiam.
Poniżej o tym czego możecie oczekiwać po rynku pracy, gdy skończycie studia humanistyczne.
Na gejm.net/miodny.pl pojawił się mój tekst o Blackwell: Deception. Czwartej części cyklu Blackwell, autorstwa Dave'a Gilberta z Wadjet Eye Games. Podążając za ostatnim linkiem, znajdziecie zwiastun gry. Jest nawet demo, co w dzisiejszych czasach jest niesłychane.
Wyjaśnię na wstępie, że nie musicie znać poprzedniczek, aby czerpać przyjemność z gry. Wszystko, co powinniście wiedzieć, zawiera prolog. W recenzji piszę takie rzeczy jak:
"Rozgrywka
opiera się na klikaniu myszką i czasem wysileniu zwojów mózgowych.
Kluczowym narzędziem pracy Rosy jest telefon, dzięki któremu
przemieszczamy się po mieście, zbieramy wskazówki, szukamy
informacji w sieci, a nawet dzwonimy! Ponadto mamy trochę klasyki w
postaci zbierania przedmiotów, łączenia ich, interakcji z
otoczeniem i wyboru odpowiedniej odpowiedzi podczas rozmowy."
oraz
"w
Deception sprawcami całego zamieszania jest mafia fałszywych
wróżbitów. Brzmi jak świetny materiał na komedię, ale jest
zupełnie inaczej. Wątek ten owinięty jest w warstwy lekkości,
może nawet banalności, ale pod nimi kryje się serce czarne jak
atrament wylany na nocnym, bezgwiezdnym niebie. Proces odwijania tych
warstw nieco zawodzi, ale sama końcówka poprowadzona jest
mistrzowsko."
Swoją drogą, Wadjet Eye pozamiatało w tym roku. Dwie najlepsze przedstawicielki gatunku - Gemini Rue i Blackwell: Deception - wyjechały właśnie z ich stajni.
Z innych wieści, założyłem twittera. Jeśli odkryjecie coś ciekawego w sieci, chcielibyście się czymś pochwalić, czy zwyczajnie powiedzieć "cześć", dajcie znać. Co więcej, myślimy w gejmie/miodnym nad stworzeniem miejsca dla gier niezależnych i gier na telefony. Zrobiliście coś w wolnej chwili i chcecie, by świat o tym usłyszał? Prawdopodobnie powinniście poszukać popularniejszego serwisu, ale nam również dajcie znać, tak po znajomości. Nasi stali czytelnicy chętnie się z nią zapoznają, ich cała piątka.
Obiecuję, że spojrzymy, zaopiniujemy, a nawet opiszemy.
Niewiele się dzieje. Zesłanie do Łodzi zakończone, tragicznie nie było. Realizowałem swoje marzenie z dzieciństwa - wstawałem późno i nic nie robiłem dzień cały, poza wyskoczeniem do sklepu po zagraniczne smakołyki. Nie ma to jak Lidl. Trochę chorowałem, a w następnym tygodniu zwiedzałem - po kuracji składającej się z przedawkowywania sudafedu i rutinoscorbinu. Pogoda chodzeniu sprzyjała.
Wieczory spędzaliśmy z ojcem na oglądaniu s-f. Odkrył chomika i że ściąganie z niego nie jest regulowane prawnie. Codziennie zdobywał po 3-4 tytuły, zarówno klasyki typu Forbidden Planet, nowości jak Transformersy, czy badziewie pokroju Lifeforce albo Nazajutrz. Z zaskoczeniem obserwowałem staruszka, który twardo oglądał te wszystkie filmy do drugiej nad ranem. Kiedyś obiecał je sobie nadrobić i ta chwila nadeszła teraz. I fakt, że wstaje o szóstej rano mu w tym przeszkodzi. Był lepszy ode mnie. Na niektórych filmach zasypiałem, albo traciłem zainteresowanie w połowie i odpalałem NDSa.
O doświadczeniach z konsolą, procesie noszenia mebli i bezcelowości życia po studiach, poniżej.
Remonty w mieszkaniu trwają już dobre dwa miesiące. Zaczęło się spektakularnie - rozwalanie ścian, przebijanie się do sąsiadów i wymiana kaloryferów. Odgórnie narzucone co prawda, bo w całym bloku system grzewczy ulepszali. Jednakże zachęciło to moich rodziców do dalszych robót. Myślałem, że na wymianie okien i parapetów się skończy. Szczególnie, że owe parapety były tak mocno osadzone w ścianach, zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz, że po raz kolejny doszło do rozbijania.
Wyraźnie słyszałem, że na ten rok już starczy wrażeń. Słowa bodajże mojej matki. Podczas kolejnego procesu przesuwania mebli, mycia podłóg i ścierania kurzu, rodzice zaskoczyli decyzją, że w sumie cyklinowanie i odmalowywanie nie zaszkodziłoby mieszkaniu. Na próbę zrobili jeden pokoik, spodobało im się, ale ekipa złożona ze starych dziadków ewidentnie zrobiła ich w bambuko. Matka z ojcem są jednak zbyt wygodni i niechętni do konfliktów, zapłacili zatem zbójeckie stawki, a do kolejnego pokoju zatrudnili inną firmę. Z tej byli na tyle zadowoleni, że zlecili im odnawianie całego mieszkania.
W czteropokojowym mieszkaniu, w którym każde miejsce jest zapełnione meblami, telewizorami, sprzętem elektronicznym i innymi duperelami, przenosić ten szajs można tylko do dwóch najmniejszych. Jest to spory problem logistyczny, szczególnie, że trzeba nosić te rzeczy, żeby lakieru nie zedrzeć. Ponadto w tych dwóch pokojach mieszkać muszą trzy osoby, z których jedna śpi w dzień, żyjąc nocą. W sumie nie żyje, a wegetuje przed Animal Planet. I nie mówię tu o sobie.
Postanowiłem, że wyjadę, żeby nie oszaleć oraz dla zachowania harmonii w mieszkaniu. Ale gdzie by tu się wynieść? Jedno mieszkanie sprzedane, drugie wynajęte, babcia wizyt dłuższych niż godzinka sobie nie życzy. Nie zostało mi nic innego, jak:
I siedzenie ze starym. W dodatku atmosfera jest pasywno-agresywna, co jest reakcją mojego ojca na fakt, że się przeziębiłem. Ważne rzeczy ma do zrobienia, a ja na niego prycham, no jak mogę! Nie prycham, po prostu siedzimy razem w tej kawalerce i dopóki nie wyzdrowieję nie mogę na powietrze wyjść, stary kapciu!
Skończyłem GTA 4. Dopiero teraz, bo gdy wyszła te trzy lata temu, byłem wypalony po San Andreas. Postrzegałem czwórkę jako więcej tego samego, tyle że z lepszą grafiką. Recenzje czytałem, były pełne superlatyw, oceny 90% i wzwyż, zresztą do dziś ten symulator serbskiego imigranta zajmuje wysokie miejsce w metacriticu, ale ochoty na granie nie miałem.
W momencie, kiedy Rockstar ogłosił, że lada moment w GTA 5 będzie można pograć, postanowiłem uzupełnić braki w kradzieży samochodów. Poniżej kawałki z rozmów ze Skype'a, nieco przeredagowane, żebym wydawał się bardziej inteligentny, oddające moją opinię o grze.
A pod koniec urywka z recenzji Sengoku dla gejma i link!
Obroną pracy magisterskiej straszony byłem bodaj od matury. Już wtedy "dorośli" opowiadali, że egzamin dojrzałości to pikuś w porównaniu z tym, co na studiach się odbywa. Prawdziwym mężczyzną możesz się nazwać dopiero po uzyskaniu magistra, mówili. To tytuł godny podziwu, na który trzeba zapracować. Miałem wrażenie, że trudniej nim zostać niż rycerzem Jedi.
"Świat stanie przede mną otworem, gdy będę miał dyplom w ręku" - myślałem. W takiej wierze się wychowywałem. Wmawiano mi to, gdy szukałem pracy, gdy broniłem licencjat, nawet gdy myślałem o ożenku. "Jesteś nikim, bez magistra!" - powtarzali rodzice.
O różnicach pokoleniowych, egzaminie magisterskim, o tym, że świat nie potrzebuje magistrów i o innych duperelach, poniżej.
Nie doszedłem do tego wniosku ze względu na to, że promotor zaakceptował i wyznaczył termin obrony magisterki. Wpływu nie miał również fakt, że nastolatki mówią do mnie per "pan", ani że zbliżają się kolejne urodziny. To, co uzmysłowiło mi, jak stary jestem, miało miejsce w nocy z piątku na sobotę. Przejmująca opowieść o nowym Żubrze, zataczaniu się i kacu, poniżej.
Obok swoich milusińskich, ulubieńców i idoli, każdy ma artystów, których nienawidzi. Przez ich muzykę, styl bycia, chamskie zachowanie czy sprzedawanie się mediom. Czasem powodu nie musi być. Wystarczy, że dojrzy się w nich to wewnętrzne fuj.
Poniżej trzynaście kawałków, które lubię od różnych artystów, prezentujących różne style muzyczne, których szczerze i podejrzewam, że z wzajemnością, nienawidzę. Są linki, są teledyski, a na końcu paczka.
Cholera wie. Gdy nabrałem ochoty napisać coś o Falloucie dla JRK's RPGs, miałem zamiar zrobić to w formie artykułu. Recenzja, myślałem, jest nie na miejscu, gdyż z tym tytułem się wychowałem.
Był jednym z pierwszych erpegów, których doświadczyłem. Był to pierwszy tytuł, który przeraził mnie ogromem możliwości i nieliniowością. Często jak zahipnotyzowany patrzyłem na punkcik prezentujący mnie na mapie świata, bojącego się ruszyć z miejsca, ze strachu przed nieznanym. I z niepewności, dokąd powinienem się udać. Wielokrotnie zaczynałem i porzucałem tą grę. Czasem z powodu niezadowolenia z wyborów w rozwoju postaci (Falloutowi zawdzięczam znajomość ze słownictwem typu "budowa" czy "metagaming"), wyborów dotyczących konkretnego zadania czy miasta, a przede wszystkim ze względu na NPCów. Robiłem wszystko, co w mojej mocy, żeby Dogmeat i Ian przetrwali do końca. Nigdy mi się to nie udało. Grając uczciwie, to znaczy.
Postanowiłem powalczyć o miejsce w redakcji Gejm.net. Na forum, gdzie odbywa się rekrutacja podesłałem recenzję New Star Soccer 5. Wyszedłem z założenia, że nawet, jeśli odmówią, fajnie będzie spróbować opisać coś, co nie jest RPGiem i przeznaczonego nie na blog. Wyszło niemal tysiąc słów, bo jestem mocno zawiedziony piątym nssesem. Seria ta na nowo rozpaliła we mnie emocje związane z symulowanym futbolem. Grając kilka lat temu w "trójkę" czułem się, jakbym pierwszy raz grał w Fifę '97, czy Actua Soccer. Innymi słowy, radowałem się jak dziecko na widok grzechotki. Część piąta to zdecydowany krok w tył; regres, przez który serce mi krwawi. Simon Read zamiast rozwijać to co było dobre w poprzednich wersjach, upraszcza je lub usuwa, w teorii po to, by zachęcić casuali do wypróbowania. Przypomina mi to sytuację z Ion Storm i sequelem do Deus Exa.
Handlem się zajmowałem. Przez ostatnie pięć miesięcy szykowaliśmy mieszkanie pod wynajem, w końcu nadszedł dzień szukania klienteli. Od początku było wiadomo, że rodzice namaszczą mnie na ich przedstawiciela handlowego. Nie dopuszczałem tego do myśli przez grubo pięć miesięcy, ale ostatnie wydarzenia zmusiły mnie do zaakceptowania tego stanu rzeczy. Poniżej urzekająca historia nadająca się do Ewy Drzyzgi.
Witam, witam wszystkich zainteresowanych. Zbliżcie się. Ok, nie przejmujcie się tym stosem drewna, po prostu siadnijcie se wokół niego. Może być brudnawo, wiem, nie przejmujcie się. Proszę usiąść, tak, jasne, po wszystkim będą kiełbaski, pamiętaliście żeby przynieść własne trunki? Dobra, pozwólcie mi tylko przejść. Tylko rzucę ten notatnik na stos, o tak, i możemy zaczynać. Co? Nie, dym nie będzie rakotwórczy. Chociaż wie pan, nie wiadomo z czego teraz ten papier robią. Proszę zakrywać nos i usta, jakby co. Eeej! Zbychu! Dawaj podpałkę!
Jak pies, siedzę i pilnuję chałupy. Mateczka, zgodnie z obietnicą, poszła w miasto. Nadzoruję pracę robotników, a raczej jej brak. Mieli rozpocząć zamurowywanie od 7.30, jednakże do tej pory mnie nie odwiedzili. Przed chwilą złapałem ich herszta na klatce, powiedział: ludzi nie ma, cały pion jest do zrobienia, komplikacje są, wie pan jak to jest, nie wiem czy dziś do pana zdążymy. Bezproduktywnie siedzę zatem, czekając na roboli.
Żeby nie siedzieć w gruzie, poszedłem na spacer do Łazienek. W samo południe, gdy słońce grzało najmocniej, odbył się koncert chopinowski. Nie wiem, jak nazywał się pianista, ale kobieta siedząca koło mnie zażartowała, że rymuje się z penisem. Nigdy nie miałem cierpliwości do Chopina. Kojarzy mi się z przesadą, patriotyzmem na pokaz i językiem polskim. Jedyne pozytywne powiązania to Dzień Świra i Chopin. New Romantic (nigdy nie przyjdzie mi tego choćby przejrzeć, ale podobał mi się koncept). Powodem, dlaczego Chopina nie potrafię słuchać jest edukacja. Miałem posraną na punkcie patriotyzmu babę od polskiego, przez której nadmierny entuzjazm, mam niechęć do symboli naszej kultury. Wycieczka do Łazienek była zatem okazją do przełamania się.
Było lepiej niż zakładałem. Chopin był miły dla ucha, szczególnie Nokturny podpasowały. Nawet postanowiłem zdobyć składankę "Best of", czy "Golden Hits", gdy będzie okazja.
Nawet
nie wiecie, jaka to gigantyczna ulga móc napisać te słowa. Po Invisible War,
mało kto spodziewał się powrotu tej serii i to w takim stylu. Oczywiście, Bunt
Ludzkości nie jest bez wad. Pomysł, aby umieścić bossów, bez żadnej możliwości
interakcji z nimi, prócz walki, jest równie dobry, co inwestowanie na giełdzie
na podstawie horoskopu. Reakcje współpracowników Jensena na jego poczynania
mogłyby być bardziej rozwinięte. I nie jestem fanem końcówki.
Ale możliwość ponownego zagubienia się w
futurystycznym świecie globalnych konspiracji, który zachęca do
eksperymentowania i czerpie garściami z legendarnego pierwowzoru, jest tak
fantastycznym przeżyciem, że wady te bledną.
Wymiana rur w domu trwa. Oznacza to, że musiałem owinąć desktop folią, jak fan bondagu, żeby gruzu za dużo do niego nie nasypało. Polityka zatrudnionej do tego zadania firmy polega na tym, że wchodzą wszędzie. W tym samym czasie rozwalają łazienkę, pokoje i kuchnię. Nie ma się gdzie schować i nie ma czym się zająć w domu. Używając wymówki, że w przygotowywanym pod wynajem mieszkaniu trzeba posprzątać i stolik złożyć, wyrwałem się z domu, zostawiając matkę samą z robotnikami. Odpłaci mi tym samym w następnych dniach, bo wymiana rur/sprzątanie/zamurowywanie potrwa do wtorku. Największym cwaniactwem wykazała się moja siostra, która już w zeszłym tygodniu zaklepała wyjazd do ojca do Łodzi, na okres robót.
Wczoraj zabezpieczałem z matką mieszkanie, meble przesuwałem, dywany zwijałem, książki w szafkach upychałem. Rozpędziliśmy jednak i gdy do kolacji chcieliśmy usiąść, okazało się, że nie było na czym. Dzień rozpoczął się o szóstej rano. Szybkie śniadanie i foliowanie łóżek, następnie prysznic i chowanie środków higienicznych. Ekipa wpadła o wpół do ósmej i zaczęła się rozkładać. To znak dla mnie, pomyślałem. Zabrałem torbę, klucze do drugiego mieszkania i ulotniłem się, życząc mamie miłego dnia. Update z kradzionych internetów zatem!
Gdy wróciłem od fryzjera, matka spojrzała na mnie z obrzydzeniem. No co on z siebie zrobił?! - rozległo się po domu. Potem zapytała, czy fryzjer, u którego byłem, ma w ofercie oszpecanie, czy też zrobił to specjalnie dla mnie? I wszystko dlatego, bo zażyczyłem sobie skrócenia włosów o połowę. Nawet pogadankę miałem, że nie jestem już taki młody, włosy będą mi rosnąć może jeszcze z dziesięć lat, a potem łysinka. Cała rodzina czepia się i wywiera naciski na mnie z powodu włosów. Mam się czuć zaszczuty z powodu owłosienia? Przecież to niedorzeczne. Najwyraźniej Adam Jensen w zwiastunie nowego Deus Ex miał rację. "If you want to make enemies, try to change something."
Kolejny dzień walki z systemem. Zezwalanie na to, żeby robił ze mną co zechce, dokładnie mówiąc. Przed wyjazdem do Ustki dostałem info od swojego dziekanatu, że kierowniczka studiów nie poinformowała studentów o obowiązku wyboru dodatkowego wykładu na zeszły semestr. Za ten przedmiot przysługują dwa punkty ECTS. I tych dwóch punktów, jak się okazuje, brakuje wszystkim studentom na moim roku. Nawet tym, którzy zdążyli już się obronić.
Sprawę olałem, bo magisterka, wakacje etc. Teraz wróciłem do kwestii. Przejrzałem dyskusję na forum mojego kierunku, niektórzy rzucali kurwami tu i ówdzie, zapowiadali, że spalą tą głupią budę i z postów wynikało, że planowali ukrzyżować rządzącą nami panią magister. Widziałem się z nią dzisiaj, więc raczej do tego nie doszło. Chyba, że jest bardziej wytrzymała niż Jezus. Poszła nam na rękę, szczęśliwie. Zaliczenie dodatkowego przedmiotu, który wybrała za nas, polegało na napisaniu eseju na dowolny temat związany z migracjami, 3 - 5 stron. Banał. Jednakże jest to kolejne ustępstwo społeczeństwa wobec błędu systemu. Pozwalamy, żeby rząd deregulował OFE, okradając nas z oszczędności; żeby spekulanci podnosili kurs franka, przez co spłacić kredytu się nie da; nie panikujemy, gdy w debacie telewizyjnej uczestniczy tylko dwóch przedstawicieli partii, w dodatku będących w koalicji rządzącej; a teraz to. Nie powinniśmy się na to godzić, nie w demokracji. Tu trzeba rewolty.
Nienawidzę swojego promotora. Najpierw człowieka pogania i kontroluje, chcąc jak najszybciej zobaczyć poprawki, a potem, gdy dostaje wydrukowaną pracę, mówi, że przeczyta ją i sprawdzi na wakacjach, na które właśnie się wybiera. Przez miesiąc będzie zwiedzać Madryt, w przerwach zerkając na studenckie wypociny, a następnie wszystkich zaprosi na swój dyżur pod koniec września. Zamiast bronić się w następnych kilku dniach, jak planowałem, studia skończę w październiku. Mam nadzieję.
Uwielbiam weekendy spędzać w zasyfionym mieszkaniu, składać meble, rozkładać je, ciąć i składać ponownie, bo akurat takie dwie rurki przeszkadzają im w aklimatyzacji. 7 godzin z piątku mi to wyjęło i 6 z soboty. Wszystko po to, żeby komuś wynająć. Cudnie. Wróćmy jednak do odbytej jakiś czas temu podróży.
Ok, poniżej prolog wyprawy do Ustki, odtworzony z haseł i zdjęć. Zajmuje mi to dłużej niż myślałem, bo gorączkowo poprawiam magisterkę, tak aby promotor był zadowolony. Oznacza to ostatnie szlify we wstępie/zakończeniu/streszczeniu/bibliografii. Jak moja praca nie okaże się najpoczytniejszym gównem wśród ciała profesorskiego, będę zawiedziony.
Była niedziela wieczór, gdy wysiadłem na Dworcu Wschodnim. Zgodnie z oczekiwaniami, powrót był męczący. Dziesięć godzin na tyłku w jednym miejscu, z krótkimi wypadami do toalety lub wagonu restauracyjnego. W dodatku miejsce obok swojego ojca zajmowałem, którego głowa, gdy zasnął, uderzała mnie w ramię, co doprowadzało mnie do szału. Zamiast wybuchnąć, co byłoby usprawiedliwione, ograniczałem się do prychania i rzucania kurwami pod nosem. Natomiast gdy mi udało się przysnąć, ojciec budził mnie z błahych powodów. Darmowy poczęstunek, synu, weź powiedz co chcesz, no przecież nie będę za ciebie decydować, potem pretensje mieć będziesz. Chcesz kanapkę? Ja biorę kanapkę. Ty nie chcesz? Na pewno? Nie jesteś głodny? Jedziemy już dwie godziny, a ty nie chcesz jeść? Jakiś chory jesteś.
Pojutrze zapowiada się znakomicie. Plaża, las, smażalnie ryb i domek letniskowy. Z wiarygodnych źródeł wiem, że plażowiczów będzie niewiele, w lesie rośnie tyle drzew, że ich gałęzie przysłaniają słońce, ryby są smaczne i przygotowywane bez tłuszczu, a domek jest spory. Dwutygodniowy pobyt w raju. Aby dostać się do tych atrakcji, wystarczy, że przeżyję podróż w dniu jutrzejszym.
Jako introwertyk i człowiek chorobliwie nieśmiały, przez znaczną część swojego życia wierzyłem, że udana interakcja w ramach procesu uspołeczniania się, a szczególnie podczas dialogu z nowo poznanymi osobami, wymaga stworzenia i utrzymania kamuflażu. Takiego, który pozwoliłby mi być jednocześnie obecnym i nieobecnym. Aby być rozpoznawalnym i popularnym, lecz bez presji związanej z oczekiwaniami innych ludzi wobec mnie.
Mój wujek umarł w kwietniu tego roku, pozostawiając za sobą długi i zrujnowane mieszkanie. „Umarł, jak żył”, powiedział mi ojciec, po tym jak odkrył jego ciało. Wujek był wiecznym chłopcem, maminsynkiem i pijakiem. W całym swoim życiu przepracował rok, ponoć w marynarce jako radiooperator.
Pewnego majowego popołudnia, student ostatniego roku kierunku humanistycznego, zaczął myśleć. Student przypomniał sobie, że w tygodniu czeka go spotkanie z promotorem. Zazwyczaj takie myśli nie wiązały się z niczym konkretnym. Kończyły się wstaniem, krótkim spacerem po pokoju z jednoczesnym nerwowym wymachiwaniem rękoma, i ponownym zajęciem miejsca przed ekranem monitora. Jednakże tym razem na spotkaniu miał się pochwalić stanem swojej pracy magisterskiej.
Noc Muzeów to ciekawa inicjatywa. Szkoda tylko, że organizacja ssie, a w Polsce tylu cwaniaczków jest. Z tych dwóch powodów w sobotni wieczór przestałem 6 godzin po to, żeby zobaczyć filtry Lindleya. Kto mógł przypuszczać, że czyszczenie wody bardziej zainteresuje warszawiaków niż Pałac Prezydencki (tam czekało się w porywach 2 godziny, według WP).
Gdy już wszedłem na obiekt o pierwszej w nocy, nie byłem wstanie się skupić i opowieści pani przewodnik interesowały mnie równie mocno, co zawartość sracza w typowym warszawskim siedlisku. Nic to, przynajmniej na świeżym powietrzu trochę pobyłem.
Mijający tydzień był równie interesujący newsowo, co moje stanie w kolejce do filtrów.
Na blogu zastój, jak widać. Z przyczyn magistersko-rodzinnych aktualki w maju/czerwcu będą pewnie tylko w niedziele, choć mam nadzieję, że uda mi się coś umieścić w międzyczasie.
W skrócie o wyprawie majowej:
- Berlin jest fantastyczny, przynajmniej w porcjach przeznaczonych dla turystów, na większe zwiedzanie dni zabrakło.
- Niemieckie tanie piwo to szczyny w porównaniu z naszymi trunkami. Kuchnie też mają nieciekawą. Ziemniaki i kiełbasę wpieprzają na każdy posiłek dnia.
- Autostrady są fajne. Najbardziej podoba mi się fakt, że żadnych brudnych autostopowiczów na nich nie ma.
- Polaków tam od groma. Polski słyszałem równie często, co niemiecki.
Berlin godnym polecenia na wyjazd miejscem jest, podsumowując.
Jak zwykle, brak czasu na cokolwiek. Każdą wolną chwilę poświęcam na pisanie magisterki albo na wyjazdy zagraniczne. Dla przykładu, weźmy dzisiejszą niedzielę. Kiedy czytacie te słowa, ja się przekręcam na drugi bok w jakimś zawszonym berlińskim hostelu, w którym sypiam od soboty, bo zachciało mi się wyjechać na długi weekend zagranicę. Dzięki technologii jutra, mogę podzielić się ze światem linkami do rzeczy, które uznałem za ciekawe w mijającym tygodniu, mając nadzieję, że w sobotę/niedzielę nic wartego odnotowania nie miało miejsca.
Nareszcie, druga część. Przyznam, że idzie mi ciężej niż się spodziewałem. Myślałem, że przejście z konspektu gry do opowiadania będzie bardziej płynne i bezproblemowe. Musiałem sporo rzeczy pozmieniać, inne przemyśleć, ale chyba wyjdzie na lepsze. Części planuję jeszcze 2 lub 3, zależnie jak pisanie mi będzie szło.
Przy okazji, udanego dnia ziemi i dużo mięcha z okazji postu ;)
Good Old Games to fantastyczny wynalazek. Nie tylko pozwala odkryć diamenty, które się pominęło lata temu, gdy premierę miały, ale również daje drugą szansę tytułom niedocenionym, które finansowo niezbyt dobrze sobie radziły. Outcast przychodzi na myśl, czy Beyond Good & Evil. Jednak to, co najlepsze na GoGu, to promocje. Typu -50% na wszystkie gry danego producenta, -30% na tytuły z całej serii, etc.
Ostatnio, w przypływie zakupoholicznego szału, skusiłem się na parę perełek Rebellionu. I Sędziego Dredda, żeby wykorzystać zniżkę do maksimum. Poniżej szczegóły.
Update z drugą częścią opowiadania nie miał miejsca z jednej prostej przyczyny - jestem do dupy. Wpierw się obijałem/planowałem pół tygodnia, a na drugą nagle zwaliła mi się na głowę masa rzeczy i czasu zabrakło, żeby choć stronę napisać.
Dość jednak z wymówkami, czas na porcję połączeń z mijającego tygodnia.
Po kilkugodzinnej męczarni, związanej z wieloma brakami, w tym: inspiracji, chęci, czasu, pieniędzy, kobiety, aktywności fizycznej, pokoju na świecie; napisałem swoją opinię na temat Spiral Knights - darmowego MMORPG od Three Rings i Segi dla JRK's RPGs. Pierwsza recenzja gry typu MMO w mojej niezwykle rozbudowanej i długiej karierze.
Zawiera takie suchary jak:
Na miejscu okazuje się, że planeta jest gigantycznym mechanizmem, który cały czas się zmienia, a jej rdzeń kryje ogromną moc, będącą w stanie ocalić rycerzy. Ktoś tylko musi podjąć się wyprawy w głąb planety i zmierzyć się z zamieszkującymi ją paskudztwami. I to, Drogi Graczu, jest Twoje zadanie.
Obrazki są pod tekstem, autorskie zresztą, ale jakby ktoś narzekał, że są za mało "kinowe":
W piątek byłem na koncercie Bonobo w Palladium. Byłem zachwycony i zdruzgotany jednocześnie. Zachwycony, gdyż w końcu muzycy nie kojarzeni z Eurowizją zaczęli zauważać nasz tyci kraj. Ba! W tym roku Polska stała się wręcz mekką dobrej muzyki, co może nie jest najlepsze dla portfela, ale dzięki temu moje zadowolenie z życia właśnie tutaj znacznie wzrosło.
Bonobo Live Band, czyli Simon Green i jego ekipa muzyków byli fantastyczni. Żywe, radosne nuty z pogranicza elektroniki i jazzu. Polecam wszystkim.
Zdruzgotany natomiast, bo Palladium, jak większość klubów warszawskich, ładnie sobie liczy za podstawowe usługi. Szatnia - 4 zł, piwo - 8 zł, bilet - łojezus maria 1/10 mojej byłej pensji. Było też trochę baboli technicznych, cały czas jakiś dziadek majstrował na scenie, bo albo mikrofony nie działały, albo jakieś kable trzeba było wymienić. Nie wiem czy to wina klubu, czy Bonobo kiepsko się przygotowali.
I ścisk był taki, że nawet nie miałem miejsca, żeby ułożyć ręce do oklasków, nie mówiąc o baunsowaniu. W dodatku w pewnym momencie dwa wieżowce przede mną stanęły i nie widziałem całej sceny. Wychyliłem się za jednego - dostrzegałem perkusistę, typka za konsoletą i piosenkarkę (urocza istota ze świetnym głosem, ale nie usłyszałem jej imienia), wychyliłem się za drugiego - widziałem flecistę i Greena. Ech.
Zgodnie z wcześniejszą deklaracją, prezentuję pierwszą część swoich wypocin. Nie jest to literatura najwyższych lotów, ale przyjemnie mi się nad nią pracowało. Planuję jeszcze trzy posty poświęcić tej historii, będą ukazywać się mniej więcej co tydzień, w czwartki/piątki.
Sprawa wygląda następująco. Mój rodzic poprosił ładnie o polecenie jakiegoś tytułu, w który mógłby w miarę bezstresowo pograć.
Dał mi jasno do zrozumienia, że strzelaniny typu CoD odpadają, ponieważ akcja zazwyczaj jest za szybka, za dużo klawiszy do opanowania i takie tam inne biadolenie. Z tego samego powodu odpadają wszelkie arcade'y. RPGi mają za dużo statystyk i jest tam jakiś wybór. On nie chce wyboru! Wybór miesza w głowie, dezorientuje! Jak źle wybierze, będzie musiał wczytać poprzednią grę itp. Przygodówki, ok, ale tylko w języku polskim i najlepiej od razu z solucją, tak na wszelki wypadek. RTSy za szybkie, turówki za wolne, więc nie.
Znacznie zawęziło to obszar poszukiwań.
Postanowiłem zatem spenetrować środowisko gier casualowych. Zacząłem od tego, o czym kiedyś słyszałem, że jest fajne - Plants vs. Zombies.
Od dziecka marzyłem o jednym - żeby nic nie robić. Leżeć w łóżku, a nawet nie, fotel wystarczy, taki zużyty, z którego sprężyny wychodzą, i mieć wszystko gdzieś. Do tego może telewizor, ewentualnie internet i byłbym ustawiony na życie. Zerowa ambicja, potrzeba spełniania się o podobnej wartości, nie mówiąc o chęci uczestniczenia w życiu społecznym.
Bezrobocie dało mi szansę spełnienia tych marzeń. I co robię? Wypisuję bzdety w edytorze tekstu. Mój dziecięcy odpowiednik byłby zawiedziony.
Mniej więcej przed miesiącem pisałem, że grę robię, skoro już wymyśliłem odpowiednią fabułę. Dziś mogę z całą pewnością zapewnić, że do tego nie dojdzie. Mój programistyczny analfabetyzm i niechęć do nauki, nawet tak prostego programu, jak RPG Maker, wzięły górę. Pocieszam się faktem, że za jakieś 30 lat, kiedy embriony będą w stanie projektować we Flashu za pomocą myśli, gdzieś w kambodżańskiej puszczy będzie ostatni bastion niedołężnych i bezużytecznych humanistów, do którego pewnie dołączę. W końcu będę mógł mówić, że należę do jakiejś elity.
Żeby nie wyjść na kompletnego dupka, który wpierw ogłasza, że coś zrobi, a potem jedynie grzeje tyłek na słońcu, uznałem, że przerobię ową fabułę na krótkie opowiadanie. W odcinkach!
Jakiś czas temu zdarzyło mi się ponarzekać na stan dzisiejszych FPSów. Wszystko przez gigantyczny i w pełni zasłużony sukces CoD 4. Po Modern Warfare, każda gra z tego gatunku wydaje się kopią kopii kopii. Niemal wszystko jest liniowym i oskryptowanym kinem przygodowym, gdzie gracz ma coraz mniej do powiedzenia. W tym wszystkim ginie piękno różnorodności. Gdzie podziały się te skomplikowane poziomy, których ogrom niekiedy przerażał? Gdzie potrzeba taktycznego myślenia, a nie tylko wychylenia się zza murku? Co z konserwacją amunicji? Z kolorami, które nie ograniczają się do brązu? Z przeciwnikami, którzy działają na wyobraźnię?
Ze świecą szukać FPSa, który stara się być czymś więcej niż kolejną wersją Call of Duty (Bulletstorm wyróżnia się z tego, co widziałem, ale też prowadzi gracza za rączkę i bazuje na skryptach).
Odbiorca moich narzekań rzucił kilkoma tytułami jak Deus Ex, System Shock 2 czy Dark Messiah of Might & Magic. Odparłem, że hybrydy to są efpeesowo-erpegowe, więc średnio się liczy. W drugiej turze odpowiedzi, usłyszałem nazwy „Rainbow Six, ale nie Vegas”, „SWAT 3 lub 4” i „bodaj Ghost Recon, ale nie wiem, jak z GRAW sprawa wygląda”. I tego, jak mi się wydaję, szukałem.
Swoją drogą, przykład R6: Vegas doskonale obrazuje dzisiejszy rynek. Spłycić, ułatwić, udostępnić dla wszystkich.
Zapoznawałem się ze SWAT 4 w ostatnich kilku dniach, poniżej moje wrażenia (SPOILER: gra wymiata).
Dziwie się grom z serii Lego. Pomimo tego, że są skierowane do dzieci, na dobrą sprawę są atrakcyjne dla każdego. Coś jak Plants vs Zombies.
Lego Star Wars, dla przykładu, jest moją ulubioną serią gier stworzonych na licencji gwiezdnowojennej. Poza KotORami i Jedi Knight, rzecz jasna. Pierwsza część przedstawia kiepską trylogię na tyle atrakcyjnie, że przebija część drugą, opartą na lepszej trylogii.
Teraz zewsząd informacje dochodzą, że niedawno wydany Lego Star Wars III jest, póki co, najlepszą grą z "lego" w tytule. Zadziwiające, biorąc pod uwagę fakt, że zrobiono ją na podstawie serialu, który jest olewany przez znaczną część fanów GW.
Dowód na to, że z Lego, wszystko jest lepsze? Być może. Mam zamiar w najbliższej przyszłości zainwestować w namacalne klocki tej firmy, żeby móc powspominać stare dobre czasy. Podejrzliwym będę kłamać, że zbieram zabawki dla przyszłego bachora. Jeśli taki element naprawdę pojawi się w moim życiu, to grzecznie wyjaśnię, żeby zarobił i se kupił. Po coś Balcerowicz te reformy robił, do diaska!
Jakiś czas temu postanowiłem w miarę regularnie uaktualniać stronę. W sensie, częściej niż tylko w niedziele. Największym wyzwaniem, z którym co chwila muszę się mierzyć, jest brak pomysłu na post.
Pomysł nie musi być dobry czy ciekawy, po prostu musi być. Jak zalążek, który w pełni rozwinie się w edytorze tekstu. Brak czegoś takiego, zazwyczaj kończy się tym, że patrzę na pustą kartkę przez pół godziny, po czym stwierdzam, że pieprzę to i zabieram się za ciekawsze rzeczy.
Chęć opublikowania czegoś potrafi jednak wiercić dziury w głowie, wówczas każdej czynności towarzyszy niepokój, poczucie zawodu, czy jak to inaczej nazwać. Wtedy nawet wstawić wody na herbatę w spokoju nie można.
Wspominałem już o tej grze, dając linki do zwiastunówdwóch i strony Wadget Eye Games, na której Gemini Rue można zakupić. Teraz trochę o tym, dlaczego warto wydać pieniądze na studencki tytuł, zrobiony w darmowym narzędziu przygodówkowym AGS.
Nie oglądam telewizji, rzadko kiedy czytam gazety czy przeglądam serwisy internetowe dla newsów. Mało obchodzi mnie otoczenie, w którym żyję, co jest ironiczne, jeśli weźmie się pod uwagę to, jakie studia wybrałem. Świat rozrywany jest na strzępy przez wojnę, trzęsienia ziemi, choroby, zbrodnie i niesprawiedliwość społeczną. Mam to gdzieś. Do rzeczy, które mnie obchodzą należy rozrywka w postaci gier, komiksów, filmów i muzyki, zakup odzieży z logo dobrej, acz mało znanej w naszym kraju firmy (Abercrombie & Fitch najlepiej albo Pall Mall), suszona wołowina, piwo, prowadzona medytacja, herbata, ćwiczenia fizyczne, kariera.
Zmierzam do tego, że:
1. Minęło 12 lat od czasu premiery Fight Club, a film, wraz z książką, wciąż są aktualne.
2. Gdy po raz pierwszy oglądałem Fight Club, obiecywałem sobie, że nie stanę się kolejnym konsumentem. Jak mi poszło, widać wyżej. Co nasuwa mi pytanie, czy to wina moich wyborów, że jestem kim jestem, czy społeczeństwa, które mnie ukształtowało z moim nieświadomym przyzwoleniem?
3. Film ten pozostanie aktualny aż po koniec ery konsumentów, czyli pewnie aż do upadku cywilizacji krajów rozwiniętych.
4. Czy istnieje sposób, aby nie być częścią społeczeństwa, a jednocześnie żyć z nim w zgodzie i mieć w miarę komfortowy styl życia? Bo jakoś nie widzi mi się kariera bezdomnego włóczykija, nawołującego do zakończenia obsesji posiadania.
No, ale mamy kolejny fantastyczny niedzielny wieczór i kolejną porcję linków z łącznika.
Przyszła pora, wcześniej sygnalizowana, aby pochwalić się swoją wesołą twórczością. Oto Risen. W wordzie wyszły mi 4 strony i prawie 10 000 znaków, a jakoś tego na stronie nie widać.
Dragon Age 2 już do kupienia w Polsce. Ba! Sukces odniósł i nawet Fakt o tym pisze (skoro jest w Fakcie, to musi to być prawda). Aby odpowiednio przygotować się do doświadczenia tego tytułu, postanowiłem się zmobilizować i dokończyć książkowy prequel części pierwszej – „Dragon Age: Utracony Tron”. Nie jestem zadowolony ze swojej decyzji, gdyż, co tu dużo mówić, straszna kicha wyszła Davidowi Gaiderowi.
Mijający tydzień był kolejnym imponującym pokazem mojej nieaktywności. Ale to się zmieni! Podchodziłem do pisemnego CPE wczoraj, profesorowie na studiach pogonili, ortodonta mnie wykończył, Risen i Dragon Age wciągnęły etc. Tysiące różnych rzeczy na raz, wymówki starszej chyba nie ma.
Mam dwa dowody na to, że jednak nie cofnąłem się w rozwoju do poziomu runa leśnego. Pierwszy to, rzecz jasna, niniejszy post, z najciekawszym badziewiem internetowym z zeszłego tygodnia. Jeśli chodzi o drugi, będziecie musieli mi na słowo uwierzyć, jako że tekst jeszcze nie został opublikowany. Otóż, naskrobałem 4 strony o Risen dla JRK's RPGs, premiera tej epopeji lada dzień, gdy tylko poumawiane rajdy Dżejowi w WoWie się skończą.
Aaaargh! I w ten oto sposób mamy pierwszego łącznika, który się spóźnił. Na swoją obronę dodam, że prawie cały dzień umierałem, a gdy w końcu doszedłem do siebie, od przeglądania internetu skutecznie zniechęcała mnie bijąca od monitora poświata. Jakby ktoś z bloomem przesadził, co przypomina mi o Fable i Oblivionie. Ale mniejsza, może tak miało być, nie jestem fanem przeznaczenia, samospełniających się przepowiedni czy innego szajstwa, ale kto wie. Może to zwiastun tego, co ma nadejść. Zastanawiałem się nad przełożeniem łącznika na poniedziałek od kiedy dostałem nowy rozkład jazdy na studiach. Jak na złość, zajęcia mam tylko w niedziele.
Sprawa do przemyślenia, a zebrałem takie ciekawostki z zeszłego tygodnia:
Platformówki 3D irytują mnie niezmiernie. Większość z nich cechuje beznadziejna praca kamery, kiepskie sterowanie i brak litości dla gracza w przypadku popełnienia błędu. W całym swoim życiu grałem jedynie w dwa tytuły, które darzę uczuciem nie związanym z irytacją, są to Prince of Persia: Sands of Time i Psychonauts. Poniżej trochę ględzenia o tym drugim.
Nie ma to jak rozpocząć niedzielę od ustnej części egzaminu CPE, z której na długo zostanie mi w pamięci pytanie, przy którym pociłem się dobre dwie minuty - "Czy podróżowanie może zmienić naturę człowieka?".
Powitałem ową zagwozdkę wytrzeszczem, po czym przypomniałem sobie o pewnym filmiku dotyczącym podróży jednego człowieka przez jakąś pustynie, który kiedyś widziałem na forum JRK's RPGs. Odpowiedzi udzieliłem, mocno chaotycznej i niezrozumiałej, ale jednak. Mówiłem tak emocjonalnie, że aż sam siebie przekonałem, iż podróż rzeczywiście potrafi człowieka zmienić. Jasny gwint! A zatem "podróż", tak brzmi odpowiedź na klasyczne pytanie z Planescape: Torment!
Zdecydowałem, że zamiast przerabiać tekst o piratach, napiszę nową historię. Dobra wiadomość - szkic scenariusza jest gotowy. Zła – nie do końca. Muszę posiedzieć nad zakończeniem i zagadkami. Zatem mam już więcej niż w poprzednim projekcie – wiem, co chcę zrobić i mam pewność, że Maker mi na to pozwoli oraz jestem przekonany, że koncept nadaje się na przygodówkę. Mam zamiar budować wszystko ze standardowego RTP, co powinno sprawić, że grę skończę szybko, choć do najpiękniejszych należeć nie będzie.
Sama fabuła przypomina trochę „Wehikuł czasu” H.G Wells'a, choć spostrzegłem to dopiero po tym, jak (prawie) skończyłem szkic. Przesłanie będzie pozytywno-hipisowskie i prożyciowe, co jest swego rodzaju nowym terytorium dla mnie. Efekt jest taki, że jaram się ;) Mam nadzieję, że mój zapał nie okaże się słomiany.
Nie cierpię publicznej służby zdrowia. Niedawno postanowiłem podleczyć swoje zęby, w efekcie czego wszedłem w posiadanie aparatu ortodontycznego. Przyzwyczajenie się do kawałka żelastwa nie stanowiło większego problemu, wręcz przeciwnie, dostosowałem się niemal natychmiast. Problemem nie są również odwiedziny u ortodonty raz w miesiącu, aby podregulował mój sprzęt. Nie, kłopot mam z systemem.
Ortodonta, z którym współpracuję, nie może samodzielnie podejmować decyzji, wszystko musi konsultować ze swoim szefem. Ten szef, gdy ma do czynienia z ciekawymi przypadkami (jak ze mną, nie chwaląc się) musi konsultować wszystko ze swoim szefem - docentem.
Ok, mnie to nie powinno obchodzić. Chcą się tak bawić, proszę bardzo. Okazuje się jednak, że wszyscy są bardzo zajęci i między sobą pogadać nie mogą. Osobiście muszę łazić do każdego z nich, słuchać i pytać się, zapisywać i zapamiętywać, a potem przekazywać. Jak w cholernym głuchym telefonie.
Jakiś czas temu postanowiłem, zamiast ciągle opisywać i krytykować, zrobić coś gierkopodobnego, czym będę mógł się pochwalić przed znajomymi. Sam akt tworzenia jest mi znany, wszak przez lata próbowałem sił w Rpg Makerze 2k3 (czego efektem jest owa marna produkcja, hostowana przez dobrych ludzi z Tsukuru Archive). Ponieważ po wspomnianej serii „silników” poruszam się jak James Bond po siedzibie szalonego naukowca, postanowiłem zrealizować swoje zamiary na najnowszej wersji Rpg Makera.
To był czas, w którym pierwszy KotOR zgarniał wszystkie możliwe nagrody. Właśnie wtedy, szefowie LucasArts zlecili stworzenie kontynuacji tego tytułu nowo powstałemu studiu – Obsidian Entertainment. Pamiętam, że z rumieńcem na twarzy czytałem zapowiedzi. Z jednej strony - Obsidian, studio złożone z członków rozwiązanego Black Isle, weteranów i ekspertów gier RPG (m.in. Fallout 1 i 2, Planescape: Torment, Icewind Dale), z drugiej – Gwiezdne Wojny. Efekt - natychmiastowy nerdowy wzwód.
Po ostatnim egzaminie w sesji, który miałem nieco ponad tydzień temu, uznałem, że czas odpocząć od słowa pisanego. Wszelkie książki odstawiłem i zająłem się ogłupiającą rozrywką. Było fajnie, ale w momencie, gdy listonosz przyniósł dzieło Billa Bakera "Alan Moore. Wywiady", dotyczące największej legendy świata komiksów, nie mogłem się powstrzymać.
Pochłonięcie całości zajęło mi koło trzech godzin, ale pewnie da się szybciej. Mnóstwo informacji na temat przemysłu komiksowego, jego historii, warsztatu pisarskiego, inspiracji, kreatywności; mamy też sporo rad dla początkujących scenarzystów, teorii dokąd zmierza to medium i jakie są plany Alana na następne lata. Moore opowiada również m.in.o: filmowych adaptacjach swoich komiksów, kłamstwach producenta filmów braci Wachowskich - Joela Silvera, tym jak DC Comics wykorzystało go jak tanią dziwkę, czy też o aferze związanej z Ligą Niezwykłych Dżentelmenów.
Kawał fascynującej lektury, którą polecam wszystkim.
Naszła mnie ochota – znowu – na zrobienie czegoś konstruktywnego w świecie gier. Rozważam zrobienie modułu do jakiejś gierki albo powrót do RPG Makera. Przeszkodą, jak zwykle, jest mój programowy analfabetyzm. Pamiętam, że do stworzenia skryptu otwierania i zamykania skrzyń w Makerze '03 dochodziłem dwa dni, a korzystałem przy tym ze ściągawek napisanych na różnych stronach przez trzynastolatków.
Założenia planowanego projektu są mało ambitne i chciałbym, żeby można było go przejść w godzinkę. Fabuła w stylu Final Fantasy IV, tylko idzie bardziej w politykę niż w moralność. Bardziej przygodówka niż RPG, bo ma być liniowa, bez grindu i bez random encounterów. Możliwe, że system walk w ogóle wywalę.
Zobaczymy, jak z tym mi pójdzie.
Ponadto, nowy interfejs wrzuty ssie pałkę. Dobre pół godziny próbowałem przez Chroma wrzucić mp3 i opisać je. Wrzuta jednak za każdym razem uznawała, że są to:
- filmy
- nie da się ich zaznaczyć/zmienić/edytować
- zawierają kontrowersyjne treści
Spróbowałem pod IE. Udało się, ale przeglądarka Microsoftu nie zapamiętała tego, że byłem zalogowany na koncie wrzutowym. Nie miałem zamiaru publikować jako anonim, więc musiałem wrzucić raz jeszcze.
Inna sprawa, że wraz ze zmianami administracja wrzuty postanowiła sporo muzyki usunąć. Nie mojej, na szczęście. Dzięki temu mam większe pole manewru, czego efektem jest dzisiejsze „Stoned Love” od The Supremes. Kiedyś, jak chciałem to wrzucić, widziałem co najmniej tuzin różnych wersji tej piosenki na wrzucie. Teraz jest tylko jedna – moja.
Podsumowując, mam nadzieję, że nowa wrzuta przechodzi teraz jakąś beta wersję i z czasem zaadaptują ją pod Chrome, bo nie chce mi się ponownie przez te upierdliwości przechodzić, tylko po to, żeby wrzucać muzyczkę.
Lubię Gwiezdne Wojny. Nie potrafiłem się do tego przyznać, gdy byłem gburowatym nastolatkiem, który próbował walczyć z systemem. George Lucas i to, co robi ze swoim uniwersum, mogą mi działać na nerwy, ale nie zmienia to faktu, że lubię Gwiezdne Wojny. Skoro już to ustaliliśmy, przejdźmy dalej, czyli do Rycerzy Starej Republiki autorstwa BioWare.
Czuję się jak ryba bez wody. I nie chodzi mi tu o stadium, w którym ryba rzuca się, desperacko szukając jakiegoś akwenu, ale o to, co przychodzi potem. Jestem zużyty, nie chce mi się, najchętniej zredukowałbym swoje funkcje życiowe do leżenia plackiem i płytkiego oddychania. Co więcej, współdomownicy zaczynają narzekać na smród. To z człowiekiem robi sesja rozciągnięta na dwa tygodnie.
Czytanie jak student narzeka na sesje, egzaminy i na to, że musi się uczyć jest jak wbijanie sobie pręta w czaszkę. Jasne, umysł zyskuje nowe, jedyne w swoim rodzaju doznania, ale jednocześnie mózg zaczyna wyciekać nosem. Daruję sobie zatem ową studencką paplaninę.
W przerwach między napychaniem się wiedzą, z którą skorzystam raz, na egzaminie, po czym już nigdy w życiu mi się nie przyda, uzależniłem się od Starej Republiki. Wpierw zauroczył mnie komiks (jeden z niewielu tytułów w świecie Gwiezdnych Wojen, który jest cokolwiek wart), potem soundtrack Jeremy'ego Soule'a z KotORa, który zaczął mi przygrywać podczas czytania, a teraz ponownie gry BioWare i Obsidianu. Piszę "ponownie", bo wracam do nich raz na jakiś czas od kiedy miały premierę.
Polecam, wszystko, jednocześnie jak się da. Tylko mody poinstalujcie, szczególnie te umożliwiające odpalenie KotORów w wysokich rozdziałkach.