28 lutego, 2010

Maruder.

Cisza nastała, gdyż sesja wyprała mi mózg. Przyznam, że nigdy się tak nie uczyłem, jak obecnie. Nie wiem dlaczego, ale jakoś profesorowie mojej uczelni nienawidzą stawiać oceny dostatecznej. Wola postawić dwóję, z nadzieją, że student się lepiej nauczy na późniejszy termin, jasna cholera. Zatem to wcale nie jest tak, że truję dupę znajomym i w internetach, mówiąc jak mi ciężko, a tak naprawdę się opieprzam. Nie miałem książki, którą czytałbym dla przyjemności od tygodni. Podobnie z filmami i innymi przyjemnymi formami spędzania czasu.

Ale jeszcze tylko jeden egzamin w sesji.

I po drodze podejście do certyfikatu językowego o ciut wyższym poziomie.

Każdy weekend to impreza.

Poza tym, niedziela spędzona bez trunku to niedziela stracona. Alkohol pod wieczór tego dnia jest dla mnie równie ważny, co uczestniczenie w mszy o szóstej rano dla fundamentalnych chrześcijan. Albo rozebranie się na scenie dla Flei. Albo ugryzienie w tyłek listonosza dla psa. Wiecie, o co biega.

17 lutego, 2010

Ciemna strona miasta.



Postanowiłem niedawno obejrzeć ten nieco zapomniany film Scorsese, z jedną z ostatnich przyzwoitych ról Nicholasa Cage'a.

Wbrew zwiastunowi, film jest powolny. O czym jest można poczytać tu. Generalnie, całkiem fajny. Mroczny, jak cholera, przepełniony beznadziejnością i cierpieniem. Niekiedy dramat, niekiedy komedia, miejscami mocno surrealistyczny. Posiadający barwna galerię postaci, które w różny sposób starają sobie radzić ze wspomnianą ciężką atmosferą. Od pijaństwa i potrzeby desperackiego kontaktu z drugą osobą Cage'a, przez narkotyki Arquette, po religijne hopla Rhamesa oraz maniakalność Sizemore'a. Bardzo dobry soundtrack. Niesamowite zdjęcia. Rzecz warta polecenia.

Z wieści growych, przeszedłem Gears of War kilka dni temu. Nie rozumiem popularności związanej z tą serią. Nie czaję, dlaczego Cliff Bleszinski, z tą poronioną spluwo-piłą w ręku, trafił na okładki magazynów związanych z grami wideo. Nie wiem dlaczego Marcus Fenix jest uznawany za wcielenie zajebistości i złożoności.

GoW to nic innego jak tępa strzelanina, rozgrywająca się w ciemnobrązowym, monotonnym, zniszczonym środowisku (cecha większości produkcji next-genowych), której jedynym novum jest "cover system". Fabuła i dialogi są żałosne, a cała rozgrywka sprowadza się do schematu:

- chowanie się za osłoną
- wyskakiwanie na kilka sekund, żeby coś ustrzelić/rzucić granat
- powrót za osłonę.

I tak 15 godzin. Jeszcze ten finał. Gorszej końcówki nie uświadczyłem od czasów KotORa 2. Mamy akcję na pociągu, rozwalamy podrzędnego bossa, detonujemy bombę, którą "szarańcza" ledwo odczuła i napisy.  A potem zapowiedz dalszych walk. Nie wiem co  palili w Epic, gdy postanowili w ten sposób zakończyć grę

Single-player w Gears of War nie jest wart nawet splunięcia, żałuję wydanych 30 zł.

Podobnie miałem z Halo, którego fenomenu też nigdy nie byłem w stanie pojąć.

Poza tym, właśnie się dowiedziałem, że 27 lutego mam pierwszy zjazd nowego semestru na studiach. Ostatni egzamin w obecnej sesji mam 28 lutego, a ewentualne poprawki w marcu. Nienawidzę jebanego trybu zaocznego.

14 lutego, 2010

V-day.

Jaki jest w zasadzie cel walentynek? Żeby powiedzieć tej wyjątkowej osobie, z którą spędza się każdą wolną chwilę, "kocham cię"? Jakoś w to wątpię. Prędzej uwierzę w teorie spiskowe, że jest to nic innego jak sztuczne święto stworzone przez kwiaciarnie i producentów kartek świątecznych. Jak z większością kapitalistycznych pomysłów, chciano po prostu zwiększyć sprzedaż produktu, lecz przy okazji udało się też sprawić, żeby każdy, kto nie ma pary w tym dniu, czuł się gównianie.

Szczęśliwie, starość mnie dopadła dość szybko w tej dziedzinie życiowej i jestem odporny na ten marketingowy chłam. Prawda jest taka, że nie potrzeba specjalnego dnia, żeby wyznać miłość drugiej osobie. Można to zrobić nawet w święto niepodległości w listopadzie. W tłusty czwartek. W dzień wywożenia śmieci. Każdy dzień jest dobry, a nie tylko 14 lutego.
Zakładając, że obchodzi się to "święto", kartka i kwiatek jako podarek? Serio? To jeszcze istnieją ludzie, którzy zadowalają się takim banałem w dzisiejszych czasach? Nie mówię, że trzeba bawić się w ekstrawagancje typu przemycenie szampana na szczyt Pałacu Kultury i dzielenie się bąbelkami, gdy księżyc w pełni. Czasem wystarczy zaproponować własnoręczne przygotowanie posiłku i pozmywanie naczyń. Chodzi o to, żeby "być obecnym" cały czas, a nie tylko wręczyć kartkę kupioną w empiku za 3,49 i wrócić do swoich spraw. 

Innymi słowy, olejcie walentynki. Jeśli wam zależy na tej drugiej osobie to codziennie zapewniajcie ją, niekoniecznie przez słowa, o swoim uczuciu.

12 lutego, 2010

R&D

Ostatni dzień zabawy przede mną. I przez zabawę mam na myśli zapieprzanie jak w kopalni. No, może przesadzam, ale muszę się wziąć do pracy umysłowej równie intensywnej, jakbym szykował lekarstwo na raka jelita grubego.
Ech, a pamiętam, jak smęciłem kiedyś, że przygotowanie do matury to ciężka sprawa. Teraz jest gorzej, nie tylko ze względu na ilość materiału, który muszę obrobić, ale również dlatego, że co chwila znajduję coś ciekawszego do roboty.

Na przykład ponad 3 strony zachwalania Mass Effect 2, jakie napisałem dla najlepszego amatorskiego sajtu o grach JRK's RPGs:


Tak, wiem. Trzy strony, a mogłem ograniczyć się do „to jest dobra gra”. Nic nie tworzyłem dla Dżeja od 4 miesięcy, więc trochę mi się zardzewiało. Przegapiłem parę powtórzeń i literówek, z tego, co teraz widzę.

Wzięło mi się również na rewizję skryptu związanego z pierwszą planowaną przeze mnie produkcją RM-ową na ten rok. Powiem w ten sposób, mój plan dotyczący trzech gier z pewnością nie zostanie zrealizowany. Zarys pierwszego projektu, nad którym pracuję - „osobistym” dramacie wojennym w świecie fantasy - liczy ledwie dwie strony, lecz konkretna fabuła, dialogi i zadania poboczne rozpasły się na ponad 30. Innymi słowy, jeśli chcę, aby projekt przetrwał w obecnej formie to mam zabawy na jakieś następne pół roku. I to pod warunkiem, że codziennie bym nad nim siedział godzinkę lub dwie.

Szkoda, że takiego nagłego popędu inspiracji nie mam w przypadku przedmiotów, które muszę opanować.

Poza tym:


I niech ktoś mi teraz powie, że Ennio Morricone nie miał globalnego wpływu na świat muzyki filmowej.
Hmm, całkiem roksi ten opening. Lepsze od niejednego anime.

10 lutego, 2010

Niu Dizajn.

Nowy layout. Wybierałem z myślą o prostocie i przejrzystości. Problem w tym, że skoro nie ma w nim czerni lub chociaż ciemnych barw to nazwa trochę nie pasuje :)

Enyłej, ten wzorzec jest "sztywny" i nic nie mogę w nim zmienić. Może to i lepiej, bo ogranicza mi wybór.

Nawet nie chcę myśleć nad tym ile godzin bym stracił zastanawiając się i eksperymentując z wyglądem, użytecznością czy możliwościami, gdybym miał pełną swobodę w tworzeniu tego layouta.
Wyszłoby pewnie jak w grach, które pozwalają zdefiniować urodę prowadzonej przez gracza postaci. Mnóstwo czasu władowanych w zabawę nad każdym drobnym szczegółem, potem wciskam "start" i po pierwszej możliwej cutscencę wywalam swoją postać, bo coś mi w niej nie pasuje. A to cera za jasna, kolor oczu nie taki, włosy jednak nie wyglądają dobrze w tym świetle...ech, pogoń za perfekcją.

Podobnie sytuacja ma się w grach sandboxowych jak GTA czy Saint's Row 2. A nawet Oblivion czy Fallout 3. Masz świat i możesz w nim robić co zechcesz. W takich przypadkach najczęściej gubię się bez jakiegoś kierunku. Wędruje bez celu, tracę czas i po ośmiu godzinach przed komputerem okazuje się, że jedyne co zrobiłem to popatrzyłem sobie na wirtualne widoczki.

Tak czy siak, wygląd podwójnego cienia raczej się nie zmieni przez najbliższe parę miesięcy.

03 lutego, 2010

Multitasking.

Sesja stała się moją rzeczywistością. Pierwsza część egzaminowej uczty za mną, 4 testy wiedzy już zaliczone, 3 kolejne czekają mnie 13 i 20 lutego.
Wszedłem w destruktywny cykl praca-nauka-egzamin, bez chwili wytchnienia na odpoczynek.
Muszę przyznać, że idzie zaskakująco nieźle.

Szczególnie, jeśli weźmie się pod uwagę, że to co napisałem zdanie wcześniej jest czystym kłamstwem. Niestety, nie potrafię się powstrzymać przed graniem w Mass Effect 2. Od razu po robocie siadam do zabawy, mając puszkę piwa za towarzysza, wiernie obserwującego akcje na monitorze.

Po pierwszych godzinach ME 2 mogę spokojnie rzec, że lepszego action rpg po prostu nie ma i nie było. Zacna gierka, przy której jedynka wygląda jak niedorozwinięty embrion, zbyt wcześnie wyjęty ze szklanego łona. Pewniak do nagrody Game of the Year.
Jeśli połączymy tą informację z moimi niedawnymi zachwytami nad Dragon Age (pisałem, że przebija Baldur's Gate pod każdym względem i prawie dorasta genialności Fallouta) to wyjdzie na to, że BioWare kopie dupę.

Proszę, napisałem. Było ciężko, ale dałem radę.

Przyznam, że jestem kompletnie zaskoczony takim obrotem spraw. Po wyjściu komba Neverwinter Nights-Knights of the Old Republic-Jade Empire byłem przekonany o upadku BioWare. Wyśmiewałem ich impotencję w prowadzeniu fabuły; fakt, że robią gry na zasadzie kopiuj/wklej podmieniając jedynie dekoracje; kiepskie systemy walki,;banalne wybory w stylu Hitler-Gandhi, z którymi nie wiązały się żadne konsekwencje.
Dodatkowo, sprzedali się Electronic Arts i zaczęli stosować politykę plastrów salami w wydawaniu gier (cała masa płatnych DLC o kiepskiej jakości).

A tu proszę. W moich oczach powstali jak feniks z popiołów. I ten związek z EA chyba na dobre im wyszedł. Na chwilę obecną lepszego studia tworzącego rpgi nie ma. Szacunek, wręcz sympatia kompletnie zastąpiła dotychczasowe poczucie pogardy w stosunku do BioWare.

Ale zaczynam się rozczulać, enyłej, polecam Mass Effect 2. Opłaca się mieć zaimportowaną postać z prequela, bo dodatkowych smaczków w postaci nawiązań do poprzednio zrobionych questów jest cała masa.

01 lutego, 2010

Trzeci wymiar kina.

Tak, wiem. Spóźniłem się z tym postem jakiś miesiąc. Jednak chciałem mieć za sobą zarówno wielce rozreklamowaną wersję trójwymiarową, jak i 2D zanim zasiądę do recenzji Avatara.

W przeogromnym skrócie: Idźcie na to w 3D. Imax przedłużył wyświetlanie tego filmu aż do końca lutego, więc czasu pod dostatkiem. Jeśli macie tylko kino 2D w okolicy to lepiej poczekać na jakieś ładne wydanie dvd/bluray.

Weźmy się za szczegóły. Na wstępie musimy sobie coś wyjaśnić, przeklęci fanboye Avatara, James Cameron dłubał przy tym filmie lat 10 czy 15 nie dlatego, bo tworzył mitologię świata, charakteryzował postacie czy planował sequele. Cameron siedział nad technologią i efektami (60% filmu to jeno czyste CG). Chciał zrobić obraz tak łechtający oczy, że trzeba zobaczyć go na gigantycznym ekranie, by go docenić. Na tym polegał plan Dżejmsa. Żeby znów zaciągnąć publiczność do kina.

Więc nie, Cameron nie wie co zrobi z kontynuacją, bo jej nie planował. Stulcie ryj w końcu.

A co do założeń Jamesa, udało mu się to znakomicie, bo Avatar już zarobi ponad 2 miliardy zielonych, stając się najlepiej zarabiającym filmem wszechczasów. Czy zasłużenie? Miesiąc temu powiedziałbym, że nie. Po zobaczeniu filmu ponownie, tym razem w 2d, zmieniłem zdanie.

Fabuła Avatara jest prosta. Dialogi są kiepskie. Postacie jeszcze gorsze (poza Quaritchem). Tutaj Oskara nie będzie. Jednak, jeśli porównać opowieść o niebieskich, kosmicznych, kocich indianinach z megaprodukcjami z lat poprzednich, to tekst Camerona zasługuje na literackiego Nobla.

Taki trend w Hollywood, że nie zawracają sobie dupy z, choćby drobnym, przedstawieniem o co kaman, i od razu przechodzą do rozpierduchy.
Avatar ma wyraźny wstęp, rozwinięcie i zakończenie. Fabuła, wraz ze słowami, które wyrzucają bohaterowie, jest funkcjonalna. Jest humor, jest przygoda, jest romansik. Spełnia swoją rolę, ale nic ponadto. Avatar mieni się zatem w pozytywnych barwach, jeśli chodzi o narrację, lecz nie zapominajmy, że zrobić coś lepszego od szajsu znanego z Transformers 2 nie jest aż tak trudno.

Aktorstwo w większości przerysowane, ale takie chyba było założenie (btw. zauważyliście, że wszyscy, którzy grali Na'vi są albo latynosami albo czarni? :D). Muzyka Jamesa Hornera, tak samo jak fabuła, funkcjonalna jest. Horner uwielbia sam z siebie kopiować. Niektóre momenty w Avatarze są obdarzone dźwiękami z "Troji", "Obcych", ba! nawet Tytanika. Tutaj też bez zachwytów.

Można się też przyczepić do braku oryginalności nowego filmu Camerona. Mamy:
- dizajn obcych skopiowany z komiksów z lat '60
- fabułę zerżniętą z "Tańczącego z Wilkami" i z "Pocahontas"
- koncept przenoszenia myśli ludzkich w obce formy życia, żeby poznać planety z nieprzyjemną atmosferą od braci Strugackich (jedno z miejsc akcji u Strugackich zwało się "Pandora" zresztą i była zamieszkana przez istoty o nazwie "Nav'e")
- o muzyce już wspomniałem.

Efekty specjalne. Tu dochodzimy do momentu, w którym muszę napisać, że wszystko to co powyżej jest równie istotne, co pierdnięcie w próżni. Brak mi słów, żeby nakreślić niesamowity poziom szczegółowości, jaką cechuje Avatara. Każdy kadr filmowy jest cholerną ucztą dla oka. Jednego i drugiego. Cholera no, efekty zabijają, dosłownie (jakiś rusek zszedł na zawał w czasie projekcji). Absolutnie trzeba wybrać się więcej niż jeden raz na Avatara, aby zwrócić uwagę na drobne detale dżungli. Na opadające liście podczas upadku wielkiego drzewa, które iskrzą w słońcu (albo jednym ze słońc). Na kawałki kory, przemieniającej się w popiół. Na płonące koniopodobne coś. Pandora hipnotyzuje, jak dziewczyna tańcząca na rurze (ponoć ludzie mają depresję po wyjściu z seansu, bo nasza rzeczywistość brzydsza).

To jest film, na który się idzie zamiast na jazdę kolejką w wesołym miasteczku. Dziadzio Cameron znowu jest pionierem. Zupełnie jak w przypadku Arnolda wydłubującego sobie oko w Terminatorze, epickiej końcówki "Obcych", wodnej twarzy w Głębi, T-1000 z T2 i zatonięcia Tytanika. Aż z nadzieją w przyszłość teraz patrzę na jego adaptację Battle Angel Ality.

Czyli, przyjemna, wręcz "disneyowska" bajeczka, obdarzona najbardziej niesamowitymi widokami w historii kina. Tylko 3D Imax, Dolby albo GTFO.