28 stycznia, 2010

Nic ciekawego.

Przypadkowe myśli w zimne, styczniowe popołudnie.

Jest tak zimno, że mróz niszczy mi skórę na rękach. Muszę smarować sobie ręce jakimś norweskim specyfikiem dwa razy dziennie, przez co czuję się jak metroseksualista.

Nowy program lojalnościowy CDProjektu spowodował, że znów czuję się jak szczypior. Wesoła rozwałka w Duke Nukem 3D Atomic Edition powoduje, że niemal moczę się z radości, nostalgicznie wspominając erę sprzed akceleratorów graficznych i directXa.
Drugą gierką, którą sobie wybrałem to Cannon Fodder. Urocze połączenie RTS i zręcznościówki, która reklamowała się hasłem "War has never been so much fun", przez co zresztą została zakazana w Niemczech.

Pełen obraz tego, w co gram obecnie, dopełnia Mass Effect i DA:O. Dragon Age odpalam w zasadzie z przyzwyczajenia, żeby sprawdzić jak jeszcze gra się zmienia, w zależności od wybranego początku.
Powrót do Mass Effect spowodowany jest chęcią rozpoczęcia sequela z całą masą pieniędzy i wymaksowanym idealistą. Chciałem też sobie odświeżyć całe uniwersum, żeby lepiej się łapać w otaczającym świecie podczas gry w ME 2.

Zdałem sobie właśnie sprawę z tego, że ostatnie dwa filmy jakie oglądałem opowiadały o starcach, na których wszyscy wieszali psy, a oni i tak dokonali czegoś niezwykłego ("Stary człowiek i morze" z Anthonym Quinnem oraz "Prosta historia" Lyncha). Podświadomy lęk przed starością?

Chińskie żarcie jest przereklamowane. Ciężko nazwać smacznym posiłkiem danie złożone z cholernych gołębi i bezdomnych zwierząt, przystrojone lekko makaronem z warzywami. Istnieje tylko jedna knajpa w całym mieście, sprzedająca skośnookie jedzenie, do której nie brzydzę się chodzić.

Czerń bijąca z bloga niszczy mi oczy. Chyba pora zmienić layout z tego depresyjnego koloru na jakiś radośniejszy. Jak tylko znajdę coś, co usatysfakcjonuje moją tęczówkę to dokonam zamiany.
W sumie, po prawie dwóch latach, chyba czas najwyższy.

24 stycznia, 2010

Kącik Literacki.

W związku z przewróceniem ostatniej strony "Callahan's Crosstime Saloon" Robinsona oraz "Opętanych" Palahniuka, postanowiłem się podzielić opinią swoją, istotną jak cholera, co do ostatnio pokonanych książek.

Po "Callahan's Crosstime Saloon" sięgnąłem z trzech powodów.
1. Lektura w oryginale to dobre ćwiczenie przed podejściem do zdobycia kolejnego certyfikatu językowego.
2. W latach '90 jacyś ambitni ludzie, z nie istniejącego już studia "Legend", zrobili grę przygodową opartą na całej serii książek obracających się wokół baru Callahana. Nigdy w nią nie grałem, bo oficjalnie premiery w Polsce nie miała. Jednak w jakiś sposób pismo "Secret Service" ją zrecenzowało i postawiło nawet wysoką ocenę (9/10, o ile pamięć mnie nie myli).
3. Była cholernie tanio do kupienia na Allegro.

Poza tym jakieś nerdowe nagrody pozdobywała w latach '70. Idąc logiką "Philip K.Dick, mistrzu sci-fi, o którym złego słowa nie powiem, też zdobywał nagrody w latach '70" postanowiłem zaryzykować.

No i powiem w ten sposób. Koncept jest wyjebany. Różne dziwne istoty, od obcych po nieśmiertelnych i telepatów, odwiedzają zwykły bar na przedmieściach. Mieszają się z tłumem ludzkich bywalców, którzy swoje smutki przyszli topić w alkoholu, a całością zarządza tłusty irlandzyk o nazwisku Callahan.
Wszyscy dzielą się opowieściami, dramatami, a nawet występami scenicznymi.

Nie jest to hard sci-fi, do którego trzeba mieć stopień profesorski z fizyki, żeby cokolwiek zrozumieć. Jest to rzecz bardziej humanistyczna. Robinson starał się pokazać, że niezależnie co się dzieje, jak bardzo rozdmuchana jest skala, z którą ma się do czynienia (czy to z końcem życia na ziemi przez atak obcych, czy z faktem, że jest się zagubionym nastolatkiem) zawsze można wpaść do tego znajomego miejsca, w którym czekają na ciebie dobrzy ludzie, zawsze skorzy do pomocy.

Przesłanie w sam raz jak na hipisowskie czasy, w których powstawała książka okazuje się trochę zbyt naiwne na dzisiejszy, opętany szczurzym pędem świat. Bardzo często ma się wrażenie, że Robinson trochę za dużo wypalił zanim zasiadł za maszyną do pisania. Postacie zrzucają z siebie emocjonalny ciężar siedząc wśród obcych, kiepsko ogolonych i zapijaczonych gości zdecydowanie zbyt lekko. A i ci sami ludzie, którzy popijają browar przyjmują wszystko trochę zbyt stoicko.

Bar Callahana wydaje się być miejscem nie z tego wymiaru. Z innego czasu. Książka prosta i naciągana, lecz dobrze się czyta. Nie jest to dzieło sztuki, ale zdecydowanie umili parę wieczorów, o ile znajdziecie egzemplarz.

"Opętani" Chucka Palahniuka. Jak do tej pory przeczytałem wszystkie publikacje tego autora i powiem szczerze, że chłopak obniża loty. "Opętani" to nic innego jak związane cienkim sznurkiem, nie powiązane ze sobą opowiadania, które Chuck pisał w wolnych chwilach. Owy cienki sznurek to główny wątek opowiadający o grupce osób, które chcą zostać pisarzami i przez to zdobyć sławę i pieniądze. Ażeby tego dokonać pozwalają się zamknąć w opuszczonym teatrze na trzy miesiące przez dziwnego starca, poruszającego się na wózku inwalidzkim oraz jego niezwykle dobrze wyposażonej asystentki.

Krótkie opowiadania są bardzo dobre i dobre. Na przykład "Exodus" o policjantach, którzy wykorzystują seksualnie lalki pokazowe dla świadków i o kobiecie, która próbuje ich powstrzymać. Albo "Flaki", gdzie niezwykle obrazowo pokazane są niebezpieczeństwa związane z masturbacją podwodną, w basenie, siedząc gołym tyłkiem na rurze odpływowej.
Jak mówiłem, fajna sprawa.

Zanim do nich się dobierzemy to niestety czekają na nas zbyteczne poematy, swoiste wprowadzenia do opowiadań. Nie wiem po co tam one. Przez nie Palahniuk wygląda jak nadęty, postmodernistyczny pseudoartysta. Poza tym pokazuje, że ma za dużo czasu wolnego.

Historia ludzi w zamkniętym teatrze, która spina całość, nie jest porywająca. Bohaterowie myślą o sprzedaniu swoich przeżyć, więc starają się jak najbardziej spieprzyć sobie warunki życia. Zatem niszczą zapasy jedzenia, zapychają kible, rozwalają zlewy i pralkę, psują lodówkę, pozbywają się światła, aż w końcu zaczynają się samo okaleczać.
Nie mówimy tu o drobnych bliznach, czy popsuciu fryzury. Bohaterowie odrąbują sobie części ciała, pozbywają się nosów i ust. Odrywają paznokcie. Niezbyt przyjemnie się to czyta, ale ponoć taki był cel Palahniuka.

Mogę mu zatem przybić pionę i powiedzieć "dobra robota, stary, ale za chuja do tego nie wrócę". W porównaniu z poprzednimi książkami Chuka, "Opętani" to rzecz słaba. Poleciłbym dla opowiadań, gdyby nie fakt, że wątek główny, wraz z poematami, zajmują aż połowę z około 430 stron. Wpierw wypożyczcie.

21 stycznia, 2010

Peany piwne.

Piwo naprawdę pozwala nabrać dystansu do świata. Po takim wieczorze ze złocistym trunkiem, wszystko wydaje się wyciszone i powolniejsze. Człowiek czuje, że może poradzić sobie ze wszystkim. Trzymając litrowy kufel za rączkę, pijąc (bez soku) jego zawartość, można poczuć się jak prawdziwy mężczyzna. Lepiej mogłoby być tylko w przypadku posiadania Harleya. I brody do pasa.
W każdym innym aspekcie życia mamy równouprawnienie, wpychaną na siłę polityczną poprawność i kobiety z roszczeniowym podejściem.

Otaczające nas środowisko stało się tak bezpłciowe, sterylne, "profesjonalne", wręcz nierzeczywiste, że człowiek, aby poczuć się częścią społeczeństwa musi uciekać do zapyziałego baru. Zatem do tego doszło, że speluna w ciemnej uliczce, gdzie podają rozwodnione piwo w brudnych kuflach, stała się ostatnim bastionem ludzkości.

Tak, piwo. Trunek filozoficzny.

19 stycznia, 2010

Więc Pośrednik.


Ergo Proxy. Anime często polecane ostatnio na JRK's RPGs, co jest dla mnie zagadką tak gigantyczną, że nawet nie próbuję jej rozwikłać. Ta produkcja mogłaby być bardziej niszowa tylko wtedy, gdyby wrzucili do niej gwałt na nieletnim, a soundtrack składałby się z brzdęków ze starego game-boya.

Ergo Proxy ma całą masę recenzji w sieci, które wprost mówią "zobacz to" albo "to jest niesamowite". Problem leży w tym, że nikt nie uzasadnia, dlaczego tak naprawdę jest godne polecenia.

Czym jest zatem Ergo Proxy? Gdybym był artystą, udając, że pod moją chamską powłoką znajduje się głębokie wnętrze, powiedziałbym, że bohaterowie tego anime aż do ostatniego odcinka poszukują odpowiedzi na to pytanie. Wspomniałbym o złożoności i niejednoznaczności. O tym, że w sumie równie dobrze można by się zapytać o sens istnienia, o Boga, o początek ludzkości i o to czy miłość jest rzeczywista...(dramatyczna pauza...cykanie świerszczy...)

Na szczęście nie mam głowy wsadzonej we własną dupę, więc powiem po prostu, że to wpytkę sci-fi produkcja. Skomplikowana opowieść o upadku utopii i podróży, zarówno po bezkresnej toksycznej pustyni, jak i wgłąb siebie. To tak jakby zmieszać Blade Runnera, Fallouta i Ghost in the Shell, dodać element superbohaterstwa oraz dorzucić masę kontemplacji na temat gatunku ludzkiego.

Brzmi fajnie, nie? Niestety, Ergo Proxy jest niedoskonałe.

Nierówne wszędzie, od kreski przez muzykę, aż po fabułę i dialogi. Raz zachwyca, aby po chwili zawieść na całej linii. Niektóre epizody są tak intensywne i dramatyczne, że dawki emocji starczyłoby na kolejną serię, a niektóre są bezsensownymi zapychaczami, nudzącymi do tego stopnia, że człowiek pauzuje, aby sprawdzić co nowego na naszej klasie. Pamiętam też jeden odcinek, w którym było tyle pieprzenia w stylu new age, że Coelho byłby dumny.

W tym przypadku jednak plusy przysłaniają minusy. Złe chwile tego anime szybko wyprzemy z pamięci, a te dobre zostaną na dłużej. Fakt, trochę niepotrzebnie przekombinowali momentami, ale nadal warto. Złapałem się też na tym, że kilkakrotnie zmieniałem swoje podejście do postaci. Ot, taki banalny przykład - od nienawidzenia, po uwielbienie (Pino ^____^). Bohaterów naprawdę ciężko jest zaszufladkować, a ich rozwój jest fascynujący. W tym dziale - pełen wypas.

I piosenka użyta w napisach końcowych wgniata tak, że żadna inna nie jest wstanie jej dorównać. Mówimy tu o "credit music", który kończy "credit music". Nic lepszego się pod tym względem nie znajdzie.

Takie 4 na 5 u mnie.

18 stycznia, 2010

Twarz nieskalana myślą.

Czy kiedykolwiek zdarzył wam się dzień, kiedy o niczym nie myśleliście?
Czas, w którym wasz mózg tęsknił za jakimś sensownym konceptem do pożywienia się, a jedyne co mogliście mu zaoferować to nicość, przypominającą pustkę w portfelu?

Ile dób w życiu spędzamy, które nie wyróżniały się niczym szczególnym i były całkowicie do zapomnienia?

Ostatni weekend był taki dla mnie. Nie robiłem nic specjalnego, nie przeżyłem żadnej ekscytującej chwili. Podejrzewam, że nasz żywot jest wypełniony po brzegi podobnymi dniami.
40 lat później człowiek wypowiada te sławne słowa "co się stało z moim życiem?". Następnie pojawiają się przebłyski różnych przeżytych momentów i kolejne banalne pytania: "co bym zrobił inaczej?" i "a co jeśli...?".
Całe to zadręczanie się po to, żeby zapewnić siebie, że nasze istnienie ma sens. Pół biedy jak dojdziemy do wniosku, że rzeczywiście tak jest. Gorzej, jeśli okaże się, że na starość nie ma się ani jednej chwili, która zapadła nam w pamięć. Że przez te wszystkie lata było się intelektualnie i emocjonalnie niezdolnym do zaznaczenia swojego miejsca na świecie. Było się tylko obserwatorem wydarzeń, zamiast uczestnikiem.

Jak sobie z tym radzić? Pić więcej? Angażować się uczuciowo w wesela, czy pogrzeby w rodzinie i wśród znajomych? Szczerze podziwiać osiągnięcia przyjaciół w FarmVille i Mafia Wars?

Chuja tam.

Trzeba wybrać sobie jakiś szczegół z dnia, scenę wartą zapamiętania i stworzyć wokół niej pewną opowieść. Historię związaną z danym okresem swojego życia. Jak znacznik albo kamień milowy. Zakładka w książce. Żeby móc na starość odnaleźć się w labiryncie swojego umysłu.

Wiem, pseudo-filozoficzny bełkot i pieprzenie w stylu new-age, niczym Coelho. Tak działają na mnie zjazdy na studiach zaocznych :/ Poza tym, to w sumie nie najgorsza wskazówka, żeby uniknąć efektu "uciekających dni".

15 stycznia, 2010

Przebiśnieg.

Jesteś przepięknym kwiatem rozkwitającym w zimie. Przebijasz śnieg i wyrastasz zjawiskowo, niczym spadająca gwiazda na ciemnym sklepieniu. Rozświetlasz płatkami nieskończone zimno wokół siebie, przynosząc życie do tego martwego świata. Jesteś latarnią ciepła dla zagubionych dusz, przynosisz nadzieję, gdy rozpacz ogarnia.

A i tak psy nie mogą się powstrzymać, żeby cię nie obszczać.

12 stycznia, 2010

Kartka z kalendarza.

W pracy zacząłem spotykać się z ludźmi, którzy mają wpisy w Wikipedii. Sławo, nadchodzę.

Z innej beczki, nie ma to jak wrócić do domu po ciężkim dniu i zasiąść za sterami szambiarki. Sobie pojeździłem trochę po okolicy nowobogackich, dosłownie obrzucając ich piękne domki gównem.
Potem postanowiłem zdobyć trochę rispektu na mieście, a wiadomo, że nic tak nie podnosi szacunku, jak bieganie na golasa po zatłoczonych ulicach i napastowanie babć.
Kolejna atrakcja - ażeby zrobić na złość jednej mendzie zakochanej w tatuażach, podpłynąłem na tę wysepkę, gdzie gigantyczne reaktory stoją dumnie, niczym Kolos Rodyjski. Pobrałem odrobinę niebezpiecznych dla życia i zdrowia odpadów, zmieszałem z tatuażowym tuszem, po czym obserwowałem jak nowy wzór na policzku tego fagasa się wypalał radioaktywnym słońcem.
Następnie pojechałem na kampus akademicki, bo jakieś rastafariańskie pomioty zaczęły sprzedawać nieznany rodzaj narkotyku na moim terenie. Oczywiście pozbyłem się ścierw, przy okazji zdobywając formułę na nowy hit wśród dzieci i młodzieży. Szef wkurzających fanów reggae nie był zadowolony, cham mnie dorwał, pogroził i kazał wdychać niebiańskie opary. Kompletnie najebany zwyzywałem go od szmat, obiecując, że zabiję jak psa. Po czym uciekłem, cały czas będąc na haju.

Tak, Saint's Row 2 jest całkiem fajne. :)

Poza tym, dałem sobie ostatni rok na robienie w RPG Makerze. Patrząc niedawno na "scenę" zdałem sobie sprawę z tego, że zdecydowana większość osób na niej się udzielających nie przekroczyła 18-tki. Poczułem jak ostatni termit się wyprowadza, rzucając na pożegnanie, że gnijącym próchnem to się nie pożywi.
Nie mówiąc o tym, że przez jakieś 5-6 lat zabawy z tym programem wtopiłem w niego godzin setki, a efekty są raczej mizerne. Otwierałem projekty, rozpalony magicznym zapałem, po czym po kilku miesiącach walki zamykałem je, gdy wiara w dobrnięcie do końca drogi odchodziła. Tworzyłem grafiki w paincie, szukałem ich w sieci, przesłuchałem setek tysięcy midów i czym mogę się pochwalić? Jednym, piętnastominutowym pierdnięciem.
Zawsze marzyłem o stworzeniu gigantycznego jRPG na 50 godzin, z pokrętną fabułą i fajnym systemem walki, tak żeby złożyć hołd Chrono Triggerowi, czy serii Final Fantasy, na której to się wychowałem. Niestety, stworzenie czegoś takiego przez jedną osobę to wysiłek niemal tytaniczny, zdecydowanie za duży jak na moje barki. Dopiero niedawno sobie zdałem z tego sprawę, tak samo zresztą jak z moją starością.

Zatem, postanowienie noworoczne, jedyne jakie mam na na 2010 rok - zrobić trzy planowane projekty do grudnia 2011 i rzucić RMa w cholerę. Czas ruszyć dupę w ciekawsze miejsca.

09 stycznia, 2010

Męka Pańska.

Jestem w trakcie aktualizacji komputera. Nowa płyta główna, więcej ramu i procesor prosto z fabryki, a nie jakiś używany szajs, jak dotychczas. Update mego mechanicznego rumaka to zawsze traumatyczne przeżycie. Pamiętam jeszcze czasy Commodore 64, kiedy to z ojcem siedzieliśmy pół dnia i staraliśmy się magnetofon do odtwarzania gier ustawić.

Technologia od tego czasu mogła pójść naprzód, ale ilość czasu jaki spędzam ze swoim starszym, gdy robimy coś z komputerem zawsze jest taka sama. Piątek wieczór, godzina 21:00, siadamy z ojcem do przemiany mego pc, który w roku 2005 był szczytem myśli technicznej, w platformę do gier godną czasów dzisiejszych. Teoretycznie robota na 2-3 godzinki maksimum. Ale nigdy nie jest tak łatwo.

Szukanie śrubek pałętających się po obudowie, zamiana dysków miejscami, nagrywanie ich zawartości, kopiowanie i usuwanie plików; podłączanie, przełączanie i sprawdzanie, który napęd działa, ciężkie decyzje, czy instalować nową wersję Windowsa czy nie, w końcu, problemy z cholerną instalacją powodują, że siedzimy do 4 rano. I tak jest za każdym razem, kurwa mać. Zawsze wyskakuje coś, przez co bawimy się trzy razy dłużej niż powinniśmy.

Najlepsze jest to, że i tak nic nie działa jak powinno, przez co jestem zmuszony do używania laptopa. Dopiero we wtorek/środę, gdy Windows 7 zawita do mych drzwi, promyki słońca i nadziei powinny rozświetlić mego peceta. Światło będzie bić z jego wnętrza wskazując drogę do Nowej Jerozolimy. Póki co mam tu drugą Golgotę.

05 stycznia, 2010

Chińska demokracja.

Dzisiejsza poranna doza kofeiny, pod postacią kawy rozpuszczalnej, miała posmak szamba. Zupełnie jakbym użył potu wyciśniętego ze swoich zużytych, wczorajszych skarpet do zalania tej imitacji "brązowego złota". Wypiłem połowę, wylałem i postanowiłem dziś już nie bawić się z Nescafe, pomimo, że praktycznie od liceum nie potrafię dnia przeżyć bez kubeczka wypełnionego kawą.

Oczywiście, zepsuło mi to nastrój i koncepcje na spisanie recenzji Avatara, którego widziałem w Imaxie (nie żebym się chwalił).
Zamiast tego zacząłem myśleć o chińczykach. Są jak jakiś rozwijający się wirus, ciągle pomnażający się i mutujący. Już teraz stanowią 1/3 ludzkości, a interesy robią z każdym. Czy wiecie, że skośnoocy kupują wszystko i wszędzie? Swój biznes prowadzą na każdym cholernym kontynencie, nawet w Australii. Dzięki rozwojowi ekonomicznemu mają powiązania z całym światem i kto wie, czy fala żółci nie zaleje nas za jakieś 20 lat, kiedy to ich gospodarka może stać się potężniejsza od amerykańskiej.
Wpierw kryzys gospodarczy, a teraz to. Coraz częściej zaczynam wierzyć, że kapitalistyczny świat finansowy porusza się jak dziecko we mgle, z obsraną pieluchą na tyłku, której nie ma kto zmienić. Dlaczego nie potrafią zrozumieć, że pieniądze to kurwa nie wszystko. Taki pierdolony banał powtarzany od stuleci, a oni dalej swoje. Niemcy przed wojnami światowymi też się przekształcały w ekonomiczne giganty.

Na marginesie, Unia Europejska przechodzi kryzys, bo integracja ekonomiczna była fajna, ale już przestaje starczyć, aby trzymać tyle państw, każdy o innych celach, razem.

Kurde. Kiepska kawa czyni ze mnie człowieka objawionego.

02 stycznia, 2010

Noworocznie.

Liczba 2010 zaskoczyła mnie wczoraj po południu, gdy się wydostawałem z kacowych omamów niczym zima drogowców. Wciąż nie mogę uwierzyć, że nie dość, że Kubrick i Clarke się mylili, to teraz jeszcze Roy Scheider. Zaczynam myśleć, że jego sposób na Żarłacza Białego też może być naciągany.
Enyłej, rok jest, a kontaktu z kosmitami nie ma.

Okazuje się, że całe pokolenie pisarzy sci-fi, futurologów czy miłosnych guru leczących problemy świata za pomocą lsd, którzy przewidywali , że lada moment z czerni nad nami wyleją się zieloni Marsjanie, było w błędzie. Setki tysięcy ludzi marzących o fantastycznej przyszłości dostali po prostu więcej tego samego. Stanley Kubrick to nawet się ubezpieczył na wypadek, gdyby prawdziwi obcy pojawili się zanim dokończy 2001: Odyseję Kosmiczną.

Zatem jedną z rzeczy, którą sobie, jak i wszystkim znajomym, życzę w tym nadchodzącym roku to właśnie niedoświadczenia zawodu związanego z niespełnionymi marzeniami. I żeby mieć spożycie alkoholu pod kontrolą, bo przez nadużycie można skończyć na golasa lub zacząć rzygać będąc nieprzytomnym, przez co ryzyko uduszenia się znacznie wzrasta. Mnie w tym roku wódeczka namówiła na spacer o 4:20 rano przez całkiem spory kawał cholernie niebezpiecznej dzielnicy. Będąc naprutym tak, że było "auto pilot, no control". Wlokąć za sobą skręconą i opuchniętą kostkę.

W miarę udany Sylwester, innymi słowy.