30 czerwca, 2008

Ravel.

Tak więc poszukuję nowej uczelni. Jak ktoś ma jakieś sugestie to proszę bardzo, bo ja nie mam pojęcia co dalej chcę robić. Kontynuować swą podróż w beznadziejnie nudną europeistykę czy też spróbować czegoś nowego.
Jutro mam egzamin na SGH, który pewnie obleję, bo trzeba dobrze na ekonomii się znać i wiedzieć np. co jest głównym towarem eksportowym miasta Dębica (opony? nie, to za łatwe by było) a następnie będe liczyć na to, że na UW mnie przyjmą w drugiej turze składania dokumentów, która wypada na koniec sierpnia (skurczysyny z warszawskiego wymyślili sobie, że dokumenty chcą od razu, a ja kawałek papieru potwierdzający moją wszechstronną wiedzę zdobytą w żałośnie słabej, prywatnej uczelni dostanę za jakieś 1,5 miesiąca). A tak to nie wiem.
Moja brać studencka, która razem ze mną broniła Częst... licencjatu, raczej preferuje prywatne uczelnie znajdujące się na pograniczu Warszawy ze wsią, więc zapewne po rozdaniu dyplomów nieprędko ich zobaczę ponownie. O ile w ogóle.
No i, za przeproszeniem, chuj wziął moje planowane życie jako singla. Zdałem sobię sprawę, że nie potrafię niestety, jak mój kolega, który wielbi się przechwalać o swych podbojach, zmieniać dziewczyn co wieczór. I nawet nie chodzi o to, że nie jestem odpowiednio wyposażony pod względem urody, żeby takich rzeczy dokonywać. Po prostu dla mnie to nie działa w ten sposób. Nawet nie potrafię tego dostatecznie jasno wytłumaczyć, lecz żywię nadzieję, że rozumiecie o co mi chodzi.
Co do muzyczki na dziś. Musiałem ze Zbigniewem ostro się wysilić i coś wykombinować, bo niestety ostatnio cały czas Jamiroquai'a katuję (kumpel zaraził) i Bjork (sam z siebie, jakoś tak wyszło), więc wyjątkowo utwory powyżej nie reprezentują tego czego w chwili obecnej słucham, ale i tak są w pytę.

29 czerwca, 2008

Jutrzejszy błękit.

Insomnia pełną gębą. Obudziłem się o 4 nad ranem, serce pędziło mi jakby brało udział w wyścigach. W zasadzie to jeszcze teraz czuję, że bije szybciej niż zwykle. To musiał być fascynujący sen, pełen pasji i uczucia. Zakładając, że miał w ogóle miejsce.
A teraz coś z zupełnie innej beczki
"Życie". Obiektywna recenzja.
"Życie" jest najbardziej beznadziejną rzeczą jaką zdażyło mi się przeżyć. Od początku do końca. W kwestii fabuły, nic co się dzieje nie ma sensu, tak jakby ktoś stwierdził, że oto mamy całkiem dobry materiał przed sobą, a potem zaczął dorzucać losowo przeróżne pierdoły w dziwny i niewyjaśnialny sposób. "Życie" jest przykładem złego wykorzystania edycji. Nie wiem kto za to odpowiadał w tym przedsięwzięciu, ale spartolił robotę. Co chwila znajdują się momenty, z których aż wypływa nuda i nic się nie dzieje, naprawdę nie można byłoby uciąć choćby kilku minut w takich sytuacjach? Przez to oraz przez inne mankamenty jak np. gdy mamy wątpliwą przyjemność słuchania kolejnej konwersacji o tym samym, powoduje, że "Życie" ciągnie się niemiłosiernie. Postacie są w znacznej większości nieciekawe, które co chwila potwierdzają znane wszem i obec stereotypy. Całość wydaje się być przygotowana "na szybko" bez wyznaczonego jakiegoś konkretnego kierunku. Jest to prawdopodobnie jedyny przypadek w całym mym recenzenckim życiu, gdy rekomenduję opuszczenie seansu.
* gwiazda z ******

28 czerwca, 2008

The Reality Principle

Zbych wygrzebał z czeluści moich dysków "Bohemian Like You" Dandych Warholsów, a ja prezentuję zapomniamną nieco grupę "Love"(ponoć ulubiona kapela Jima Morrisona) i ich "The Red Telephone".
Dziś typowo blogowo, ze względu, że jestem styrany po wczorajszym. Ech, nie ma to jak czasem spotkać się ze znajomymi, obejrzeć filmik, popić, a potem przez całą noc, aż do wschodu słońca oglądać teledyski :)
I jak zwykle, kurde jak ktoś mnie prosi o radę w czyms niezwykle ważnym, to jedyne co mogę zrobić to wyobrazić sobie siebię w pozycji tej osoby i myśleć jak ja bym rozwiązał daną sytuację. Przez to zazwyczaj moje rady nadają się do rozbicia o kant dupy.
Enyłej, powodzenia.
A dla reszty - udanego weekendu.

27 czerwca, 2008

Most people gaze neither into the past nor the future. they explore neither truth nor lies. they gaze at the television.

Ciemny ekran telewizora nagle rozbłysł całą gamą kolorów.
"Co jest...?" - pomyślałem na głos.
"Czy jesteś zdołowany?" - łagodnie zadźwięczał telewizor.
"Nie, niekoniecznie" - odpowiadając usiadłem na pobliskim fotelu, po czym poprawiłem poduszeczkę pod tyłkiem.
"Może czujesz się samotny? Sfrustrowany? Zestresowany?" - kontynuował.
"Utknąłeś w beznadziejności świata, zupełnie odcięty od ciepła innych?"
Im dłużej mówił tym bardziej ja prostowałem się na fotelu. Coraz bardziej zbliżałem się ku krawędzi mego siedziska; serce waliło mi niemiłosiernie mocno i nie mogłem się doczekać jak to się skończy.
"Wstajesz i pierwsze co robisz po zaparzeniu sobie porannej kawki jest pytanie "O dobry boże! Co ja do cholery robię ze swoim życiem?!"
Dreszcz przeszedł szybko po moim kręgosłupie, zimny pot zalewał mi kark, ręce niepokojąco drżały, w mózgu zaczęły zachodzić gwałtowne reakcje chemiczne; zdałem sobię sprawę z rzeczy iście niesamowitej, że oto, po raz pierwszy od dłuższego czasu, zdarzyło mi się myśleć.
"Ironiczne, że z powodu telewizji" - powiedziałem do siebie, jednak natychmiast potem wróciłem do uganiania sie za odpowiedzią na zadane przez mojego mechanicznego towarzysza pytanie, aż w końcu, w momencie kompletnej prejrzystości umysłowej, powiedziałem:
"No."
"Mamy rozwiązanie dla twego problemu...*tu-rututututu-ru* Wypróbuj sznurówki marki..."

26 czerwca, 2008

Monolog wewnętrzny 2 - Zemsta!

Ja: A więc Zbyszku, Superhero Movie. Z pewnością nie jest to najambitniejszy film jaki widziałem, w dodatku przewidywalny jak cholera, ale generalnie rzecz biorąc, udało mu się czasem mnie rozbawić.
Zbych: No, w sumie, ale wiesz, w zasadzie wszystko co w nim pokazali już było. Myślałem, że zwymiotuję ponownie oglądając przypadkowe powstanie superherosa; postać złego, który jest zły z konieczności; wielką, niespełnioną miłość głównego bohatera do jakiejś laski, która na końcu się w nim zakochuje, dzięki czemu wychodzą zwycięsko z kłopotów; nawet naśmiewanie się z Toma Cruise'a było już przerabiane. Ogólnie rzecz biorąc, z tego filmu mogliby zrobić kolejny drętwy komiks (typu X-Men...kurde, szkoda, że w Polsce nie postanowili przetłumaczyć tytułu. Komiks pod nazwą "Byli faceci", albo po prostu "Transwestyci z superszmocą" zrobiłby furorę zapewne), który twardo jeździ po już wyrobionych, standardowych ścieżkach, gdyby nie element humorystyczny.
Ja: Wiesz, to komedia jest. Parodia w dodatku. Taka ma być, oparta na znanych motywach komiksowych, dzięki któremu widz stwierdzi "o, ja to skądś znam" przez co będzie mu się bardziej podobało. Bo wiadomym jest, że najbardziej ludzie lubią rzeczy, które już znają. Dlatego też nie ma sensu dopatrywać się w tym filmie, czy też w większości obrazach z Hollywoodu jakiejś oryginalności.
Zbych: Zgadzam się. I powiem więcej; oryginalność umarła. Tak ogólnie, nie ograniczając się jedynie do amerykańskiej fabryki kotletów, a biorąc każdą dziedzinę życia pod uwagę. Wszystko już było wymyślone, wszystko już było zrobione i wszystko było zagrane. Nie zostało nic prawdziwie unikatowego czy też oryginalnego. Żyjemy w świecie, którym rządzą niekończące się powtórki.
Ja: Ta, słyszałem już to kiedyś.
Zbych: ...dokładnie.
A w tabelkach na dziś : Donovan - Hurdy Gurdy Man (powiew świeżości ode mnie, aha.) i I Gotta Fire z repertuaru Spiritualized® (od Sam-wiesz-kogo.)

25 czerwca, 2008

HA!

Zdałem! Łaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa! :D
Jakieś celebration wypadałoby odstawić z tej okazji :D
DAWAJ NALEWAJ
http://coldbeer.wrzuta.pl/audio/lZ0jardqmz/unesionnye_vetrom_-_davaj_nalivaj (strasznie gówniane, wiem ;] )
BOM MISTRZ :)
http://coldbeer.wrzuta.pl/audio/9dckgxeymz/queen_-_we_are_the_champions

23 czerwca, 2008

Niewiedza jest błogosławieństwem.

Nie wiem dlaczego, ale zawsze przed jakimś ważnym egzaminem czy sprawdzianem, zaczynam na nowo odkrywać wiarę katolicką. W przerwach między wkuwaniem kompletnie nieinteresujących mnie faktów z historii Unii Europejskiej zdarza mi się myślec o Stwórcy. Rozważać czy może jestem jakimś jego wybrańcem i czy zbliżający się test mojej wiedzy przejdę zupełnie nie ucząc się.
Jak trwoga to do Boga? Chyba.
Tym razem zacząłem zastanawiać się nie tyle nad samą postacią Wszechmogącego, czy jest prawdziwy czy nie, czy pozwoli bym zdał czy też nie, ale tak bardziej ogólnie. Wyniki mych przemyśleń?
Biblia. Koran. Tora.
Każda z tych ksiąg twierdzi, że zawiera w sobie nieomylne nauki boże. Że mają boski "znak jakości" i, że są autoryzowane przez samego Pana Wszechrzeczy. Każda doprowadziła do powstania odrębnego nurtu religijnego. Ich wyznawcy twierdzą, że tylko oni wiedzą o co tak naprawdę w świecie chodzi i że pozostałe religie są tylko bajdurzeniem ludzkim, w przeciwieństwie do obiektu ich kultu.
A co jeśli każda z tych ksiąg jest źle przytoczoną nadinterpretacją, a ci którzy je pisali nie zrozumieli prawdziwych intencji bożych?
Pewnie dlatego nie udziela już wywiadów. O ile istnieje.
Do takich rozmyśleń przyda się iście religijna nuta, tak więc polecam twór "Sympathy For The Devil" Stones'ów, a Zbigniew podsunął Josha Rouse'a - "God, Please Let Me Go Back".
I powrót do nauki.

22 czerwca, 2008

niedokofeinowanie.

Zbych: Mnie się wydaję, że w życiu chodzi o coś więcej niż tylko o seks, pieniądzę, władzę i sławę.
Ja: Serio? O co?
Zbych: ...Kurwa nie wiem.
Tak, wiem, dziś nie dość, że "na szybko" to jeszcze żałośnie. W dodatku się powtarzam. No, ale cóż, póki co nie mam na nic czasu, bo się uczę. Uczę. Uczę! Po nocach nie śpię, bo się uczę. Ja! Aż sam w to uwierzyć nie mogę. Nigdy wcześniej tak się nie uczyłem.
Kurwać -.- więc to co powyżej musi starczyć na kilka dni.
Co u Zbycha i u mnie na playliście leci możecie znaleźć powyżej ;)

20 czerwca, 2008

umc umc umc bejbe.

Ha! Wszystko zaliczone! Napisałbym coś niecenzuralnego, na przykład "ssijcie mi___(slangowe określenie na narząd rozrodczy męski), ale uznałem, że takie wyrażanie radości jest zbyt niedojrzałe ;)
Enyłej, jestem wykończony. Moja muza się opierdziela i na dziś nie potrafię wymyślić nic ciekawego do napisania. Spokojnie, jeszcze nie rzucam się po pokoju i nie wrzeszczę "Mój dar zanikł! Moje umiejętności poetyckie przepadły! O ja nieszczęśliwy! Po tysiąckroć nieszczęśliwy!" a potem nie leci mi łza po policzku i nie kontempluję nad tym jakie to głębokie. Serio.
Kolejny update nie wiem kiedy będzie, bo 25.06 mam obronę licencjatu. Muszę nie tylko umieć odpowiadać na pytania dotyczące mojej pracy licencjackiej, ale i przygotować odpowiednie riposty na ok. 50 kwestii jakie zgotowała komisja mej szkoły w tym roku, a które mają sprawdzić co mi w głowie zostało z tych 3 lat studiowania. Czuję, że to będzie obrona Częstochowy.
A, dziś Spoon i ich Don't You Evah ze strony Zbyszka, a ode mnie Echo & The Bunnymen - The Killing Moon. Ten kto oglądał tą lepszą(niereżyserską) wersję Donnie Darko z pewnością kawałek skojarzy ;)
A właśnie! Skończyłem Ghost in the Shell. Pomimo tego, że manga zajmuje się czyms więcej niż tylko Władca Marionetek, pomimo całej masy humoru jaka jest w niej obecna i pomimo niesamowitej sceny lesbijskiej w pełnym kolorze(!) to i tak film jest lepszy :)

18 czerwca, 2008

Codzienne zdumienie.

Dzień dobry. Dzisiejszy "up" jest wyjątkowy. Dlaczego? Bo musi starczyć na co najmniej dwa dni ;)
Mam własnie przerwę między egzaminami. Dziś z samego rana zaliczyłem jeden, kolejny w piątek, do którego jeszcze nic nie umiem, tak więc zamiast wesoło przesiadywać sobie w sieci to będę musiał się pouczyć, ażeby nie dawać tym bezdusznym profesorom ze szkoły mej powodów do potrzymania mojej osoby w tej szanownej, prywatnej instytucji jeszcze jeden semestr. Jak na razie się lenię. Przeszedłem Splinter Cell: Double Agent (zarąbista, choć straszliwie krótka i szalenie niedopracowana, lepsza od pierwszej części i "Pandora Tomorrow", ale "Chaos Theory" może co najwyżej buty czyścić), obejrzałem "Shivers" pełnoprawny debiut Davida Cronenberga o...ech, co ja się będe wysilał, powiem tylko, że tytuł roboczy tegoż filmu brzmiał "Orgy of the Blood Parasites ", resztę wywnioskujcie sami ;) (mimo wszystko całkiem w porządku był)
Przez ostatni rok dni takie jak dziś uważałem za luksus, na który mnie nie stać. Cały czas gdzieś pędziłem, ciągle się spieszyłem, byłem zajęty non-stop. Teraz, gdy dane mi jest przysiąść i popatrzeć z innej perspektywy na moją egzystencję to stwierdzam, że tak zapierdalać w moim wieku się nie opłaca. Koncentruje się człek wtedy na duperelach, typu utrzymanie żałosnego stanowiska, gdzie w zasadzie jest się zwykłym popychadłem za marne 9 zł brutto za godzinę i przestaje się zwracać uwagę na sprawy naprawdę ważne.
Jak rozmowa z kumplem, zarówno na tematy mocno filozoficzne, jak i te najzupełniej przyziemne, najlepiej przy piwku. Jak pozwolenie sobie na zostanie kompletnie pochłoniętym przez świat muzyki, książek, komiksów, filmów czy gier. Jak flirt z urodziwą dziewczyną. Jak interakcja z rodzicami, która nie ogranicza się jedynie do "daj kasę mamo, wychodzę, wpadnę w sobotę na godzinkę, zrób obiad.".
Widać, że punkt widzenia zmienia się od punktu siedzenia ;) gdy pracowałem to postrzegałem te sprawy zupełnie inaczej.
Bym zapomniał, polecam do śpiewania podczas wieczornego obmywania się z trosk wszelakich The Rolling Stones - "Gimme Shelter". Zbyszek cośtam wspominał, że chciałby żeby równowaga między nami była zachowana, czyli, że jak ja daję rock to on coś innego, ale IMO za dużo myślenia to by ode mnie wymagało, więc zachowam dotychczasową formułę wrzucania czegokolwiek co na daną chwilę mi się podoba :) A, wybaczcie, znów się zapominam. Zbych daje "Jaybird" z pochodzącego z 2006 roku albumu "Avatar" zespołu Comets on Fire. No. To tyle.

17 czerwca, 2008

Śmierć człowieka pracy.

Przeglądając rynsztokowe gazetki celem odstresowania się po wczorajszej nauce nie mogłem nie zauważyć, że celebritysy w polsce są do dupy. Ci ludzie są sławni tylko dlatego, bo są sławni. Nie mają jakiś wielkich umiejętności, nie potrafią dobrze śpiewać, ani grać na scenie czy przed kamerą. Niektórzy mają końskie mordy i nie potrafią skleić choćby jednego poprawnego zdania po polsku, z wyjątkiem może "Lubię zakupy!!!!!!!!1111jedenjeden". Cały swój status społeczny zawdzięczają temu, że pokazali ich w telewizji. Po prostu pokręcą tyłkiem jeżdżąc na lodzie dla 3 milionów widzów i tyle starczy. Tak niewiele trzeba, żeby znaleźć się w blasku reflektorów i mieć nieograniczony dostęp do procentów, strzykawek czy chętnych wagin.
Mają szczęście, skurwysyny.
Czego JA nie mam, a co ONI mają, że są tacy wyjątkowi?
Życie? Koneksje rodzinne? Znajomych, którzy ich wkręcili do branży?
Hmmm...może powinienem sobię sprawić choćby jedno z powyższych.
Aha i rzuciłem robotę w cholerę. Straszliwie ciężko było żegnać się z ludzmi, z którymi pracowało się rok (z dwumiesięczną przerwą). Szczególnie z niektórymi damami :/ Żyję nadzieją, że jeszcze może uda mi się kiedyś je upić ^_^
Enyłej, niech żyją wakacje! Tylko kurwa trzeba się jeszcze obronić.
A i dziś pod prysznicem znajdziecie mix Starsailorów - Four to the Floor autorstwa Soulsavers IMO lepsze o jakieś dwie klasy od oryginału (posłuchać można, na ten przykład, tutej: http://jojojojo23.wrzuta.pl/audio/8G1oju7SSy/starsailor_-_four_to_the_floor).
Który też zresztą jest w pytkę.
Zbyszek daje kolejny twór Amona Tobina - Ruthless (Reprise). Kurwać, ten człowiek uzupełnia mnie muzycznie. Gdybym miał kogokolwiek wskazać na autora soundtracku do ekranizacji życia mego, co z pewnością się stanie, to byłby to właśnie ten anglo - brazylyjczyk.

16 czerwca, 2008

Monolog wewnętrzny.

Zbych: Wiesz co? Może powinniśmy być bardziej czuli dla niewiast? Nie tylko tych, które znajdują się wokół nas, ale tak ogólnie. Wiesz, więcej ciepła dla nich, zrozumienia.
Ja: Dobrze prawisz, stary druhu.
Zbych: W tym celu trzeba porozumieć się z naszą kobiecą naturą i wydobyć te uśpione pokłady wrażliwości w nas zawarte!
Ja: Och jejciu! Zróbmy tak! Zmieńmy się w kompletne cipcie!
Zbych: Już PRAGNĘ tego, ażeby EMANOWAĆ moimi uczuciami! Chcę wysyłać je do wszechświata!
Ja: Amen, bracie! Niech twoje prawdziwe "ja" przebije się przez tą stwardniałą skorupę zwaną ciałem!
...
Zbych: Jasne.
Ja: Aha. Od razu.
ps. dziś Dungen - Det Du Tänker Idag Är Du Imorn, z ich albumu z 2004 roku "Ta Det Lugnt" o którym na Porcysie napisano "Nawet na papierze, jestem przekonany, że mało która płyta wytrzymuje w tym roku rywalizację z Ta Det Lugnt. To jest soniczny mindbending, że tak powiem oraz czysty gatunkowy zlew tradycji progresywnej z psychodeliczną, dokonany przy dojmującej melodycznej wrażliwości".
A pod prysznic - Mick Jagger - God Gave Me Everything, zdecydowanie najlpeszy solowy (tak nie całkiem, bo w duecie z Kravitzem) kawałek wokalisty Stones'ów.
Dziś się uczę, bo jutro egzamin. Żyć się odechciewa.

15 czerwca, 2008

You all look the same to me.

Znacie to uczucie, gdy poznajecie kogoś prawdziwie wyjątkowego?
Tą JEDYNĄ na świecie osobę, która od razu przykuwa waszą uwagę?
Wasze oczy świecą rozpalającym się uczuciem, czujecie jak ziemia się wam trzęsie pod nogami, ptaszki wraz z resztą zwierząt tworzą dla was piękną symfonię ze swych odgłosów, dookoła was aż iskrzy; po prostu wiecie, że zostaliście stworzeni tylko dla siebie.
Znacie to uczucie?
Ja też nie.
Dziś I Wanna Make It Wit Chu z Desert Sessions (więcej info o tym projekcie jest w jakimś poprzednim poście) od Zbycha i Ring of Fire Casha ode mnie (bo dobre country nie jest złe ;))

14 czerwca, 2008

Ikea Man

Powrót po latach milczenia. Zbychu własnie goli zarost, jakiego się dorobił przez ten okres przerwy. Co nie jest łatwe, bo jego idolami, jeśli chodzi o owłosienie przynajmniej, są członkowie ZZ Top. Na szczęście dał mi znać co mam w jego imieniu polecać.
I tak, na pierwszy ogień - Daft Punk - Aerodynamic - bo dobry bicik nie jest zły (szczególnie wspomagany gitarką).
Następnie Ink Spots - If I Didn't Care. Ludzie znający Fallouta już wiedzą, że oni rządzą. Od razu powiem, że "Maybe" (ze wspomnainej gry) nie mam zamiaru publikować. Za dużo już jej słuchałem.
Blhhhoghhhhhh:
Opuściłem sobie niedawno wpisy w nadziei, że może odrobina przerwy podniesie poziom publikowanych przeze mnie przemyśleń, no ale cóż, chyba to nie wyjdzie :) podobnie jak zawsze mam problem z napisaniem czegoś interesującego o swoim życiu, dniu czy hobby. Próby stworzenia czegoś w stylu "artykułu" również spełzły na niczym. Tak więc, nie zadręczając zarówno siebie jak i was dojdę do sedna.
Dziś naszło mnie pytanie: Dlaczego zachowuję się jak się zachowuję?
Wracałem z pracy z koleżanką i tak sobie gadaliśmy o piwie (chyba każda wielka rozmowa zaczyna się od tego złocistego trunku), ona twierdzi, że nie pija, więc oczywiście, wtrąciłem swój wścibski nos i zapytałem: dlaczego?
Ponoć rodzina ją tak wychowała. Konserwatywnie, żeby wierzyła w Boga, chodziła do kościoła, wybitnie się uczyła, bo nauka to podstawa dobrej przyszłości, żeby nie piła alkoholu, bo od tego same kłopoty są, żeby nie dziurawiła sobie ramion i nie przypalała niczego, bo to również nie prowadzi do niczego dobrego etc., no i żeby nie była cicha (ona uważa, że tzw. "ciche wody" to podgatunek człowieka ;)). I wtedy mała lampka zaściewciła się w mej głowie. Tak więc, zapytałem siebie, dlaczego tak schizoferenicznie się zachowuję. Dlaczego raz jestem nieziemsko nieśmiały, na tyle, żeby zniechęcić wszystkich do siebie swoim brakiem wysławiania się, a czasem jestem duszą towarzystwa, maskotką sklepu, najzabawniejszą i najbardziej wygadaną osobą w całej Arkadii. Czemu mam mnóstwo momentów w swym żywocie, gdzie po prostu nie mogę zdecydować, że równolegle chcę i nie chcę. Wychodzi na to, że to nie tylko moje spieprzone dzieciństwo, które przesiedziałem całkowicie przed telewizorem oglądając siakieś chujowe filmy (niczym bohater "dream on", jeśli ktoś kojarzy owy serial), mając może jednego kumpla, a resztę rówieśników traktując jak wrogów (w tym dziewczęta, o dziwo) zadecydowało o moi "lawirowaniu".
Sądzę, że w gruncie rzeczy, winien jestem wdzięczność swoim rodzicom za to. Za ich wychowanie (pozdrawiam, jesli czytają ;), a wiem, że nie :)). Otóż, moi rodzice to hipokryci, kompletni i niereformowalni. Mówią, że wiara jest ważna, że należy być katolikiem w życiu, jednocześnie ostentacyjnie pokazują mi jak bardzo ich życie odbiega od drogi, którą katolicyzm promuje. Przykładem niech będzie post iluśtamdniowy, kiedy to mięsa się nie je. Rodzice dbali zawsze o to, żebym z siostrą nie szamał szyneczki czy innego zwierzaczka, ale sami często opierdzielali kurczaki, schabowe etc., w czasie wielkanocnym. Inny przykład to alkohol (koronny w zasadzie). Jest zły, tak mi mówili i dalej mówią, a potem chlają na umór. Papierosy, tak samo. Tylko, że tutaj powiedzieli, że przez własną głupote są w nałogu, a więc w dzieciństwie uznałem, że palacz = idiota (sorry Marto ;)), co mnie zapewne uratowało przed zbytnim zagłębianiem się w palenie.
Oczywiście, można rzec, masz mózg, używaj go, a nie słuchasz we wszystkim rodziców. Tak, ale wpierw trzeba mózg ukształtować. Dziecko wchłania wszystkie informacje kiedy się rozwija, szczególnie jeśli podawane mu są w ładny i przystępny sposób (vide reklamy w tv). Kształt umysłu, wszystkiego co w nim zawarte, z wiedzą i moralnością włącznie, zależy od rodziców. Do takich wniosków dochodzę i od dziś za wszystkie swe problemy będę obarczał głowy mego klanu ;)

12 czerwca, 2008

Harmonia w ultrafiolecie.

Kontynuując podróż w indie rocka, dziś Zbychu wybrał kawałek z roku 2003 zespołu Broken Social Scene - "Cause = Time". Ta piętnastoosobowa ekipa zrobiła sporo namieszania swoim debiutem "You Forgot it in People" w rodzinnej Kanadzie, ale oczywiście, ponieważ to Kanada to zespół jest kompletnie nieznany w Polsce (czy na świecie ;)). I nie sugerujcie się ich nazwą, z której można zakładać, że są pozbawieni wyobraźni, posępnymi, rozpłakanymi emowcami. Wierzcie mi. Tak nie jest.
Dobrze mi się ostatnio myło moje miejsca intymne silnym prysznicem przy dźwiękach "American Women" Guess Who. Może też spróbujecie :)
Dzisiejszą zawartość blogową postaram się ograniczyć do minimum, ze względu na jutrzejszy egzamin. Wiecie, uczyć się trzeba. A ja jeszcze nieco rozchwiany przez ostatnią noc spędzoną w robocie. Więc nocka jak nocka. Było trochę spokojniej niż zwykle i autentycznie pracowaliśmy zamiast się opieprzać. Mnóstwo red bulli mam za sobą, aż menadżer, który rankiem wpadł ocenić stan naszej pracy wpadł w małą konsternację.
Ja sam miałem na koncie 5 puszeczek z insygniem byczym, a moi współpracownicy też nie oszczędzali sobie. W sumie to od momentu, gdy dowiedziałem się, że na lipiec mniej więcej połowa osób zatrudnionych obecnie w mym sklepie planuje się zwolnić, głównie moje stare druhy, których znam od roku, to straciłem ochotę do zabawy, jaką zawszę emanuję na nocnych zmianach. Innymi słowy, mój wybór zmiany pracodawcy wraz z końcem czerwca okazał się jak najbardziej prawidłowy. Lepiej z czasem nie mogłem trafić.

11 czerwca, 2008

Fuck it dude, let's go bowling.

Wczoraj był problem z odtworzeniem Magic moments na wrzucie. Sprawdziłem i to nie moja wina. Pioseneczkę, empetrójeczkę, pełen wypasik zapodałem, to, że się nie wgrywała to wina wrzuty. Chyba wszystko naprawione już zresztą.
Wracając do dzisiejszego dnia, zaczniemy od typowo rockowego tworu od Zbycha
...And You Will Know Us By The Trail Of Dead (to nazwa zespołu) - Relative Ways z ich debiutańckiego albumu Source Tags & Codes - który dostał na pitchforku 10.0 i został obwołany największą nadzieją rocka od kiedy Radiohead zrobił Ok! Computer, więc chyba godny polecenia ;)
Natomiast dziś do śpiewania pod prysznicem i nie tylko nadaje się Dr. Vazquez, hiszpańskiego Evolution pochodzącego z lat 70 zespołu, który o dziwo kariery wielkiej nie zrobił.
Tak więc atak na bloga o poranku mi się zdarzył. Głównie dlatego, bo dziś mam kolejną nockę, a znowu robić aktualkę, będąc w stanie skrajnego wyczerpania w okolicach 9 rano raczej nie będzie mi się chciało ;) Wstałem i pojechałem na uczelnie ażeby sfinalizować proces składania dokumentów potrzebnych do obrony. Oczywiście w dziekanacie znowu usłyszałem znaną formułkę: "Panie, ale jeszcze pan nie masz tego kwitka i tamtego, a my już zamykamy, więc może zrobi pan to co należy i pocałuje pan nas w dupę, po czym wyjdzie i nigdy więcej tu nie wraca."
Ktokolwiek powiedział, że życie prywatnego studenta, w przeciwieństwie do studenta publicznego jest lżejsze, był w błędzie.
Tak więc planuję sobie jeszcze potracić trochę czasu tu i ówdzie, po czym spać i zbierać siły na noc pełną wrażeń. Aha i błagam, jeśli macie do mnie jakiś biznes, że niby jakąś płytkę mam wynająć, albo komiksu użyczyć to na miłość boską przypominajcie mi o tym. Pamięć ludzka nie jest doskonała, moja w szczególności ;)

10 czerwca, 2008

House of Cards

Uznałem, że należy zająć twardą pozycję i nie dać sobie dłużej pluć do zupy. To tak a propos tej informacji, o której piszę w poprzednim wpisie. Dzięki temu sprawę tą uważam za zamkniętą i mogę wrócić do weselszych rzeczy.
Zbyszek dalej nie w sosie, myśli, że osobie, która była, w gruncie rzeczy, odpowiedzialna za mój niezbyt radosny stan, powinienem nabluzgać prosto w twarz i powiedzieć, że wszystkie orgazmy udawałem, w związku z tym zaproponował dynamiczną i err...egzotyczną nutę - The Pillows - "I Think I Can".
Dla mnie ten dzień upłynął pod znakiem piosenki Perry'ego Como - Magic Moments. Wersja troszkę rozszerzona o przedmowę Johnny'ego Deppa, bo pochodzi z soundtracku do Fear & Loathing in Las Vegas.
Moje życie jest, na chwilę obecną, nudne. Cisza przed burzą niestety. Zaraz się zaczną zabawy z egzaminami, obronami i innymi takimi.
Z innych wiadomości. Przybył do mnie w końcu Splinter Cell: Double Agent, na którego musiałem czekać cały pieprzony tydzień, bo listonoszom zachciało się strajku. Nie żebym miał coś przeciwko strajkom listonoszy czy jakiejkolwiek innej grupy; prawdę mówiąc popieram każdą formę wywierania nacisku na rządzących, ale kurwa mać, musieli teraz, kiedy jeszcze mam 4 przesyłki w kolejce? Wracając do SC:DA, kiedyś nie rozumiałem całej krytyki jaka spadła na ten tytuł, ale po zagraniu uważam, że UbiSoft spierdolił sprawę, pod względem przygotowania konwersji pecetowej. Grę uruchomiłem dopiero po aktualizacji do wersji 1.0.2, przedtem witał mnie czarny ekran śmierci. Musiałem zrezygniować z grafiki next gen'owej, bo inaczej straciłbym pół życia w oczekiwaniu na załadowanie się poziomu treningowego.
Jestem jak na razie po pierwszym poziomie, więc nie odważę się po tak krótkim czasie ocenić tej gry, ale na daną chwilę stwierdzam, że ciekawie się zapowiada, lecz nie dorasta do pięt poprzedniej części.

08 czerwca, 2008

Pustka.

Dziś dopadła mnie jakaś handra. Nic się nie stało. W pracy fajnie było. Miło nawet można rzec, bo z niektórymi osobami znam się od dawna, więc już jesteśmy zgrani, a nowe osoby szybko się adaptują. Ciepło na dworzu jest, szybkość ściągania mam dobrą, Polska przegrywa i jednocześnie polacy strzelają bramki, więc niby powinienem być zadowolony. A jednak mam blokadę, która nie przepuszcza radości do mego umysłu i powoduje, że mam ochotę smuty walić. Nie, przepraszam, nawet tego mi się nie chcę.
W takich chwilach nie mam ochoty słuchać zbędnych słów, więc będzie instrumentalnie.
Jonny Greenwood - Bode Radio / Glass Light / Broken Hearts
Amon Tobin - Easy Muffin
Obydwa lecą pod Zbycha.
Miałem zamiar wspomnieć o homoseksualiźmie, bo ostatnio w pracy toczyliśmy dysputy na ten temat, ale nie potrafię znaleźć w sobie energii nawet na to.
EDYCJA:
Na koniec dnia dostałem wiadomość, która zwaliła mnie z nóg. Wyrwała mi głowę i, za przeproszeniem, pierdolneła ją o ścianę, z taką siłą, że z pojemnika zawierającego mój mózg zostały strzępy. Zmusiła mnie do przmyślenia moich poczynań w niektórych sferach życia. Pewnie jutro uznam to za prawdziwie oświecające zdarzenie, ale póki co, najchętniej bym siedział w ciemnym koncie ze słuchawkami na uszach. Siedział i o niczym nie myślał, tylko patrzył się martwymi oczami w ścianę przy rozbrzmiewających kreacjach Thomasa Newmana z American Beauty.

07 czerwca, 2008

Avalanche is above. Business continues below.

Zbych - The Avalanches - Frontier Psychiatrist
W sumie pasowałoby bardziej do wcześniejszego wpisu, ale tutaj też może być. Obiecuję wam, że nigdy nie słyszeliście czegoś podobnego. Polecam całą płytę.

Ja - James Brown - Get Up
Klasyka. Może niektórzy kojarzą skit Eddiego Murphy'ego, gdzie wyśmiewa różnych piosenkarzy? Tam właśnie nawiązuje do Browna i tej piosenki ;) No i oczywiście reklama Rwnault Clio mtv z niezbyt rozwiniętym kolesiem śpiewającym (a raczej wykrzykującym) "gerrapa".

Teraz, kiedy mamy to już za sobą, chciałbym rzec, iż na niczym się nie znam. Tak wiem, to może być szokujące wyznanie, ale własnie do takich wniosków doszedłem. Moje rozumowanie uzasadnione jest tym, że jak próbuję kogoś przekonać, że to i to jest dobre, to zazwyczaj ta osoba mnie olewa, mówiąc, że to nie w jej guście i że jest do dupy, czy coś w tym stylu. Lata później, a jak dobrze pójdzie, miesiące później, ta osoba pyta mnie czy może mam dany film, albo muzykę, dokładnie tą samą jaką prezentowałem ten nieokreślony czas temu, bo usłyszała od znajomego, że jest fajny, albo przypadkiem zasłyszała jedną nutę i teraz chciałaby cały album. Mam tego dosyć prawdę mówiąc. Nie potrafię już zliczyć podobnych sytuacji. Ostatnio koleżanka chciała pożyczyć "Big Lebowskiego" ode mnie, dopiero teraz, gdy jakaś dziewczyna w pracy jej to poleciła, bo oczywiście, gdy ja proponowałem obejrzenie tegoż zacnego filmu, jakieś 2-3 lata temu, to mówiła, że mało interesująco się zapowiada. Albo w pewien mroźny lutowy poranek roku 2005 wysłałem kumplowi cały premierowy album Explosions In The Sky, to mnie zbeształ, po czym stwierdził, że nigdy więcej nie chce żebym mu jakąkolwiek muzykę przesyłał, a teraz, DOKŁADNIE teraz, chwali się wszędzie jaki to zajebisty zespół znalazł. Człowiekowi aż ręce opadają. Pewnie dlatego wydaję się być lekko podminowany. Matka aż mi kupiła sok z magnezem, na nerwy. Ja i nerwy. Wyobrażacie sobie?

Stanę się jakims zgorzkniałym, niedocenionym krytykiem muzycznym, który nie znosi ludzi jak tak dalej pójdzie. Albo lepiej nie, bo to byłby powrót do okresu dojrzewania ;)
Enyłej, zaczynam rozglądać się za nową pracą, wysłałem kilka CV. Mam nisamowite obawy, że jak w końcu ktoś zdecyduję się mnie zaprosić na rozmowę to będzie wyglądała mniej więcej tak:

http://www.youtube.com/watch?v=zP0sqRMzkwo&feature=related


Z growych wieści, Piss err..Mass Effect już niedługo w Polsce. Na torrentach jest od dawna, ale skoro zarabiam, to równie dobrze moge sobie kupić. Kolejne "cudowne dziecko" Bioware, firmy, nad którą wszyscu fani rpg walą gruchę, a ja nie mam pojęcia dlaczego. Bioware tworzy typowe historyjki dla 13-14 latków, nic nowego w ich produkcjach się nie znajdzie. Z tego co widziałem, z Mass Effect jest identico. Niby mamy kosmos, w którym ludzka noga nigdy nie była, ale z drugiej strony, kosmos ten jest stworzony na bazie star warsów, star treków i innych sci-fi z przełomu lat 70 i 80. Jaki jest sens nazywania tego świata "dziewiczą przestrzenią", skoro wszystko wydaje się być w nim tak znajome? Postacie, pomimo tego, iż są przedstawicielami innych ras, są znanymi od wieków archetypami. Jest laska z którą można mieć romans, oczywiście jest dobra, nieco nieśmiała. Jest typowy wojownik, który w swoim życiu posługuje się tylko swoim "Kodeksem honorowym" etc. Aspekt rpg również, typowo u Bioware, wydaje się być ograniczony do wyboru: bądź ultradobrym skautem, który pomaga zdjąć kotka z drzewa i przy ojkazji uratuj wszechświat, lub też bądź tępym złym skurwielem, zachowującym się jak dresiarz z osiedla. Oczywiście też ratuje się wszechświat, z zamiarem pochwycenia go dla siebie. Wygląda na powtórkę z KOTORa.

Dobrym rpgiem to zapewne nie będzie, ale może chociażby postara się być przyzwoitym taktycznym shooterem z rozwojem postaci.

The morning found me miles away, with still a million things to say.

Ze Zbychem troszkę się pokłóciłem, ze względu na dzisiejsze wydanie cyklu. Przez niego właśnie tak późno robię aktualizację. Wyobraźcie sobie, że chciał zsabotować bloga i wrzucić piosenkę Mandaryny! Oczywiście po kilku chwilach dyskusji doszedł do swoich zmysłów (o ile to możliwe) i wybrał coś innego. Death in Vegas - Hands Around My Throat.
Natomiast moja osoba w kąciku piosenki wszystkim znanej daje Patti Page - Doggie in the Window. Ultra cukierkowy utwór, który przez Bioshocka zawsze będzie mi się kojarzył z latającamy flakami ;)
Dzień wolny. Nie ma to jak w pełni go poświęcić na przyjemne tracenie czasu mając pełną świadomość tego, że roboty związanej ze studiami jest co niemiara ;) Aha, co do wczoraj, powiem tylko tyle, że jednak zabawa bez alkoholu, o ile możliwa, jest cholernie nudna, szczególnie gdy trzeba oglądać ten sam film po raz setny.
Tak więc dziś udało mi się pokończyć kilka rzeczy. Skończyłem czytać "Piknik na skraju drogi" Strugacckich, książka, która służyła za podstawę dla Andrieja Tarkowskiego, gdy realizował swoje dzieło "Stalker". Powiem tak, ze wszystkich mediów, które mają coś wspólnego z tą całą stalkerowską tematyką, najlepiej wypada film, potem książka, a na szarym końcu gra. No chyba, że wliczymy w to jeszcze mocno ambientowy i niezwykle nastrojowy album Lustmorda i Roberta Richa inspirowany filmem Tarkowskiego. Wtedy ta zacna muzyczka zajmuje pozycję gry, a Cień Czarnobyla spada na miejsce numer 4.
Kolejną skończoną rzeczą to drugi sezon Dextera. Najlepszy. Obecnie. Serial. Telewizyjny. Podczas oglądania ostatnich 4 odcinków w zasadzie cały czas siedziałem na brzegu fotela obgryzając paznokcie zastanawiając się jak to wszystko się skończy. Jakieś siedemset osiemdziesiąt pięć razy lepszy od Prison Break.
Teraz w pełni koncentruję się na mangowej wersji Ghost in the Shell i na opowiadaniach Poe'go.

05 czerwca, 2008

- to wódka? - czy ośmieliłbym się nalać damie wódki? To czysty spirytus.

Dziś nieco mniej ortodoksyjnie update jeszcze kiedy jest jasno na dworze ;) powód banalny, zaraz do pracy idę, a następnie wychodzę w miasto i wrócę zapewne nad ranem.

Gdy Zbych powiedział mi co ma na dzień dziesiejszy do polecenia nie potrafiłem ukryć swej radości. Oto przed wami pionierzy grunge, zespół, który zainspirował Cobaina do stworzenia Nirvany - The Pixies - z przeróbką piosenki autorstwa Davida Lyncha - "In Heaven".

Ze swojej strony mogę polecić The Four Tops i ich "I Can't Help Myself (Sugar Pie Honey Bunch)", które z całą pewnością każdy zna ;)

Wpis ponownie zostaje obdarty z osobistych przeżyć, z tego prostego powodu, że nie ma o czym opowiadać tak na dobrą sprawę :)

04 czerwca, 2008

Rozstajne drogi.

"Zbychu poleca" continues...
Bez żadnych zbędnych wstępów, aktualnie Zbyszek rekomenduje coś z zupełnie innej beczki.
Miles Davis - Black Satin. Wczesne lata 70, Jazz lekko osłabł na popularności, a mistrzu Davis postanowił pobawić się formą, by w ten sposób rozbudzić w młodych zainteresowanie gatunkiem. Później ktoś mądry, aby nazwać styl prezentowany przez powyższy kawałek, doda przedrostek Fusion do słowa Jazz ;)
Od momentu, gdy dziś pierwsze promienie słoneczne zaczęły skakać po mej twarzy poprzez częściowo zasłonięte żaluzje, wiedziałem co polecić do śpiewania pod prysznicem.
Superfreak Ricka Jamesa. I tak, MC Hammer to zerżnął.
Daruję sobie pisanie o wydarzeniach z życia mego, bo nic się tak naprawdę nie działo w przeciągu ostatnich 24 godzin. Promotor zaakceptował mi licencjat, bronię się w czerwcu ostatecznie, a potem w pracy byłem, tym razem spokojnie było. No może poza tym drobnym faktem, że mieliśmy utarg jak w święta. Dla klientów Arkadii widać gwiazdka jest codzień. I po raz kolejny stwierdziłem, że czas ruszyć się z miejsca, w stronę lepszego jutra. Albo choćby lepszej pracy.

Diggin' My Potato

Postanowiłem ułatwić życie ludziom nie zaglądającym codzień na bloga. Co prawda nędzne notatki dotyczące życia mego możecie znaleźć w archiwach strony, ale co jeśli byście chcieli odsłuchac piosenek, które polecałem, a już nia ma do nich linka na wrzutę?
Taka chęć oznaczałaby, że byście musieli (o jezu!) wejść na wrzutę i (nie daj boże!) skorzystać z wyszukiwarki.
Spokojnie, ja razem z komitetem głów w mojej głowie uznaliśmy, że dla wygody tych najleniwszych czytelników, ewentualnie dla tych, których nie interesuje blog, a wpadają tylko dla muzyki (w pełni ich rozumiem prawdę mówiąc, mi też przychodzi z trudem czytanie żali innych) stworzyłem swój profil na wrzucie.
Na profilu są dwa katalogi, Zbycha i mój, jak łatwo się domyślić, u Zbycha jest to co poleca, a u mnie śpiewanie pod prysznicem. Ci co bardziej spostrzegawczy zapewne zdążyli już zauważyć, że powyższy link znajduje się również po waszej prawicy w odpowiedniej dla takich rzeczy tabelce.
Ok, sprawy organizacyjne za nami. Dzisiaj Zbigniew, będąc w niezwykle kiepskim humorze po tym jak jego plany wyjazdu na Interpol spaliły na panewce (wy łajdaki!), próbuje sobie podciąć żyły kostką mydła przy Samskeyti Sigur Rosów (wersja z pełnymi instrumentami pochodząca z niedawno wydanego Hauf/Heim). Ja sądzę, że pod prysznicem warto pośpiewać Ice MC - Think About The Way. Wieszcie mi, to jest jeden z tych hiciorów, które robi furorę na każdej wiejskiej imprezie w remizie.
Blog:
W szkole dowiedziałem się, że w tym samym czasie będę miał sesję i obronę licencjatu. Czyli jak się obronię, powiedzmy 24 czerwca, a nie zdam egzaminu 27 czerwca to mam szansę nie zdać semestru. Ekstra. Do tego jeszcze zajęcia mi trwają aż po koniec czerwca. Cholerna uczelnia przyprawia mnie o ból głowy.
W pracy jakoś wybitnie tym razem nie było. Oprócz może jednej ciekawej akcji pod koniec dnia, kiedy to wieża stworzona z firmowych koszyków o mało co nie zabiła starej babki, która usilnie próbowała wrzucić na górę koszyk, który jej już nie był potrzebny. Problem polegał na tym, że owa wieża przewyższała tą babulę o głowę, więc próbując umieścić koszyk na samej górze, babcia musiała podskakiwać. Robiąc jednoczesnie hop i rzucając koszyk osiągneła swój cel, ale koszyk nie lubi jak się nim pomiata, więc namówił resztę swych braci, żeby pokazać babci jej miejsce w społeczeństwie i odpłacił jej pięknym za nadobne. Wydając z siebie dziki okrzyk (wydaje mi się, że coś typu This is Spartaaaa!) zaatakowały klientkę naszego sklepu, sprowadzając ją do parteru. Babcia była zdruzgotana. Dosłownie. No może lekko przesadzam, ale się trochę poobijała, narobiła trochę zbędnego szumu, potem wyszła.
Nic nie cieszy w życiu bardziej niż te małe radości ;)

03 czerwca, 2008

Kiedy noc niebios zwinęła błękity.

Dziś powrót do przeszłości. Do czasów, kiedy moją jedyną miłością był amerykański rock.


Nie do aż tak dawnych, że wisiało mi co leci z głośników, ważne, żeby miało gitary, ale do czasów, kiedy odkryłem, że nie każdy zespół rockowy podąża tym samym, przetartym już szlakiem; że istnieją muzycy, którzy szukają swojego brzmienia i nie boją się eksperymentować, zamiast kopiować muzykę i styl innych.


Nie, to nie oznacza, że ze Zbychem dostaliśmy pierdolca i puścimy wam Mansona ;) Kawałkiem polecanym na przełom dnia dzisiejszego i jutra jest "Like a Drug", nagrany przez muzyków Queens of the Stone Age. Nie znajdziecie go na albumach tegoż zespołu z prostej przyczyny. Został nagrany na potrzeby Desert Sessions. Jest to projekt poboczny Josha Homme'a, lidera QOTSA, który mniej więcej polega na tym, że Josh zabiera klilku swoich kumpli do studia, zaprasza parę znanych osobistości na gościnne występy, chlają, dobrze się bawią i czasem zdarza im się coś nagrać.


Bez żadnych terminów, żadnych kontraktów, po prostu zabawa w tworzenie muzyki.


Śpiewać pod prysznicam polecam, tak żeby było zgodnie z dzisiejszą tematyką, The Troggs, rok 1966, ich jedyny hit, który wszyscy znają, Wild Thing.



Mniej ciekawa część bloga:


Nic się raczej nie zmieniło, choć mogę powiedzieć, że udało mi się wyzdrowieć niemalże kompletnie. Stres dalej mnie męczy, nie wiem co z moim licencjatem, nie mam żadnych materiałów na zbliżające się egzaminy, rodzice mnie ponaglają w wyborze kolejnego stadium mojej nauki etc. Ogólnie dziś miałem dość miły wieczór, spędzony na oglądaniu kilku epizodów drugiego sezonu Dextera. No w zasadzie tyle. Nie każdego dnia dzieje się coś ekscytującego, czego właśnie zazdroszczę bohaterom większości filmów i seriali. Jak i tego, że prawdziwe życie nie ma ścieżki dźwiękowej. Ale może przesadzam, może powinienem się cieszyć z tego powodu. Znając moje szczęście autorem muzyki do mojego życia byłby pewnie Michał Wiśniewski w duecie z Marylą Rodowicz i z Tercetem Egzotycznym w roli chórka.

01 czerwca, 2008

Rozszczepienie osobowości

Tak więc nie było update'a wczoraj. Nie dałem rady po prostu. Choroba mnie zżera. Przeziębienie zwykłe co prawda, ale jednak nie pozwoliło mi to myśleć normalnie. Łzy zalewały mi oczy, kichałem i kaszlałem. Co więcej, głowa - główny przedmiot dzisiejszych rozważań - bolała mnie i jednocześnie strasznie ciążyła. W takim stanie poszedłem do pracy na całe 7 godzin. Wróciłem koło 23:30 i w zasadzie od razu do wyra się walnąłem.

Część Zbycha. Zbychu poinformował mnie, że chce jechać na Openera Heinekena. Jeśli nie na całego to chociażby na jeden dzień, ten w którym gra Interpol - zespół nazywany współczesnym Joy Division. Jakby ktoś nie wiedział co to Interpol (nie, nie chodzi tu o europejską agencję) to ma powyżej piosenkę z ich pierwszej płyty, bodaj najlepszego debiutu roku 2002 - "Turn On The Bright Lights", który podejrzewam za jakieś dwadzieścia lat będzie wskazywane jako jeden z klasyków oddających nastroje pokolenia i takie tam różne pierdoły - o nazwie Obstacle 2. Rozkosz dla ucha, Panie i Panowie. Genialność tego kawałka docenili między innymi twórcy serialu "Sześć stóp pod ziemią" (jeden z moich favouritsów) i dali go w jednym z odcinków. Jakby ktoś się chciał wybrać ze Zbychem i ze mną to niech wie, że trzeba za tą przyjemność zapłacić ze 3 stówki. I mówimy tu tylko o jednym dniu. Dajta znać tutaj albo na gg.

Ja natomiast proponuję na dzień dzisiejszy klasykę, czyli David Bowie - Space Oddity. Mocno inspirowany filmem 2001: Odyseja Kosmiczna Kubricka, kawałek, dzięki któremu Bowie stał się sławny. Aha, spójrzcie sobie też na teledysk. Wygląda na to, że David Bowie był pierwszym J-Rockersem ;)

Blog:

Oczywiście kurwa musiałem się minąć z promotorem dziś i nie wiem czy będę mógł bronić się w lipcu czy po wakacjach dopiero. Wcześniej mu się zajęcia skończyły i se do domu poszedł, a ja akurat wtedy wchodziłem do szkoły. No ja pierdole. I teraz nie wiem czy zechce mu się dupę ruszyć jutro, czy dopiero we wtorek. No nic. Chuj z nim.

Chciałem słowo napisać na temat rozdwojenia jaźni. Internetowego rozdwojenia dodajmy. Sieć daje nam możliwość stworzenia swojej persony na nowo, możemy wybrać i zaplanować jak będziemy się zachowywać daną postacią. Możemy być rozhisteryzowaną nastolatką, figlarną lesbijką, może przygłupim dresem, albo jakimś pseudoekspertem w dziedzinie muzyki. Każdym dosłownie. Zdradzić nas może tylko numer ip, a ograniczyć - nasza wyobraźnia. W końcu, jeśli powiedzmy codzień będziemy się bawić w tą postać, staje się ona kolejną maską jaką mamy do swojej dyspozycji, wchodzi nam w krew i czasem zdarza nam się pomyśleć "a jak by się moje alter ego zachowało w takiej sytuacji?". To jest oznaka względnie dobrej i zdrowej psychiki. Ciekawiej jest jeśli instynktownie zaczniemy się zachowywac jak postac przez nas stworzona. Jeśli bym miał porównać to co mam na myśli, żebyście łatwiej mnie zrozumieli to porównałbym to całe udawanie do aktorstwa. Tylko, że aktorzy to profesjonaliści, wchodzą w rolę i wychodzą bez problemu. W przeciwieństwie do nas, użytkowników sieci, którzy mogą się zagubić w labiryntach swoich umysłów.

W swojej karierze internetowej grałem już wiele postaci, w wielu miejscach, pod różnymi ksywkami. Serio. Inną mam na filmwebie na przykład, inna na gronie, jeszcze inną tutaj. Byłem zwykłym czytaczem, spammerem, użytkownikiem i moderatorem. Byłem emo-mangowcem, który każdy post zaczynał od wielokropka, pewnym siebie rockowym komiksiarzem, który zdanie innych miał w głębokim poważaniu, ostrym moderatorem, który ucinał wszelką dyskusje, banował innych i kasował wiadomości, tylko dlatego, bo miał taki kaprys. Którą z tych postaci naprawdę byłem, albo jestem, a którą udawałem? Może byłem nimi wszystkimi na raz? Może to tylko fragmenty moich myśli, które jeśli razem złożyć dadzą obraz mojego prawdziwego "ja"? Nie wiem. Kim jest Zbychu też nie wiem. Może to nie jest przypadek, że ten blog został nazwany "Podwójny Cień"? Może podświadomie właśnie do takiej nazwy dążyłem, żeby w jakiś sposób urzeczywistnić postać Zbycha, który jak do tej pory był tylko opisem na gadu?
Psychika ludzka jest jednak fascynującym zjawiskiem :)