29 marca, 2009

Sens życia?

W tym wielkim, złożonym świecie, każdy z nas jest masowym mordercą. W ciągu naszego życia zabijamy wiele rzeczy. Niektóre metaforycznie, jak na przykład twarz Paris Hilton zabija moją erekcję. 
Niektóre jednak dosłownie. 
Niektóre z zabijanych przez nas istnień są mikroskopijne, niektóre ogromne i owinięte w futro, ale fakt pozostaje faktem. Z naszej ręki giną nawet takie stworzenia, które coś czują i mają świadomość.

Ludziom zazwyczaj nie przeszkadza to w prowadzeniu codziennych czynności, choć zdarzają się osobnicy, którzy udręczeni poczuciem winy zaczynają wierzyć, że pewnego dnia będzie miało miejsce jakieś zdarzenie katastroficzne, niszczące naszą cywilizację, w ramach kary za nasz morderczy tryb życia. 
Tego typu jednostki są znani jako heroldzi zagłady i za każdym razem, kiedy spotyka się ich na ulicy to proszą o 2 złote na winko, w przerwach między turlaniem się po kartonowych pudełkach we własnym gównie. 
Zawsze jak się na nich spogląda to człowieka przechodzą ciarki i natychmiast odwraca wzrok. Czemu? Bo oni znają prawdę o tobie. Wiedzą, że jesteś mordercą! Pogarda nie jest jedyną rzeczą, jaką się czuje na widok menela. Strach również tutaj jest czynnikiem. Strach, że zobaczy się prawdę o sobie w ich oczach.

Dlatego też niektórzy zabijają meneli. Tak, to też się zdarza. Czasem zabijają meneli, bo są pod wpływem, a czasem jest to akt wynikający z głębokich, filozoficznych przemyśleń, zrodzonych w trakcie wielu nieprzespanych nocy. I możliwe, że trochę wódki. 
Nie mówię, że *powinno* się zabijać meneli, mówię jedynie, że *tak czy inaczej* w życiu się zabija. Tak to już jest. Trzeba sobie z tym poradzić.

Muzyka na dziś.

Zbigniew oferuje przesłuchanie utworu "A Place To Hide" zespołu White Lies. Całkiem przyjemne popłuczyny po Joy Division.
Ja natomiast załadowałem na wrzutę "Sweet Charity" nieistniejącego już projektu Mike'a Pattona "Mr. Bungle".

28 marca, 2009

Tajemnice wszechświata.

W życiu znajduje się nieskończenie wiele rzeczy, które swoim absurdem i nielogicznością powodują, że ma się ochotę rezygnować z ubioru spodni i gaci, jak się wychodzi z domu.
Mamy bezkresny kosmos, odległości pomiędzy gwiazdami wynoszące miliardy lat świetlnych, nie wspominając o wielce kuszących czarnych dziurach (nic nie poradzę na to, że czarne dziury mi się kojarzą z mrokiem pod kołdrą i zbliżeniem płciowym. Czy to oznacza, że jestem fetyszystą czarno dziurowym?).
No i mamy jeszcze miłość, śmierć i pytania co następuję po tym jak nasza świadomość przekroczy drugą stronę.
I kawior. Kawior jest dla mnie tajemnicą równie wielką jak zjawiska poprzednio wspomniane. Jest drogi jak cholera i niezbędny przy wytwornych kolacjach, a smakuje jak bagno, w którym coś zdechło. I takoż też pachnie. Na samą myśl o bogaczach pochłaniających te zgniłe rybie łożyska aż ciarki mnie przechodzą.W sumie, jak się by zastanowić, jest w tym jakaś poetycka sprawiedliwość. Można rzec, że kawior jest pewnego rodzaju zemstą biedoty na tej całej burżuazji. Nie dziwota, że najpopularniejszy jest w Rosji.
Wrzuta dziś oferuje "Common People" od Pulp, do słuchania w czasie prowadzenia wody po wszelkich zakamarkach cielesnych.
W bardziej nowoczesnych dźwiękach Zbigniew znalazł instrumentalny twór zespołu Late of the Pier, skierowany pewnie do fanów Volkswagena - "VW".

27 marca, 2009

Że też te mopy tak szajsowo podłogi czyszczą.

Oczy me na tyle się ustabilizowały, że komiksy bez trudu mogę sobie oglądać, a nawet czasem w gry pograć dam radę. Jaka szkoda, że tak na dobrą sprawę nie mam w co i odgrzewam stare kotlety. Niezwykle smakowite co prawda, jak "Fahrenheit" (z sexem i latającymi cyckami har har *___*), na którym sobie uszkodziłem gamepada zresztą, czy "The Longest Journey", ale znam je prawie na pamięć, więc frajda jest pomniejszona ciutkę.
Do książek jak na razie dotykać się nie mam po co, bo zamiast literek widzę ciemne plamki. 

A właśnie, skończyłem jeszcze przed operacją zbiór opowiadań sci-fi "Kroki w nieznane", część trzecia chyba, antologię opowiadań różnych zebranych  w latach '70. Niektóre z nich to niezwykle interesujące pożywienie dla umysłu. Mamy tu twórczość Vonneguta (z rzeczą bodaj najlepszą, czyli "Pies Tomasza Edisona"), Clarke'a, Ballarda, a nawet Lema. Good shit. Polecam wypożyczyć, jak gdzieś znajdziecie.

Opowieści obrazkowe zatem.

Właśnie po raz kolejny przerabiam "Watchmenów" od Moora i Gibbonsa, na przemian z "V jak Vendetta" od (tego samego) Moora i Lloyda. Jak ja kocham te historie. Świat niczym wyjęty z kart "1984" Orwella. Przepełniony chwytającą za gardło beznadziejnością i mrokiem. Bohaterowie, którzy tak w zasadzie nie są bohaterami. Ba, w przypadku "V" ciężko nawet stwierdzić, czy jest tym dobrym, który wyzwoli ludzkość spod tyranii czy też tym złym, bo zależy mu tylko na totalnej anarchii i chaosie. Aż żal. że kino albo nie jest wstanie ich przenieść w pełnej glorii i chwale (jak w przypadku Watchmen) albo pierdoli ich przekaz (jak "V jak Vendetta").
W kolejce całość "League of Extraordinary Gentlemen" znowuż od Moora, który tym razem do współpracy zaprosił O'Neilla, "Calvin & Hobbes" Billa Wattersona i "Persepolis" pani Marjane Satrapi. Później uzupełnię tabelki. :P

Znalazłem wiadomość na karteczce samoprzylepnej od Zbigniewa, poza typowymi pozdrowieniami i buziaczkami dla mnie, żeby dać kawałek "Merrimack" zespołu Tombs. Konkretne gitarowe napierdalanie ponoć.

Natomiast moja skromna osoba proponuje "Psycho Killer", znany i lubiany przez wszystkich utwór, z niezwykle dla siebie charakterystycznym "fa fa fa fa", od Talking Heads.

26 marca, 2009

Brak ostrości.

Dziś mi wyjęli soczewki z oczu. Znowu ledwo co widzę, ale przynajmniej nie bolą, nie mam wrażenia, że coś mi się pod powiekami zagnieździło i , co najważniejsze, nie szczypią. Nadal biorę krople niestety, dodatkowo jeszcze żel mam sobie od dziś na gałki oczne nakładać. Super. A w poniedziałek do roboty. Ciekawe czy będę wstanie pracować ;)

Grałem sobie ostatnimi czasy w Hopkins FBI. Może ktoś pamięta tą antyczna przygodówkę, która na zachodzie była przyrównywana ze zwykłym pierdnięciem, a u nas, ze względu na polonizację z Gajosem, Fronczewskim i Pazurą Errr. stała się wielkim wydarzeniem?

Za złotówkę kupiłem na Allegro, bo miałem przyjemne wspomnienia z dzieciństwa, które dotyczyły Hopkinsa. W końcu, była to jedna z pierwszych, o ile nie pierwsza gra, która przemówiła do mnie w języku ojczystym. Okazało się, że przepłaciłem. Ta gra oferuje jakość przyrównywaną do wartości sterty zużytych tamponów. Z początku, głównie ze względu na żałosnej jakości dialogi, miałem ubaw, przez ciągłe skojarzenia z Borewiczem, ale im dalej w las...

Fabuła zaczyna się dość intrygująco, żeby nie powiedzieć, odważnie. Oto niejaki Bernie Berckson, terrorysta odpowiedzialny za detonacje ładunku nuklearnego gdzieś w USA, przez co zabił 50,000 ludzi, zostaje pojmany i skazany na krzesło elektryczne. Jednakże, gdy już sadzają i przywiązują go do narzędzia śmierci nagle gaśnie światło, po czym okazuje się, że Bernie uciekł. Hopkins, który należał do zespołu, który schwytał Bernie'go jest w tym czasie zajęty rozpracowywaniem sytuacji napadu na bank. Niezłe, co?

Potem kretynizmy się zaczynają. Jak Hopkins radzi sobie z rabusiami, którzy trzymają w Banku zakładników? Daje im dokładnie to, czego chcą. Helikopter, pilota i siebie, w zamian za życie zakładników. Ma fart, że na dachu tylko mu wpierdol spuścili do nieprzytomności i odlecieli. Później, gdy znajduje się panią pilot to okazuje się, że została zmaltretowana, storturowana, pocięta i generalnie nie żyje. Taaa, oto nasz bystrzak w akcji. I okazuje się, że jest bomba w Banku, zostawiona przez terrorystów. Bomba, która ma obok światełek "aktywna", "dezaktywowana" również "eksplozja". 
Jest to jeden z pierwszych ataków na poczytalność gracza. Kolejne to np. fakt, że jak nie weźmiesz zawczasu śrubokrętu z mieszkania Hopkinsa w celu rozbrojenia bomby to możesz spokojnie bombę zostawić (NIKT się nią nie zainteresuje. Ani gliniarz patrolujący bank, ani pielęgniarka ani nawet reporterka), spokojnie pojechać do domu, wziąć śrubokręt i wrócić.

Nazwa "Hopkins FBI" jest dość myląca, bo cała nasza przygoda z jakimkolwiek śledztwem kończy się na znalezieniu sznurowadła na pustej parceli, oddania go do laboratorium, a następnie pojechania do lasu, gdzie właściciel owej sznurówki może być. Oczywiście, las to niebezpieczne miejsce, więc Hopkins musi po drodze zabrać granat ze swojego biurka i pistolet z mieszkania. Potem jedzie w las, gdzie zabija każdego kto wejdzie mu w drogę, bez zadawania pytań.
Czy to nawet byli ci od napadu na bank? Chyba w tym miejscu już wszyscy tracą rachubę. Gdy już przejdzie przez tą wielką i zawiłą ścieżkę pełną drzew natrafia na chatkę, skąd ktoś do niego strzela. 
Reakcja Hopkinsa? Wrzucić granat do środka. Ok. Granat robi bum, a ocalały bandzior wyczłapuje się z resztek kryjówki. I potem następuje coś co można przyrównać do otrzymania nagłego ciosu patelnią w tył głowy. Bandyta z a b i j a Hopkinsa. Tak po prostu. I Hopkins idzie do nieba. Wcale nie zmyślam.

A nawet powtórzę. Główny bohater ginie i idzie do nieba. Postanawia stamtąd uciec. Co w tym celu robi? Idzie do unisexowej łaźni (szansa, żeby deweloperzy narysowali trochę cycków) i okrada biedną, myjącą się pannę z jej ubrań, po drodze kradnie perukę i przebiera się w drag queen. Następnie uwodzi anielskiego stróża, pilnującego pomieszczenia z teleporterem na Ziemię. Tak, to jest dokładnie to co bym chciał robić, jak się już znajdę w Ogrodzie Wszechmogącego. 
No, wracamy do świata żywych. Pierwsze słowa Hopkinsa? Monotonnym, znudzonym głosem Gajosa oznajmia, że za kwadrans ma randkę ze swoją dziewczyną. Jakby numer ze zmartwychwstaniem odwalał już wielokrotnie.

Gra przechodzi kolejną metamorfozę i zmienia się w komentarz na dzisiejsze społeczeństwo. Okazuje się, że Bernie (pamiętacie go jeszcze?) chce się na nas zemścić. Porywa naszą narzeczoną i każe nam szukać ciał zamordowanych kobiet. Znajdujemy je w takich miejscach jak basen, kino, muzeum czy strzelnica. Ewidentnie twórcy w ten sprytny sposób dają nam do zrozumienia, że ludzie mają gdzieś to co dzieje się wokół nich i nie zwracają uwagi na coś takiego jak gnijące zwłoki, a apatia rządzi światem.

Później nasz agent FBI zaczyna działania antyglobalistyczne i wpierw ogrywa biednych turystów na tropikalnej wyspie z pieniędzy, a następnie infiltruje jedyną fabrykę na wyspie, robiąc mocne zamieszanie i psując kosztowne sprzęty, czym nie wątpliwie chce wyrazić swój bunt przeciwko korporacjom, które zakładają owe fabryki na zadupiach, wykorzystując lokalną ludność jako tanią siłę roboczą. W między czasie okazuje się, że Bernie Berckson zrobił maszynę do klonowania, dzięki czemu uzyskuje nieśmiertelność i uważa się za Boga. Serio.

Znajdujemy jego supertajną bazę podwodną, niczym w typowym filmie z Bondem. Robimy swojego własnego klona, który natychmiast ginie i idze do nieba (!). Ponadto, na samym końcu mamy jeszcze dalekiego kuzyna Wolfensteina, wiecie takiego brzydkiego, grubego, niedorozwiniętego pokurcza, z którym wstyd pokazać się na ulicy. 
A wszystko ze znakomita "grą" aktorską pana Gajosa, który wypowiada się ze spokojem, niezależnie od sytuacji, ignorując interpunkcję, po czym mamy kwiatki w stylu "Tozawierazwłokiobożetosamanta".

Jeśli komukolwiek podoba się ta gra, to chyba ma wyprostowane zwoje mózgowe. Jest to dziecinna, słabo wykonana sraczka, która w pełni zasługuje na pogardę i zapomnienie za strony ludzkości.

Batmany komiksowe. Powiem tak, "Killing Joke" trochę zawodzi fabularnie, ale i tak to ścisła czołówka jeśli chodzi o obrazkowe historie o człowieku-nietoperzu. Koncentruje się na postaci Jokera, poznajemy jego perspektywę pojedynku z Batmanem, jego historię, szaleństwo etc. Chyba na tym głównie Ledger się wzorował, gdy się do roli w Dark Knight przygotowywał.

"Arkham Asylum". Panie i Panowie, ten komiks rozpieprza swoją stroną wizualną. Lepiej stworzonego świata na obrazkach nie widziałem. Mroczne, intrygujące, czasem obrzydliwe i straszne. McKean zrobił prawdziwe dzieło sztuki. Szkoda, że fabuła mu nie dorównuje poziomem.

Obydwa tytuły godne polecenia, szczególnie jeśli preferuje się bardziej poważny ton z Batman Begins i The Dark Knight.

A w muzyce, Zbigniew wygrzebał idealną piosenkę do mej ocznej sytuacji:
Wintersleep - Laser Beams

W prysznicowych dźwiękach natomiast, zainspirowany paroma ostatnimi recenzjami mojego ulubieńca w internetach - Yahtzee'go - daję klasykę czarnego rapu.
Black Sheep - The Choice is Yours

24 marca, 2009

Wzrok nietoperza.

W końcu widzę w miarę normalnie, nie licząc lekkiej mgiełki przed mymi źrenicami. Parę słów na temat tej gehenny, którą miałem w środę. Zacznijmy od pozytywów, tak dla odmiany. Klinika w której zabieg zrobiłem była ładna, schludna i dobrze wyposażona. Personel był miły i kompetentny. Przed operacją dali mi środki na uspokojenie i wpuścili krople znieczulające. Na koniec całego procesu dali mi okulary przeciwsłoneczne gratis.

Ok, dość tych motylków i kwiatów, teraz przejdźmy do rzeczy niefajnych.

Operacja, pomimo zapewnień, że nic nie poczuję, była bolesna. Naprawdę ciężkie przeżycie. Pomimo pigułek hamujących chęć rzucania się do ucieczki, serce co chwila mi do gardła skakało. Zanim mi laserem oczy przejechali, co prawdę mówiąc było najprzyjemniejszym elementem operacji, to wpierw mi przykleili powieki do brwi. Następnie na oczach mi postawili coś co przypominało maskę tlenową, zakończona kilkoma rurkami. I przez to skurwysyństwo mało co zawału nie dostałem. Co robi to urządzenie? "Zasysa" ci oko. Tak, że ci trochę z tego oczodołu na zewnątrz umyka. Tracisz wtedy wzrok. Polewają czymś oczy, prawdopodobnie żeby je oczyścić, nie wiem, bo ślepy byłem. Oczywiście wszystko się czuje i to boli jak cholera.

Potem, pod błonę oczną soczewki umieszczają. Jak? Kładą ci je na oczach cążkami jakimiś i potem poprawiają, żeby było picuś-glancuś. Uczucie mocno denerwujące, aż ma się ochotę wstać z tego stołu i zajebać lekarce prowadzącej. A, bo oczywiście nie przypinają cię, ani nic z tych rzeczy, więc cały czas trzeba być skoncentrowanym na tym, żeby trzymać się rękami o ten stół operacyjny, żeby przypadkiem nie machnąć gdzieś z bólu/zdenerwowania/zniecierpliwienia.

Jak już soczewki się ma zamontowane to zaczyna się atrakcja z laserem. Promienia niestety nie widać, bo światło z lasera zasłania cały świat. Zaczyna się od tego, że widać tunel czerwieni i zielony punkcik na jego dalekim końcu. Z biegiem czasu zabiegu koniec tunelu się rozmywa w czerwieni i tak naprawdę nie wie się, gdzie trzeba patrzeć. Wszystko jest czerwone. A lekarz wrzeszczy nad uchem, że trzeba w zielony punkt się gapić, bo się oślepnie, cholera!

I po dłuższej chwili dochodzi się do końca.

Piknikiem bym tego nie nazwał.

Operacja, operacją, da się przeżyć. Rekonwalescencja jest prawdziwym wrzutem na dupie. Oczy bolą i szczypią, tak, że spać w nocy się nie da. Każda wpuszczona kropla jest jak tysiąc igieł przekłuwających gałki oczne, a co 3 godziny trzeba brać 4 na oko. Ketonal, który przepisują, nic nie daje. Nie można oczu trzeć, drapać się po nich, jak się człek myje to okolice wzroku swego musi omijać. Nie można zbliżać się do osoby przeziębionej, czy palącej papierosy, nie można przebywać w miejscu gdzie przebywa duża liczba ludzi, szczególnie takich z nieświeżym oddechem, bo jeszcze infekcja się wda i będzie się mieć chuja, a nie dobrze działające oczy.

Przez pierwsze 3 dni widzi się gorzej niż przed zabiegiem, bez okularów.

Za dwa dni idę jeszcze na dodatkowy zabieg, który usunie mi soczewki, a następnie, miejmy nadzieję, będę już dobrze widział. A i tak nie ma pewności czy mi "wyzerują" moje narządy wzroku. Mogę mieć wadę, mniejszą co prawda, ale jednak.

Jak wyglądała moja rozrywka zatem w przeciągu ostatnich kilku dni, skoro gówno widziałem? Ano ojciec mój włączał komputer, puszczał WinAmpa i wyłączał monitor. Ja sobie siedziałem w półmroku i słuchałem muzyczki. Zajebiście, nie?

Dzięki czemu Zbigniew odkrył, że w zasobach dysków moich znajduje się taka perełka jak "Tempus Horizon" zespołu God is an Astronaut.

Ja zdałem sobie sprawę, że Cypress Hill tworząc swojego hiciora "What's your number?" zajebali bity z piosenki The Clash - "Guns of Brixton". I to własne wrzucam.

23 marca, 2009

Laserem po oczach.

Po operacji oczu już chwilę jestem. Jakbym wiedział, co mnie czeka na tym zabiegu to bym powiedział, żeby wsadzili sobie ten laser w dupę. Za dni kilka podzielę się ze światem obszerniejszą relacją. Na chwilę obecną widzę cholernie niewyraźnie, moje gałki oczne szczypią jak skurwysyn, mam światłowstręt, jestem na prochach, co dwie godziny muszę mieć krople różne zapuszczane, mam ciągłe wrażenie, że pod powiekami ciało obce sobie mieszka, co jest prawdą, bo mam wszyte soczewki w me oczy, a to powoduje chęć ciągłego drapania i tarcia, a nie mogę kurwa, bo jeszcze mi te soczewki powypadają i znajdę się w największym gównie w swoim życiu.

Przez powyższe trudności napisane kilku słów do mego sieciowego dzienniczka zajmuje mi kilka dni. Dzięki Bogu za wbudowany spellcheck w bloggerze.

17 marca, 2009

Marudzenie przedoperacyjne.

Życie jest jak supermarket. Jest w nim od cholery rzeczy na przecenach, rozdawanych półdarmo, prawdziwe okazje. Problem leży w tym, że ci mniej przebojowi, dobrze wychowani ludzie, którym monża by rzec, należy się coś po cenie promocyjnej od życia, najczęściej kończą ze śladem buciora na twarzy, który został im ofiarowany przez bandę nieokrzesanych chamów, którzy nie powstrzymają się przed niczym, ażeby dostać towar po ciut niższej cenie niż zazwyczaj. Jak w Media Markt albo w Electro World.

Co więc zostaje dla reszty, którzy nie są skurwysynami? Albo produkty z normalnymi metkami, albo rzeczy o cenach zawyżonych. Jak na przykład łase na pieniądze, brzydkie niczym tyłek pawiana żony; dzieci - narkomani, na dworcach prostytuujące się; cierpiący na depresje i inne różne choroby psychiczne współpracownicy; gwałciciele; dresiarze; złodzieje; mordercy; dziwki rozdające choroby weneryczne.

Cholerne owieczki, pławiące się w spokojnym żywocie, jedzące trawę, popijając wodę ze strumyczka, kompletnie nieświadome czekającego ich zarżnięcia.

Ucieczka od takiej chorej, materialistycznej filozofii? Porzucenie cywilizowanego świata na rzecz mieszkania w dziewiczych partiach lasów deszczowych, żywiąc się tym co natura przyniesie. Co ciekawe, bardzo niewiele osób decyduje się na taki krok, a więc można uznać, że moja teoria dotycząca życia jako supermarketu jest dość realna.

I jutro ulepszają mi oczy laserami *____*

16 marca, 2009

Nienawidzę poniedziałków.

Kolejny poniedziałek i po raz kolejny mam ochotę rzec światu, żeby pocałował mnie w dupę. Praca ma, jak zapewne większość opartych na biurokracji instytucji, ma charakter "pograniczny". Działa wachadłowo. Jak kobieta w ciąży, która poza szalejącymi hormonami ma zaburzenia osobowości. Albo mam zajęć nadmiar, tak, że muszę sprawy niektóre zabierać do domu i się nimi zajmować w czasie wolnym, jak teraz na przykład. Albo nie mam nic do roboty. Tylko bezmyślne siedzenie przed monitorem i granie w pasjansa, mając nadzieję, że szef na tym niecnym procederze mnie nie przyłapie.

Więc dziś cała Zjednoczona Europa przypomniała sobie o istnieniu mojego wydziału i zarzygała nas papierami, telefonami, faksami i upierdliwymi drobnostkami. Nie ma to jak prowadzenie kilku tłumaczeń na raz, wszystkich "bardzo pilnych", jednocześnie opracowywać podróż jakiegoś zasranego ważniaka na konferencję, dzwonić po Lotach, PKP, kierowcach, a następnie z tego wszystkiego wnioskować co będzie dla niego najlepsze, kiedy tak naprawdę nie ma się najistotniejszych danych, jak na przykład ile mogę sobie pozwolić pieniędzy na ową podróż wydać, czy choćby terminy w jakich muszę rezerwować bilety. I nie ma przebacz. W środę udaje się na operację oczu, po której przez tydzień będę siedział na zwolnieniu, wiec wszystkie swoje sprawy muszę zakończyć, lub dopiąć na ostatni guzik.

Coś czuję, że jutro wrócę do domu z jęzorem wywieszonym do kolan, jakbym właśnie się ścigał w maratonie z bandą Etiopczyków.

Poza tym, z matką się pokłóciłem. Baba ględzi mi nad uchem od lutego, że nad nowym kierunkiem studiów mam już myśleć, i że mam już 23 lata (a nawet więcej, jak uważają niektóre złośliwce), więc powinienem wiedzieć co chce robić ze swoim życiem. Dzień bez mówienia mi co mam ze sobą zrobić jest według niej dniem straconym. W dodatku, cholera jasna, zawsze potrafi mi dać odczuć jaki to stary jestem. Więc jej wczoraj powiedziałem, co myślę o tym wszystkim. Teraz się w ogóle do mnie nie odzywa. 

I przy okazji, nienawidzę poniedziałków.

Muzycznie mamy w końcu prawdziwą nowość, Zbigniew poszukał, pogrzebał i wynalazł, z debiutu zespołu "Cymbals Eat Guitars", utwór o nazwie "Some Trees (Merritt Moon)".

W klasykach mamy Marvina Gaye i jego "Inner City Blues (Make Me Wanna Holler)". Tak, po raz kolejny kierowałem się popularnością. Niemalże każdy zna jego "Sexual Healing" i "I Heard It Through The Grapevine". Trzeba pokazać, że miał więcej hiciorów ;)

14 marca, 2009

Leniwy weekend.

Sobota, jak to sobota, przebiega niezwykle spokojnie. Nawet nie mam o czym pisać. Siedzę na dupie, rozpaczając nad swym losem, jak zwykle. Czasem robię sobie przerwę, by nogę lodem obłożyć. Czytam od cholery, ale jakoś żadna pozycja, którą obecnie się zajmuje nie wciąga mnie zbytnio, więc skaczę od jednej książki do drugiej. Gdy oczy me zmęczone nadmierną ilością tekstu są to przeglądam komiksy. Odpowiedzialny za to ponowne rozpalenie mego uczucia do historii obrazkowych jest adaptacja "Watchmenów".
Na growym polu nędza straszliwa, skończyłem "Dark Messiah of Might & Magic" i teraz nie mam w co się bawić. Źle powiedziane. Nie mam ochoty w nic się bawić.
Fable, jak na razie odpycha mnie swoim prostactwem, oklepaną fabułą i brakiem wyzwania.
Splinter Cell: Double Agent nie oferuje nic ciekawego jak za drugim razem się do niego podchodzi.
Ech...
A tak poza tym, napaliłem się na "Alpha Protocol" autorstwa Obsidian Entertainment
http://www.youtube.com/watch?v=nFQ8masslQs
W muzyce, znowu zamiast nowości mamy ciut nuty bardziej zgniłe, czyli ekipa Ted Leo and the Pharmacists z utworem sprzed lat sześciu - "Where Have All The Rude Boys Gone?". Te dwa tygodnie, które razem ze Zbyszkiem spędziliśmy poza internetem naprawdę cholernie źle wpłynęły na jego orientację w świeżych kawałkach. Chwilowo ratuje się więc byle czym.
Ja natomiast postanowiłem dać jedyny znany utwór zespołu "The La's" o nazwie "There She Goes Again".

13 marca, 2009

W garncu.

Cholerny marzec, który nie może się zdecydować czy chce być marną kopią stycznia czy wstępem do maja. Po wczorajszym iście zimowym dniu, w którym to moje starania, żeby być pozytywnym i pełnym nadziei zostały bezpardonowo zgniecione przez tą całą negatywną energię bijącą z nieba, dziś mieliśmy odrobinę promieni słonecznych, nadających barwę temu szaremu miastu.

Ten fakt spowodował, że posępność niemalże kompletnie opuściła mój wzrok, przez co na świat patrzyłem trochę mniej ponuro.

Ale tylko trochę. Jak wiadomo, słowa "trochę mniej ponuro" a "pozytywnie" dzieli otchłań o nieopisywalnie przerażającej wielkości. Zatem teraz, na spokojnie, gdy za oknem ciemna noc, mogę ocenić moją drobną poprawę samopoczucia. Pierwsze skojarzenie. Kupa gówna, imitująca tort czekoladowy. To moje samopoczucie w sensie ogólnym. Dzisiejsze światło natomiast to zlizywanie polewy czekoladowej z owej podróbki ciasta.

To podsumowanie natomiast jest nie tylko uświadomieniem sobie tej sytuacji, ale również dochodzeniem do wniosku, że ktoś mi zajebał wisienkę z mojego gównianego tortu.

Gdzieś tam, skurwiel, który mi ową wisienkę zabrał, bawi się w najlepsze. Żeby ci w gardle stanęła, sukinsynu.

12 marca, 2009

Biznesplan.

Mam plan. Można rzec, biznesplan! Potrzebuje jedynie współpracownika, z którego ani grzesznik, ani święty. No i musiałby być chętny do wąchania kwiatków od spodu. Potrzebna mi owa osoba, żeby umarła. Wówczas nic nie stałoby na przeszkodzie, żeby otworzyć stoisko z lemoniadą, po dwa centy szklanka, niczym w Snoopym, w samym centrum Czyśćca.
Zastanówcie się nad tym. Czy nie chcielibyście zatrzymać się na sekundkę w swej podróży do piekła, gdzie spędzicie całą wieczność zresztą, ażeby napić się chłodnej, orzeźwiającej lemoniady?
Czy nie chcielibyście na chwile zapomnieć o torturujących was myślach, które będą was prześladować po wsze czasy, dzięki łykowi pysznego napoju domowej produkcji?
Problem jedynie w tym, że mój współpracownik musiałby na własną rękę poszukać sposobu na transfer zebranych funduszy do mnie, do świata żywych. Hmmm. Jakaś drobna łapówka dla św. Piotra to może załatwić.
Po otrzymaniu pierwszej wpłaty zakładam, że miałbym już wystarczającą ilość pieniędzy, aby tutaj rozkręcić kolejny biznesik, polegający na rozdawaniu kasy na cele charytatywne.
Tak. Rozdawać.
Lecz! Jest w tym metoda. Otóż, niezależne badania potwierdziły, że im więcej da się mamony potrzebującym, tym więcej za to dostaniesz darmowych wejściówek do Królestwa Niebieskiego.
Więc ja te wejściówki bym zbierał, wysyłał do współpracownika, który otworzyłby drugie stoisko, obok sprzedawania lemoniady, gdzie za grubą forsę sprzedawałby owe wejściówki.
Bezbłędnie, nie?
Muzyka na dziś:
Jeff Buckley, którego cover "Hallelujah" został przez Shreka rozsławiony, z piosenką "Grace".
A w nowych kawałkach od Zbycha znajduje się The Hold Steady z utworem "Stuck Between Stations"

11 marca, 2009

Najwięszy dylemat biurowy.

A więc sobie siedzę w pracy i opierdalam się, korzystając z tego, że kierownik wcześniej się urwał. Niczym prawdziwy urzędas mam założoną nogę na nogę, kawkę w kubku i absolutną niechęć do robienia czegokolwiek. Taka sytuacja zachęca do przemyśleń. A ponieważ jestem ze swoim biurkiem, to niestety, myślę o robocie. Konkretnie, koła zębate w mojej głowie obracają się wokół problemów z nią.

Czy największą bolączką jest nadmiar bądź niedobór zajęć? Nie.
Kłopoty z pensją? Jest niewielka, fakt, ale przynajmniej wpływa na konto o czasie.
Szef-tyran? Upierdliwy jest, ale tyran to za mocne słowo.
Może współpracownicy? Raczej nie.

Co jest największym dylematem biurowym zatem?

Brudne naczynia.

Widzicie, (przerwa na łyczek kawy) doświadczony pracownik biurowy jest leniwy. Taka jego natura. Owa leniwość powoduje to, iż po zrobieniu sobie czegoś do jedzenia lub picia, biały kołnierzyk z większą chęcią wywali brudne naczynie do kosza, niż pójdzie je umyć. Ewentualnie, zamiast przemyć wodą chociażby, to w tym samym kubku po kawie, dajmy na to, zrobi sobie herbatę. W pewnym sensie może to być inplus, bo urzędnicy poszerzają w ten sposób swoje horyzonty doznaniowe.

Na przykład moja skromna osoba ma w swym kielichu pozostałości po herbacie o smaku pomarańczowym, po mięcie z guaraną, po kawie z mlekiem oraz po kakao.

Ostatecznie, naczynia zaczyna pokrywać nieprzyjemny osad i trzeba się ich pozbyć. Efektem tego jest zmniejszająca się liczba kubków, talerzy i sztućców, co bezpośrednio wpływa na funkcjonalność i skuteczność wykonywania obowiązków całego biura.

Co się robi, aby wyjść naprzeciw temu problemowi? Istnieją dwie szkoły.

Jedna z nich mówi o tym, że wpierw pracownicy skarżą się na warunki panujące w pracy, porównując firmę do któregoś z krajów trzeciego świata, a następnie szef wyznacza osobę, która ma się sprawą zająć.
Pierwszą rzeczą, jaką urzędnik wybrany czyni to obmyślanie strategii działania, którą skrzętnie notuje na kartce, przepisuje do Worda™, drukuje i zanosi kierownikowi do konsultacji.
Czeka dzień lub dwa aż wyższy stopniem kołnierzyk zapozna się z przygotowanym pismem i wyda opinię, po czym zostawi mu zrecenzowaną strategię na biurku. Po naniesieniu odpowiednich poprawek, urzędnik zaczyna wdrażać plan w życie.
Najczęściej oznacza to, że, za pozwoleniem przełożonego, opuszcza miejsce pracy i udaje się do Ikei, gdzie kupuje zapas naczyń dla całego biura na następne pół roku.
Za pieniądze podatników, jak się uda.

Rzadziej dochodzi do zmiany nastawienia, na szkołę numer dwa.

Owa druga szkoła natomiast, stawia na edukację pracowników. Na wstępie mówi się wtedy, że każdy przynosi własne rzeczy z domu. Nie masz swoich naczyń? Trudno, nie ma herbatki.

Która jest lepsza? Rzec bardzo ciężko. Ale, jak zwykle, efekt końcowy jest najważniejszy.
Edit: z przyczyn oczywistych w pracy nie aktualizowałem wrzuty, więc Zbigniew dopiero teraz się chwali tym co wybrał, czyli Cut Copy - "Unforgettable Season", a ja komunikuję, że znów Perry Como się dostał do prysznicowych hiciorów, tym razem z piosenką "Papa Loves Mambo".

10 marca, 2009

Who watches the Watchmen?

Na żywo, z miejsca pracy relacjonują Grimm & Zbych.
Temat dzisiejszego wykładu: Watchmen. Czyli niewolnicza adaptacja nie zawsze popłaca.
Co tu dużo mówić. Na premierę owego filmu czekałem miesiącami. Od pierwszego zwiastunu przepełnionego niesamowitymi scenkami, z muzyką Smashing Pumpkins, siedziałem z zaciśniętymi zwieraczami w ekscytacji na dzień, w którym zobaczę Watchmenów w kinie.
Nie zawsze tak było. Przed ujrzeniem trailera #1 byłem nastawiony mocno sceptycznie do tego projektu. Komiks, poza tym, że wielbiony jest przeze mnie niemalże na poziomie religijnym, jest obszerny, trudny i niejednoznaczny. Z pewnością to nie jest materiał na typowe hollywoodzkie kino akcji o superbohaterach.
Potem jeszcze pogrzebałem w sieci i dowiedziałem się, że próby ekranizacji Watchmenów trwają już koło 20 lat i jednym z ludzi, którzy zrezygnowali z tworzenia tej adaptacji, bo "wciśnięcie 3 tomowego komiksu w 3 godzinny film pozbawi ten komiks wnętrza, duszy i przesłania" był Terry Gilliam.
Jak jeszcze dodamy do tego fakt, że jak do tej pory adaptacje komiksów Alana Moore'a wychodziły raczej średnio (V jak Vendetta) lub tragicznie (Liga Niezwykłych Dżentelmenów) to raczej nie było się czym podniecać.
No, ale zwiastun się pojawił.
I nagle każdy, włączając w to mnie, zaczął wierzyć, że Zack Snyder, który do grona wybitnych reżyserów raczej nie należy, ogarnie i potnie twór Moore'a i Gibbonsa tak, że nie straci on swojej esencji i będziemy świadkiem naprawdę zacnej adaptacji. Czy podołał?
Pod względem fabularnym jest ok. Gdyby nie liczyć ograniczenia mojego ulubieńca - Rorschacha, gdyby nie fakt, że złagodzili jego "origin story" i gdyby nie to, że zakończenie jest niesatysfakcjonujące.
Nietknięte wydają się być rozważania filozoficzne Dr. Manhattana, wraz ze sceną seksu, Snyder nawalił też trochę scenek w slo-mo, które z początku są imponujące, lecz im dalej tym bardziej irytują. W tych sferach mógł ciąć, bo tempo filmu cierpi bardzo przez przydługie monologi Manhattana o życiu. Jest to jeden z dowodów na poparcie słów Alana Moore'a, że Watchmenów po prostu nie da się sfilmować.

Ale dobra, pocięli nie to co trzeba, ok, jedziemy dalej.
Muzyczka jest w porządku. Zazwyczaj dobrze dobrana. Opening z piosenką Dylana wymiata, jak i później umiejscowienie "All Along the Watchtower" w wykonaniu Hendrixa. Ale, do chuja kurwa, niech ktoś mi powie, co za geniusz uznał, że piosenka Cohena, w dodatku "Hallelujah" nadaje się do pokazywania cycków i seksu? I co za kurwa debil wpadł na pomysł, żeby napisy końcowe zacząć od zasranego riffu gitarowego, kompletnie rujnującego efekt zadumy i szoku, w jakim to widz winien się znajdować po ujrzeniu zakończenia? Nie mówiąc o tym, że sama piosenka, czyli "Desolation Row" (cover Dylana) w wykonaniu My Chemical Romance jest z dupy.

Graficznie jest cacy. Skopiowali komiks we wszystkim w tej kategorii.
Aktorzy dobrani dobrze, swoją prace wykonywali poprawnie. Z wyjątkiem Ozzy'ego, który został zagrany jak klasyczny przeciwnik Bonda. Od początku nie było wątpliwości, że ten homoseksualista coś knuje.
Sceny walki wyszły w porządku. Trochę mnie z początku denerwował fakt, iż w komiksie bohaterowie to po prostu zwykli ludzi, którzy po prostu mają odwagę, żeby wkładać kostium i zwalczać przestępców, a w filmie pokazali ich jako mistrzów aikido, kung-fu i innych azjatycko brzmiących słów, ale wyszło to filmowi na dobre.
No i jakiś producent z Time Warner stwierdził, że pokazywanie jak bohaterowie palą papierosy to serious buisness zarezerwowany tylko dla największych skurwysynów, więc poza Komediantem nikt nawet nie stoi w pobliżu tytoniu. Przez co pani Jupiter wychodzi na ciut cofniętą w rozwoju kiedy bawi się przyciskami na Archimedesie (w komiksie szukała zapalniczki).
Podsumowując, film jest chaotyczną kopią komiksu. Snyder porusza się po świecie Watchmenów jak dziecko we mgle. Wygląda to tak, jakby rozebrał komiks na części i potem złożył na nowo kompletnie nie zastanawiając się nad tym co robi. Czasem udaje mu się naprawdę wyłowić jakąś perełkę, jak na przykład pierwsze pół godziny, ale czasem koncentruje się na rzeczach zbędnych, które bez większego żalu można by było wyciąć.
Ech, narzekam jak stara baba. Chodzi o to, że film nie jest zły, jest okej i jak najbardziej zachęcam do obejrzenia, chociażby po to, żeby zobaczyć, że o nadal można powiedzieć coś nowego o superbohaterach. Po prostu trochę za dużo po nim się spodziewałem ;)

07 marca, 2009

Śnij dalej.

Więc sen miałem. Rzadko mi się zdarza zapamiętać nocne wytwory mojego mózgu, ale jak już je pamiętam jak się obudzę to zazwyczaj nie są to rzeczy przyjemne.
Tym razem w moim umyśle cofnąłem się do 6, czy 7 klasy podstawowej. Dokładnie to nie wiem, już zatarły się takie szczegóły. No nieważne, chodzi o to, że wówczas w czasie wakacyjnym spędziłem 2 tygodnie na "kolonii" w jakimś wypizdowie, w którym uczyli na koniach jeździć. Wtedy zyskałem awersję do koni, z której się jeszcze nie wyleczyłem i zapewne już nie wyleczę. W czasie tych dwóch tygodni mieszkałem z grupą 8 facetów w różnym wieku. Wszyscy palili, wszyscy chlali. Wszyscy słuchali hip hopu i byli łysi.
"Ale mam przejebane" myślałem jak tylko ich ujrzałem. Miałem wtedy włosy ciut dłuższe niż zazwyczaj i słuchałem buntowniczych zespołów gitarowych jak Nirvana czy Korn.
I rzeczywiście, było trochę nieprzyjemnych sytuacji, ale ostatecznie zostałem zaakceptowany. Wracając do treści snu mego, opowiadał on o ostatnim dniu tych kolonii. Jak się wracaliśmy do Warszawy. Się rzuciliśmy na ostatnie miejsca z zamiarem walenia wódy, ale jeden z hip hopowców się spóźnił na odjazd, więc wlazł do autokaru jako ostatni, w efekcie czego zabrakło dla niego miejsca i musiał usiąść na samym przedzie. Autokar ruszył, a wraz z nim, ta łysa pała ruszyła do nas. Do mnie mówiąc konkretnie. Usłyszałem, że jak się nie zamienię z nim na siedzenia to mi wpierdoli. Szukałem wsparcia i pomocy wśród reszty hip hopowców, ale ich oczy wyraźnie dały mi do zrozumienia, że wolą z tamtym pić.
Wtedy się zebrałem, poszedłem usiąść na samej szpicy autokaru, założyłem słuchawki na uszy ze swoją agresywną muzyką i stwierdziłem, że już z tymi kutasami nie chce mieć do czynienia. Na tym sen się skończył, natomiast co się potem w prawdziwym życiu działo? Na każdym postoju omijałem ich z daleka, a jak dojechaliśmy do Warszawy wziąłem swoje rzeczy i jak najszybciej pognałem do ojca mego, który po mnie się pofatygował.
Pamiętam jak mocno przeżyłem to odrzucenie od grupy. Nie chodzi o to, że z tej konkretnej. Tylko tak ogólnie. Jakby całe społeczeństwo nagle się mnie wyparło. Nie trzeba być Einsteinem, by domyślić się, że byłem wtedy smutny i wkurwiony. W jakiś cudowny sposób te uczucia wróciły do mnie dziś, jak całą sytuację sobie przyśniłem.
Morał?

Z braku lepszych propozycji :)
W świecie muzyki niezbyt nowej, ale nadal w miarę świeżej mamy Air - "Surfing on a Rocket" od Zbigniewa.
Pod prysznicem natomiast rozbrzmiewała piosenka zespołu, który każdy zna za "House of the Rising Sun", nie wiedząc, że mają i inne fajne nuty, jak na przykład dany przeze mnie "We Gotta Get Out Of This Place". Mowa rzecz jasna o The Animals.

06 marca, 2009

Dzień kobiet.

W pracy zrobili "Dzień kobiet".
Występ orkiestry był, przemówienia ważnych oficjeli, a nawet ksiądz ze swoim drżącym głosem i nawiązaniami biblijnymi. O tak, ważna impreza. Jaka była moja rola w tym przedsięwzięciu? Przez godzinę stałem na zewnątrz sali, w której odbywała się balanga, trzymając kosz ze słodyczami i namawiając grube babska do konsumpcji.
Jakby potrzebowały zachęty.
Sobie podpierałem ścianę, słuchałem instrumentów klasycznych, nawet coś z repertuary Grechuty śpiewali, no i 100 lat, jakby to czyjeś urodziny były. Oczywiście, z początku, drogie panie bardzo skromnie brały słodkości przeze mnie oferowane, czasem któraś "wężem" mnie nazwała i "kusicielem", co akurat było całkiem fajne. Mogłem sobie wyobrażać, że się nażre taka cukierków i potem jej facet wywali ją z domu za posiadanie zbyt obszernego tyłka.
Skromność się skończyła podczas opuszczania koncertu. Czułem się wówczas jakbym grał w filmie "Rój" i jego sequelach. Albo jak na cholernej tundrze przed lat tysiącami. Spocone stado mamutów oblegało mnie ze wszystkich stron, rzucając swoimi monstrualnymi trąbami w stronę trzymanego przeze mnie koszyka wiklinowego. 5 minut później nie miałem już słodyczy.
"Dzień kobiet" też mi coś. Po prostu zwykłe tuczenie na ubój. Tylko, że niestety, szczęśliwego zakończenia, z paczkowanymi kawałkami mięsa w supermarkecie z tego nie będzie.
:(
Od poniedziałku internet normalnie będzie przepływać przez mój stacjonarny komputer, a nie przez laptopa. Prawdopodobnie. Wtedy chyba wrzuta przestanie mi robić problemy.
Chwila muzyki:
Zbyszek zaproponował Surfjan Stevensa kawałek o jednym z najlepszych tytułów ever - "They Are Night Zombies!! They Are Neighbors!! They Have Come Back from the Dead!! Ahhhh!".
Ja natomiast, z tęsknoty do dni cieplejszych, polecam The Lovin' Spoonful "Summer In The City". Tak, Cocker to jakiś czas temu przerobił i non-stop we wszelkich radiostacjach to nadawali. Jebać Cockera poza tym. Ta wersja jest lepsza.

05 marca, 2009

Beczka. Trochę inna od reszty.

Dziś trochę z innej beczki. Otóż:
Jak stworzyć swój własny zespół, tytuł płyty i jej okładkę w sześciu prostych krokach.
1. wejdź na wikipedię i kliknij random. pierwszy wynik to nazwa twojego zespołu.
2. wejdź na quotations page i ponowniej wybierz random. ostatnie pięć słów losowego cytatu to tytuł twojej płyty.
3. wejdź na flickr i wybierz zdjęcia z ostatnich siedmiu dni. trzecie zdjęcie, niezależnie od treści, będzie okładką twojej płyty.
4. odpal photoshopa lub jakikolwiek program graficzny, by połączyć to wszystko w całość.
5. ???
6. PROFIT!!!1
mnie wyszło to:

przynajmniej było co robić w pracy :)
A w muzyce, którą zuplołduję później, bo wrzuta to stara, nie rwąca się do współpracy dziwka, to Mudhoney i "Touch Me I'm Sick", wraz ze zbychowym typem - Atlas Sound "River Card".

04 marca, 2009

Wiesiek: Edycja chędożona.

Ostatnio sobie dyskutowaliśmy ze znajomym co by było, gdyby wszyscy deweloperzy gier poszli do piachu. Nagle złapali rzadką odmianę raka genitaliów, guzków odbytniczych etc. wiadomo o co chodzi.
Co prawda w Polsce niewiele by się zmieniło, bo mamy tylko CD Projekt, które mogłoby już sobie dać spokój z tym przerabianiem Wiedźmina (teraz go robią od nowa dla X360 i PS3) i zająć się czymś innym.
Ale wracając, czy zaczęlibyśmy sami gry tworzyć? I jakie by one były? Jak trudne jest założenie studia zajmującego się robieniem gier?
I to jest myśl, bo ostatnio to co graczom jest serwowane rzadko kiedy okazuje się być czymś więcej niż fekaliami oblanymi polewą cukrową. Z zewnątrz ładnie, a zaawansowany stan rozkładu od środka.
Mój pomysł na grę?
No dobra, może tak...Jesteś na wyspie. Tropiki i tak dalej. Wyspa jest przepełniona pięknymi kobietami, które nie wiedzą co to "ubranie". Postanawiają uczynić Cię królem, bo nigdy nie widziały wcześniej mężczyzny, więc myślą, że jesteś jakimś stworem z głębin, który je obedrze ze skóry i wyssie mózg przez nos, jeśli nie będą wykonywać Twoich poleceń.
Wyobraśta sobie możliwości.
Walka z dziką zwierzyną o przetrwanie. Rąbanie palm. Zbieranie kokosów. Seks. Projektowanie własnej linii skórzanej bielizny. Jeszcze więcej seksu. A na koniec orgia. I jeszcze więcej seksu.
Kurde, zapiszę to sobie, bo dobry materiał zaczyna powstawać. Choć w sumie może nie. Brzmi za bardzo jak wspomniany Wiedźmin.
W muzyczce Zbigniew wydobył kawałek z solowego projektu Maynarda (tego wokalisty Toola), czyli
Puscifer - The Undertaker
W bardziej klasycznym podejściu do muzyki znajduje się:
Patti Smith - Dancing Barefoot.

03 marca, 2009

Dajcie mi kawy, bez telewizji.

Właśnie obmyśliłem drobny wierszyk o powyższym tytule.
To będzie tak:
Ekhm...
Może gdybym pił więcej kawy,
To bym miał siły, żeby nabrać pisarskiej
wprawy.
Być autorem publikowanym,
A nie jedynie bezczelnie obsrywanym.
Więc od dziś pijać będę tylko płyn ze zmielonych ziaren
kakaowca,
Może w końcu coś wydam, a za kasę kupię sobie
poduszkowca.
Telewizji kres również musi nadejść w mym
życiu,
wtedy skoncentruję się w pełni na pisaniu i kawy
piciu.
Sukces wówczas swe bramy przede mną otworzy,
A ja znajdę drogę do chętnej, kobiecej...loży.
Ok, może pod koniec nieco przekombinowałem. Ale ładne, nie? Myślałem również chwilę nad rozszerzeniem ostatniej linijki i zmianą tytułu tego tworu na "Cycki" (tytuł bardziej "chwytny"), no ale może następnym razem.
W muzyce na dziś:
The Dillinger Escape Plan - Milk Lizard
Muddy Waters - Hoochie Coochie Man.

02 marca, 2009

Break a peg-leg.

Nienawidzę pracy. I nie mam tu tylko na myśli swojej, gdzie jestem otoczony przez białe kołnierzyki i niebieskie mundury, tylko w sensie ogólnym. Jak łatwo się domyślić, dziś wróciłem do swojego biurka po dwóch tygodniach przerwy.
Kiedy doczłapałem się do krzesła i pochwaliłem się mymi przygodami po dalekich morzach, pokazując zdobycz z owych wypraw- sztuczną nogę, znak, że w końcu stałem się mężczyzną i że mogę bez kompleksów wrzeszczeć "Harrrr! Shiver me timbers!" kiedy w trakcie abordażu statku nieprzyjaciela lecę na linie wprost na jego pokład, dowiedziałem się, że mój wielce sprytny kierownik wziął urlop, a mnie zostawił dziesiątki spraw pilnych, do załatwienia "na wczoraj".
Aż chciałem uciąć ręce, a następnie zgwałcić w oczodół tego żałosnego szczura lądowego. No, ale przynajmniej miałem dobre wiatry podczas powrotu do domu, dzięki iście marynarskiej potrawie skonsumowanej dnia poprzedniego - fasolce po bretońsku. Co również dawało mi inne ciekawe sposobności na spędzanie czasu w pracy, jak na przykład spuszczenie powietrza w czasie zalewania kawy gorącą wodą, mając świadomość, że za sekundę współpracowniczka podejdzie, aby zupkę sobie zalać, a potem szybkie spieprzenie z wrzątkiem w kubku.
Po takich wydarzeniach, jak zawsze, mam ochotę na zmianę pracodawcy.
W Zbychowym kąciku muzyki niestarej mamy:
Fucked Up - Days of Last
Natomiast w moim zakątku nuty nieświeżej znajdziemy:
The Drifters - There Goes My Baby