30 grudnia, 2008

"Mam wrażenie jakbym mieszkał w dolnej połowie klepsydry."

"Jakby mój czas dobiegał końca."
"Jakby grzebano mnie żywcem."
^Wyrwane z kontekstu słowa spisane przez Chucka Palahniuka w "Udław się". Dokładnie obrazują to jak się czuję za każdym razem, gdy zbliża się nowy rok, albo moje urodziny. Po co cieszyć się z okazji mijającego czasu i faktu, że z każdym oddechem zbliżamy się do końca drogi?
Nieco może i fatalistyczne, ale od kiedy skończyłem liceum to zawsze mnie owe myśli nachodzą na kilka dni przed tym jak mi się przypomina jak stary już jestem, i w zasadzie powinienem już się czymś na poważnie zająć w życiu oraz gdy szykuję się do wymiany kalendarza ściennego.
Oczywiście zaraz potem zalewam się w trupa i przypominam sobie, że to tylko takie filozoficzne popierdułki, którymi nie należy się przejmować, bo kto wie, czy przypadkiem po drugiej stronie, o ile ona istnieje, nie jest przypadkiem lepiej.
No, tak czy owak, szczęśliwego nowego roku :)
i tak btw. dziś update partyzancki. Nadaję z pracy ;) Jest to kolejny akt mojej walki z biurokratycznym systemem. Wcześniej udanie zsabotowałem odbiornik radiowy, w taki sposób, by nie nadawał Radia Eski.
Co prawda zwycięstwo pod tym względem było połowiczne, bo teraz z głośników wykrzykuje disco italiano z lat 80, czyli Radio Złote Przeboje, no, ale nie od razu Rzym zbudowano. Od czegoś walkę o wyzwolenia dusz z mojego wydziału z tego letargu biurowego trzeba zacząć :)
A, muzyka. Wczoraj wgrana, w czasie operacji nocnych.
Santogold - "Lights Out". Generalnie, bardzo miłe zaskoczenie. Nie spodziewałem się, że jej album mi się spodoba. W zasadzie mi się nie podoba za wyjątkiem tego numeru i "L.E.S Artistes", ale i tak, to o dwa więcej niż się spodziewałem.
Dead Kennedys - "Holiday In Cambodia" w klasyce. Rozpierdala.

28 grudnia, 2008

Narzekanie poświąteczne.

I po świętach. Mam nadzieję, że Mikołaj dopisał. Ja, w każdym bądź też razie ze swoich zdobyczy jestem zadowolony. Ponieważ cały świat się skoncentrował na obżeraniu się słodkościami, robieniem sobie dobrze i oglądaniem telewizji, zupełnie jakby chciał się wyleczyć z kompleksów, miałem czas na dokończenie paru książkowych zaległości.
"Udław się" Palahniuka, rządzi. Nie tak bardzo jak "Fight Club", czy "Survivor", ale i tak rządzi. Godny polecenia byt książkowy, opowiadający o seksoholiku, który każdym możliwym sposobem stara się zwalczyć w sobie wszelkie aspekty dobroci. Jak zwykle u Palahniuka, pokrętni bohaterowie w dziwnych sytuacjach, które polegają głównie na niszczeniu porządku i zasad, które rządzą obecnie naszą cywilizacją. I zwiastun nadchodzącej adaptacji widziałem.
Zapowiada się świetnie.
"Ronin" w końcu ukończony. Pół roku się za to zabierałem. Czytałem jaka to jest kwintesencja umiejętności Millera, jeśli chodzi o prowadzenie fabuły, jaka to historia opowiedziana przez Franka jest wieloznaczna, wielowątkowa, międzykulturowa, ponadczasowa, istne kurwa arcydzieło! etc.
Okazało się to zwykłym waleniem gruchy przez fan boyów tego autora, niczym więcej.
"Ronin" jest ok. Nie jest nadzwyczajny, nie jest głęboki, nie stara się nawet być, kreska nie jest rewolucyjna. Nic ponad przeciętność.
Zajebisty ten komiks może się wydać tylko osobom, które określają serię X-Men słowem "super".
Miller jest, jak dla mnie, mocno przereklamowany, tak ogólnie. "Sin City" mu się udało, fakt, ale cała reszta, wliczając "The Dark Knight Returns" (sequel do tego stworzony, przez samego Millera zresztą, to już jeno czyste łajno) i "Batman: Year One", a przede wszystkim "300", są dobre, ale z pewnością nie są szczytem komiksowego wzgórza, jak to "koneserzy" komiksowi przedstawiają.
W czasie pomiędzy świętami, a nowym rokiem, muzyczkę proponuję taką:
Belle and Sebastian - "Lazy Line Painter Jane", takie plumkanie, może być do kotleta, o ile jeszcze są osoby, które po tym kilkudniowym festiwalu żarcia mogą spoglądać na jedzenie bez odruchów wymiotnych.
Motörhead - "Ace Of Spades", bo kurwa tak! Dawno Motörheadów nie słuchałem i jakoś tak mnie wzięło. Jeden z niewielu zespołów z moich lat licealnych, za które autentycznie nie jest mi wstyd, że ich słuchałem (w przeciwieństwie do Judas Priest dla przykładu).
No to do następnego. Nie składam życzeń z okazji nowego roku, bo jeszcze planuję wcisnąć jeden wpis przed jego nadejściem.

23 grudnia, 2008

Sto lat, Dżizus.

Najlepszego z okazji świąt bożego narodzenia 'n' shit.
Życzenia zdrowia i mile spędzonego czasu w gronie rodzinnym przesyłam wszystkim, niezależnie na wiek, kolor skóry, płeć, wyznanie religijne, preferencje seksualne i takie tam, wraz z towarzyszącym mi właśnie Zbigniewem.
Z wyjątkiem pieprzonego dozorcy. Nie ma to jak pójść na łatwiznę, tłumacząc się brakiem czasu, ze względu na szykowania żarcia do świątecznego koryta i nie odgarniać wejścia do budynku z cholernego błota spływającego z placu budowy.
Potem taki bogu ducha winny człowiek, wracając z pracy się wypierdala o ślizką maź i ma całe spodnie, od razu w zestawie z kurtką i butami w gównopodobnej substancji.
W te święta życzę ci śmierci, cieciu. Wiedz o tym.
Kącik muzyki świątecznej przedstawia:
Vince Guaraldi Trio w klasyce. "Christmas Time is Here".
Nick Cave & The Bad Seeds w nowościach. "Jesus Of The Moon". Jak ktoś jeszcze sobie nie sprawił ich nowego albumu - Dig, Lazarus, Dig!!! - czas najwyższy to nadrobić.

22 grudnia, 2008

"Tańczyłaś kiedyś z diabłem przy świetle księżyca?"

Koleżanka wyszła za mąż. Kim ona jest, z kim się związała i jak ten cały proces się toczył to sprawa drugorzędna. Choć uważam, że za szybko się zdecydowała na ślub, bo przyjęła ofertę udania się na ślubny kobierzec w wieku dwudziestu jeden lat. Poza tym, ten typ jakiś taki brzydki jest. I niezbyt inteligentny. No, ale skoro ona nie wybrzydzała to ja tym bardziej nie mam zamiaru.

Ważne jest to jak to na mnie wpłynęło.

Otóż, sprawiło to, że zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem po drodze nie popełniłem błędu. Gdybym utrzymał mój poprzedni związek, zamiast go z niekłamaną przyjemnością zdemontować, to teraz pewnie załatwiałbym sprawy weselne. Aranżował spotkania negocjacyjne pomiędzy moją rodziną, a wrogim obozem. Informował znajomych, że mają się stawić w dniu takim i takim, o godzinie owej, a nie o innej, bo jak się spóźnią to bez wódki cały wieczór przesiedzą. To wszystko byłoby preludium do stawienia się w maju przed urzędnikiem państwowym razem z moją niedoszłą kobietą i zadeklarowania chęci bycia z nią do końca.

Aż do wygaśnięcia ostatniej pierdolonej gwiazdy.

Wystarczyłoby wytrzymać jej niewolnicze rządy jeszcze przez chwilę i być może zaznałbym rodzinnego szczęścia, ciepła domowego ogniska i innych tym podobnych pierdół.

No chuj. Tak też bywa.

I ten optymistyczny akcent prowadzi mnie do zaprezentowania kolejnych utworów, które na wrzucie w mym profilu można znaleźć:

Zbigniew poleca na dziś to zespół Clap Your Hands Say Yeah i jego "Satan Said Dance", czyli coś co branża muzyczna nazwała "indie-dance". Utwór wielce interesujący, bo twierdzi, że w Piekle Szatan zmusza potępione dusze do tańca ;)

Muzyka do nucenia pod prysznicem to "Kiss" Prince'a.

21 grudnia, 2008

Fabricate Diem. Punc.

Po zastraszającej liczbie dwóch pozytywnych wpisów, wracam do bycia zgryźliwym tetrykiem. Tak też bywa. Cóż, wszystko się kiedyś kończy.

A powód? Fallout 3.

W końcu "dojrzałem" na tyle, by tą grę ocenić w miarę obiektywnie, nie kierując się emocjami, nostalgią i tym całym innym gównem, jakie mają na człeka wpływ, gdy opisuje kontynuację rzeczy, która go ukształtowała za młodu.

Od razu mówię, że nie będę o tym tytule pisał w samych superlatywach, jak kwiat "profesjonalnego" polskiego dziennikarstwa, czyli redaktorzy z CDA czy Playa, którzy ekscytują się byle czym, z byle powodu i wytryskują hasłami "gra roku" zanim w ogóle dojdą do podsumowania.

A zresztą, powyższe zdanie można zastosować do wszystkich większych premier, jakie miały miejsce w ostatnich latach. Takie czasy, teraz albo wszystko jest przezajebiste, albo do dupy. Ale w większości przezajebiste. Przynajmniej jeśli o gry chodzi. W typowym magazynie, nie ograniczając się tylko do kraju naszego mamy kilka recenzji, w których oceniający piszą, że "oto mamy murowanego kandydata do tytułu roku" i stawiają "8-9/10", mamy niewielką ilość gier ocenionych na średnie ("5-7") i jeden - dwa tytuły słabe ("1-4").

Żeby nie być gołosłownym - listopadowy CDA ma 7 recenzji opisujących "gry roku" (w tym Fallout 3 - rpg roku, Dead Space - horror roku, PES 2009 - sportowa roku, Red Alert 3 - strategia roku i Pure - wyścigi roku), cztery recenzje produktów średnich i jedną grę skrajnie złą. I tak co miesiąc.

Z czego to wynika? Z niekompetencji? Z przechodzenia gier "na szybko", tak, że ocenia się tylko "pierwsze wrażenie"? Z nieumiejętności zrozumienia, że oceny 8-9 powinno dawać się tytułom prawdziwie wyjątkowym, a żeby gra była godna oceny "10" to sam Jezus powinien ją zarekomendować i powiedzieć "oto ciało moje, grajcie i cieszcie się" przy akompaniamencie chórów anielskich? A może po prostu recenzenci chcą się przypodobać wydawcom, żeby otrzymywać od nich jakieś "prezenty"? A może wszystko na raz?

Co tłumaczy zapotrzebowanie na krytyków pokroju Yahtzee'go, który nieco przejaskrawia negatywne aspekty gier, po czym z tych wad się nabija.

Ten trend do przesadzania i nadmiernym podniecaniem się danym tytułem skutecznie mnie odstraszył od zakupów pism o grach dla recenzji i tekstów. Teraz kupuje tylko dla dodatków.

Tyle słowem wstępu, teraz zdań kilka na temat Fallout 3 :)

Nie jest zły.

Co prawda moi "współzałoganci" z JRK's RPGs pastwią się nad tym tytułem bezlitośnie, wskazując na każde, nawet najdrobniejsze niedociągnięcie i pisząc jak ta trójka w nazwie jest szczytem bezczelności ze strony Bethesdy, hańbą etc., ale moje zdanie w tej materii jest nieco inne. To znaczy, zgadzam się ze wszystkim co napisali, jeśli chodzi o wady, czyli beznadziejna główna oś fabularna, nędzne dialogi, żałosna końcówka, świat gry czasem wręcz bijący swoją bezsensownością, czy niedopracowana walka, ale nie pozwólmy, żeby te minusy przysłoniły nam plusy. Rewelacyjny jest tutorial, znakomita jest eksploracja terenu, Schronów w szczególności, no i V.A.T.S, pomimo swojej powtarzającej się natury, daje dużo radochy. Czyli mamy taką sobie gierkę, która mogłaby być znacznie lepsza, gdyby tylko usiąść i przemyśleć pewne sprawy.

Aha, i ja najchętniej ukrzyżowałbym pana Todda Howarda za to, że tuż przed premierą pierdolił o ponad dwustu zakończeniach, a ostatecznie jest jedno, z trzema wariacjami. Nie polecam, ani nie odmawiam do kupna/kradzieży/czegoś innego. W ogóle do niczego nie namawiam.

Z innych wieści, ostro się za Palahniuka wziąłem. "Udław się" właśnie przerabiam, a "Dziennik" już na mnie czeka. I jeszcze doczytałem do końca "Rzeźnię numer 5" Vonneguta zanim się znowu poddałem palahniukowemu nihilizmowi, co mnie cieszy, bo przynajmniej o jedną rzecz niedokończoną mniej na liście, na której jak na razie jest "Ronin" Millera i "Amerykańscy Bogowie" Gaimana.

I po tej całej katordze związanej z przygotowaniem się do egzaminu z prawa gospodarczego (poszło nieźle, dziękuję, że pytacie) okazało się, że za dwa tygodnie mam 3 kolejne zerówki. Super.

A, zapomniałbym, muzyczka.

Deerhunter - "Nothing Ever Happened", od Zbigniewa. Nie wiele wiem o tym zespole, ale ponoć głowa stojąca za nim to wielki kumpel Reznora.

Otis Redding - "(Sittin' On) The Dock Of The Bay". W prysznicowej klasyce.

18 grudnia, 2008

Pozytywnie nadal.

Próby bycia pozytywnym ciąg dalszy.
Parę słów na temat trylogii Bourne'a napiszę, jako odpowiedź na te setki tysięcy pytań przez Was wysłanych do mnie drogą listową i mailową, z zapytaniem, jakie filmy uważam za dobre, skoro po wszystkich tak jeżdżę.
Zaczniemy nietypowo, od podsumowania.
Jak dla mnie James Bond jest trupem. Teraz tylko, żeby znalazł się ktoś kto by miał wystarczająco duże jaja, żeby srać na jego fandom i przeturlać go do rowu, po czym zasypać ziemią i wbić krzyż drewniany.
Filmy o Bournie niszczą każdy film z postacią Iana Fleminga jaki do tej pory widziałem. Mamy tu pieprzoną kwintesencję doskonałego, inteligentnego kina akcji.
Nota na koniec o muzyce, którą we wszystkich częściach skomponował John Powell. Jest absolutnie znakomita. Ale działa tylko z filmem, gdzie zdecydowanie pogłębia doznania płynące z ekranu.
Doświadczenie to można porównać ze stosunkiem z najpiękniejszą, najbardziej niesamowitą kobietą na świecie jednego wieczoru, a następnego wieczoru podążać drogą Onana, przypominając sobie poprzednią, dziką noc. Słuchając tego soundtracku nie mając kadrów z filmu przed nosem po prostu obniża jego jakość i przyjemność.
Choć zapewne coś na wrzucie się znajdzie niedługo.
Ultimatum Bourne'a, część ostatnia przygód szukającego swej tożsamości agenta, jest szczytem tego całego trendu, sięgającego późna XX wieku, kiedy to filmowcy uznali, że kręcąc z ręki i uzyskując efekt quasi-dokumentalny lepiej oddadzą napięcie i niepewność, które chcą przedstawić. Do nakręcenia Ultimatum, tak jak w przypadku Krucjaty zresztą, wykorzystano tylko i wyłącznie hand-heldy.
Jeśli dodamy do tego fakt, że akcji na ekranie jest tyle, że starczyłoby jej na kolejne dwa filmy i w zasadzie jest obecna na ekranie nieprzerwanie (z krótkimi, 3-4 minutowymi przystankami na złapanie oddechu) to dostajemy istny rollercoaster, który swoją intensywnością może przyprawić o mdłości mniej wrażliwych.
Fabuła może i nie jest wyjątkowo odkrywcza, postacie nie są wybitnie zagrane, ale nie o to tutaj chodzi. To nie Ryszard III. Aspekty techniczne, jak montaż, oświetlenie czy dźwięk, doprowadzone są do perfekcji.
Co tu dużo mówić, jeden z najlepszych filmów roku 2007.
Krucjata Bourne'a, będąca środkową częścią trylogii, jest najgorsza. Najważniejsze wątki pokończyły się w Tożsamości i trzeba było coś nowego rozkręcić. W dodatku brytyjski reżyser - Paul Greengrass - miał po raz pierwszy w swej karierze do czynienia z wysoko budżetową produkcją, nie dziwne, że popełnił trochę błędów. Na szczęście wyrobił się na Ultimatum.
Krucjata przedstawia nieco naciąganą historię (wiem, wszystkie są naciągane, ale tutaj to się odczuwa podczas oglądania), bo jakoś trudno uwierzyć, że co poniektórzy wciągnęli Bourne'a z powrotem do akcji, tylko po to, by grał rolę kozła ofiarnego.
Przecież to Jason Bourne. Jak Jezus, tylko zupełnie inaczej. Dopadnie każdego i wszędzie, śladu po sobie nie zostawiając. Jeśli akcja któregoś filmu z tej trylogii rozgrywała się w święta, to opierdoliłby mleko i ciasteczka pozostawione przez jakieś naiwne dziecię dla Mikołaja i nie zostawiłby po sobie nawet okruszków. Taki jest zajebisty.
Wracając do Krucjaty. Dobra rzecz, ale nie wybitna. Za wyjątkiem pościgu samochodowego w końcówce, który jest punktem kulminacyjnym tej części. Wgniata w fotel po prostu. Jedna z najlepszych tego typu scen w dziejach kinematografii.
Tożsamość Bourne'a, czyli luźna adaptacja powieści Ludluma (Krucjata niby też, ale jest tak zmieniona pod względem do oryginału, że nie zaliczyłbym jej do adaptacji). Poprzednia ekranizacja, z napalonym księdzem z Ciernistych Ptaków Krzewów, czy jakoś tak, prywatnie nieżyjącym gejem - Richardem Chamberlainem - w roli głównej, była kupą. Dobrze, że zmieniono tło na współczesne, postjedenastowrześniowe, z Wietnamskiego. Tożsamość na tle Ultimatum wypada blado, lecz jest ciut lepsza od Krucjaty, ale tylko i wyłącznie dlatego, że jest pełniejsza pod względem fabularnym. Technicznie, późniejsze filmy spod ręki Greengrassa, przebijają twór Douga Limana.
Więc proszę, to są dobre filmy rozrywkowe.
Z innych wieści, na JRK's RPGs pojawiła się kolejna recenzja mojego autorstwa, tym razem dotycząca stareńkiej gry Blood Omen: Legacy of Kain, jak zwykle przyjęta owacyjnie przez wszystkich odwiedzających tą stronę, o czym można się samemu przekonać wchodząc na nią i czytając moje wypociny ;)
Pozytywnie również w dziale muzycznym:
Radosna pieść o miłości, uroczej francuski polskiego pochodzenia, Drodzy Państwo, przedstawiam SoKo i jej utwór "Wet Dreams". Eee, znaczy, Zbychu przedstawia.
Pełna miłych wibracji jest również klasyczna piosenka The Primitives o nazwie "Crash" (wersja z 1995 r.).
No!

17 grudnia, 2008

Pozytywne myślenie jest rezultatem życia, które jest nastawione na doskonalenie siebie samego ble ble ble.

Się uczę właśnie do zerówki z prawa gospodarczego, która mnie czeka w niedzielę o godzinie 16:30 w Auli nr.2. Lokacja ta potrafi pomieścić około 300 studentów. Liczba, która łączy się z ilością pytań testowych przesłanych nam, studentom toku V, przez Panią Profesor, byśmy sobie opracowali na nie odpowiedzi, a z których Pani Profesor wybierze 20 na egzamin.
Innymi słowy, mogę poprosić Billa Medleya i Jennifer Warnes by zaśpiewali mi "The Time of My Life".
Oczywiście, stres wywołany zbliżającym się sprawdzianem mojej wiedzy powoduje, że staram się zająć czymkolwiek, tylko nie nauką. Taka natura studenta najwyraźniej.
W ten sposób dochodzimy do dzisiejszej aktualki. Wpisu, do którego namówił mnie Zbigniew. Współprowadzący tegoż bloga osobnik, w rozmowie, jak najbardziej prywatnej, zwierzył mi się, że nie podoba mu się nadmiar negatywnej energii, która zgromadziła się na stronach Podwójnego Cienia. Cholerny Zbigniew Nowak się z niego zrobił.
Ponoć cały czas tylko pieprzę jak mi jest ciężko/źle/niedobrze. Lub omawiam rzeczy beznadziejne, którymi żadna normalna osoba się nie interesuje. Tak to już jest, że gówniany produkt zostaje mi dłużej w pamięci. Enyłej, przez następne kilka up'ów postaram się, by było pozytywnie zatem.
Na pierwszy ogień lecą książki Chucka Palahniuka. "Fight Club" i "Rozbitek".
Czyta się je szybko i przyjemnie. Dowodem tego jest fakt, że przeczytanie obydwu zajeło mi 5 dni.
W przypadku "Podziemnego Kręgu", film jest może lepiej zrobiony, bardziej inteligentnie, z lepszą końcówką; książka za to jest bardziej mroczna, z opisami, które drastycznością przebijają nawet najbardziej brutalne sceny z ekranizacji (chociaż to może po prostu moja wyobraźnia).
Podróż narratora w stronę samozniszczenia, celem uwolnienia się od świata materialnego i zmiany swojego życia jest równie fascynująca na stronach powieści, jak i na kadrach adaptacji Finchera.
Polecam jak najbardziej, szczególnie osobom, które nie są zadowolone ze swojej pracy oraz ludziom, którzy pieprzą system. Czyli, w sumie wszystkim za wyjątkiem kur domowych ;)
"Rozbitek" natomiast to po prostu mistrzostwo. Od pierwszych stron wciąga jak spiralny wir pośrodku oceanu albo jak przebijanie pęcherzyków powietrza na folii bąbelkowej.
Zaczyna się od tego, że główny bohater - Tender Branson - porywa Boeinga 747, którym planuje się rozbić w bezkresach Pacyfiku. Ma jakieś 5-6 godzin do momentu, kiedy silniki maszyny się zatrzymają z powodu braku paliwa. Tender wykorzystuje ten czas, by przelać swoją spowiedź na czarną skrzynkę.
Podróż jaką odbywamy z głównym bohaterem jest pełna czarnego humoru, przeróżnych rodzajów prowokacji, surrealistycznych zdarzeń i szalonych postaci.
Przez tą książkę właśnie musiałem pisać wyjaśnienie w pracy, dlaczego się spóźniłem. Oczywiście, że zwaliłem na korki. Kto rozsądny by napisał, że dlatego, bo siedział do 3 nad ranem czytając?
Palahniuk zaskakująco szybko staje się jednym z moich ulubionych pisarzy.
Aha, jeśli się zastanawialiście kiedyś, co może postawić człowieka na nogi i uchronić przed utratą świadomości w pracy, gdy ma za sobą 3-4 godziny snu, odpowiedź jest prosta - mocna kawa, w dużej ilości. Albo amfetamina, ale akurat tego jeszcze nie próbowałem.
Muzyka przygrywająca na wrzucie w dniu dzisiejszym to:
Fleet Foxes - White Winter Hymnal, od Zbycha.
The Flamingos - I Only Have Eyes For You, ode mnie. Wiem, wiem, nikt nie zna z nazwy. Spokojnie, puścicie to rozpoznacie tą nutę, choćby z setek reklam w jakich się pojawiła :)

14 grudnia, 2008

Yupikayey motherfucker. And merry christmas.

Wygląda na to, że blog mój zmienia formułę z codziennego (no, prawie ;)) na cotygodniowy.
Nie bijcie, nie krzyżujcie.
Gdybym miał czas/siły/coś ciekawego do powiedzenia, to z pewnością bym update'ował regularnie. Ciężko jest jednak prowadzić stronę samotnie, nie licząc jednego wyimaginowanego członka "redakcji", z celem dostarczania czegoś nowego każdego poranka.
Święta się zbliżają. Kolejne urodziny Jezusa. Niedawno grupa badaczy wysnuła tezę, że Jezus urodził się w czerwcu, więc te wszystkie zaadaptowane przez chrześcijan pogańskie rytuały, które odprawiamy pod koniec roku nie powinny mieć miejsca.
Siła tradycji jest najwyraźniej silniejsza od faktów naukowych, jako, że nic nie zrobiono. Nie przesunięto Bożego Narodzenia na środek wakacji. Nie usunięto śniegu z kartek przedstawiających narodziny w Betlejem. Całą sprawę raczej olano.
Nic dziwnego. Można sobie tylko wyobrazić jak zrewolucjonizowałoby to nasz kalendarz. Jak wściekli się by spece od reklamy. Jak zwykli obywatele byliby wkurwieni, że nie mają kolejnego długiego weekendu na opierdalanie się.
Dla "świętego" spokoju zatem, lepiej zostawić sprawy po staremu i utrwalać w kreskówkach kłamstwa, które dotychczas przyjmowaliśmy za prawdę.
Tak przy okazji, ciekawe co Jezus by chciał na urodziny?
Harem z ponad siedemdziesięcioma dziewicami? Hmm, nie ten Bóg.
Imperium finansowe? A nie, klechy by się z nim nie podzieliły zapewne.
A może nową golarkę Brauna? Żeby przekreślić wszelkie stereotypy i zlikwidować wygląd jakby był członkiem zespołu ZZ Top?
By the way, widzieliście kiedyś grubego Jezusa? Albo z ogoloną brodą? Czy zastanawialiście się, patrząc na krucyfiks, dlaczego zawsze ma ogoloną klatę, a spod pach nie dynda mu dżungla owłosienia? Czy to oznacza, że Jezus był pierwszym metroseksualistą?
Czy w tym roku John McClaine uratuje zakładników z Nakatomi Plaza?
Tym optymistycznym zapytaniem, oraz z tym oto wideo (z podziękowaniami za link dla Sleepera):
http://www.youtube.com/watch?v=RCPOowojiC0
Zapraszam do wczucia się w świąteczną atmosferę :) I przypominam, że centra handlowe chcą, byście czuli magie świąt już od 2 listopada. "Zaadaptujcie się lub zgińcie". Prawo ewolucji według Darwina tak powiada.
W muzyce do usłyszenia mamy:
The Knife - Heartbeats, w wersji na żywo, z niesamowicie atmosferycznym samplem zakoszonym z piosenki promującej film "Top Gun" - "Take My Breath Away" zespołu Berlin. Czemuż? A bo ktoś mądry, albo użytkownik, albo admin z wrzuty, usunęli ten iście zajebisty utwór z ich portalu. Tak być nie może. Zbychu poleca.
Z klasyków można dziś odtworzyć utwór Run-D.M.C, pionierów rapu, o nazwie "Walk This Way" który zrobili wraz z tymi babsko wyglądającymi kolesiami z Aerosmith. Kawałek ten też ma niesamowicie fajny teledysk.

13 grudnia, 2008

Świat Korporacji.

Marki. Wszędzie pierdolone marki.
Gdzie tylko się spojrzy wykrzykują na Ciebie znaki firmowe, nazwy producentów, wszelkie prawa zastrzeżone. Microsoft, Apple, Sony, Samsung, Ikea, Nokia. Aż się przypomina stary dowcip z Leninem.
Nawet gdy jestem nagi, pod prysznicem, to obserwują mnie marki szamponów, mydeł, płynów do kąpieli. Dziś nie ma dokąd uciec przed potężnymi ramionami reklamy. Wszystko jest ładnie i wyraźnie pooznaczane, począwszy od jedzenia, picia, poprzez kondomy, ubrania, pojazdy, a na papierze toaletowym skończywszy.
W każdym momencie naszego życia przypomina się nam, że jesteśmy konsumentami.
Slogany ze spotów wdzierają się do języka potocznego, przez co stajemy się chodzącym, darmowym billboardem.
Nawet dzikie plemiona afrykańskie wiedzą co to Coca Cola.
Nie ma ucieczki. Nie ma żadnego miejsca, którego reklama by nie zbrukała chciwymi łapskami.
Przynajmniej ja takiego nie znam. Jakby ktoś ową lokację znał, to niech się podzieli.

Z innych wieści, robię sobie przerwę od "Amerykańskich Bogów" Gaimana. Ta książka jest tak masywna, tak bogata w szczegóły i wątki poboczne, że po prostu nie da się jej szybko przeczytać. Powrócę do niej jak przejdę przez dwie książki Chuka Palahniuka, jakie dostałem na Mikołajki, czyli "Fight Club" i "Rozbitek" oraz "Ronina" Franka Millera.
Aha, JRK ostatnio molestował mnie, żebym coś skrobnął dla niego, jakoś tak się złożyło, że w piątek miałem trochę czasu wolnego, więc na jego stronie, do której odnośnik jest po Waszej prawicy, można poczytać o moich wrażeniach dotyczących Eschalon: Book I.
Do posłuchania znaleźć można na wrzucie utwór "Bulls On Parade" jednego z najbardziej wpływowych zespołów lat '90 - Rage Against The Machine. To ode mnie. Żeby można było sobie pomachać czachą, podczas mycia głowy ;)
Kawałkiem nieco nowszym jest kompozycja instrumentalna - "Day Five" - autorstwa Explosions In The Sky.

06 grudnia, 2008

Nuke The Fridge!

Pfff, życie jest wykańczające. Jak każdy wie, pracuję w tygodniu, a co drugi weekend marnuję czas na uczelni. Jeden z tych weekendów właśnie trwa. Kiedyś taki system pracy/uczenia się wydawał mi się dobrym pomysłem. Teraz jednakże dochodzę do wniosku, że całkiem możliwe, iż sobie ostro przejebałem. Szczególnie, gdy weźmie się pod uwagę fakt, że sesja niedługo się zacznie, a stan mojej wiedzy na tematy ekonomiczne jest skandalicznie niski :)
Enyłej.
Dzisiejszego wieczora postanowiłem nadrobić pewną rzecz. Zająć się sprawą, która chodzi za mną kilka dobrych miesięcy. Napisać w końcu parę słów na temat kontynuacji jednej z najbardziej fantastycznych trylogii w dziejach.
Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki.
Przyznam, że niełatwo mi było ocenić owy film. W końcu, na przygodach Jones'a się wychowałem, tak samo zresztą jak na Gwiezdnych Wojnach, inną serią którą szanowny pan George Lucas postanowił zjebać.
Więc ten, w chwili obecnej "trochę większy" pan, postanowił dorobić piździe uszu i kazał Spielbergowi dokręcić zbędną, czwartą część do trylogii. "Średniak" to słowo chyba najlepiej opisuje to co im wyszło, tuż zaraz za słowami "Gwałt", "Wypalenie" i "Skok na kasę", a przepraszam, ostatnie się nie liczy, bo to zwrot.
Lekko może przesadzam, ale nie potrafię utrzymać emocji na uwięzi, jeśli chodzi o sprawy związane z moim dzieciństwem.
Ale, do rzeczy:
Czas akcji został przeniesiony w lata 60, żeby dopasować wiek Indiany do wieku Harrisona Forda. Oznacza to, że fuhrer padł razem ze swoją ideologią i potrzeba znaleźć nowych przeciwników. Rozumiem, że komuniści się na to znakomicie nadają, ale na boga! Dlaczego Cate Blanchett ma tak beznadziejnie sztampowy akcent? Dlaczego prawie każda postać zachowuje się tak schematycznie? Dlaczego z fabułą, który mógłby wymyślić szczyl, który dopiero co odkrył uroki masturbacji? I dlaczego, do chuja pana, wszystko wygląda tak sztucznie? To nie może być oczywiście CGI, bo wszyscy, od producentów po babcie klozetowe twardo twierdzili, że będzie użyte tylko w miejscach absolutnie wymagających lekkiego "podkręcenia" graficznego.
Czy mam przez to rozumieć, że CAŁY KURWA PIERDOLONY FILM był do "podkręcenia"?
Innymi słowy, brak interesujących charakterów, brak wciągającej historii i brak zapierających dech w piersiach popisów kaskaderskich. Rzeczy, z których poprzednie części słynęły. Zamiast tego mamy ograne schematy, beznadziejną historię oraz całą masę sztuczności.
Jest takie przesycenie efektami specjalnymi i pościgami, które przecież we wcześniejszych przygodach Indiany występowały zdawkowo, przez co robiły większe wrażenie, że człowiek przestaje zwracać na nie uwagę. Coś jak z nowymi częściami Gwiezdnych Wojen. Po setnej walce na dżipach, po milionowej ucieczce, która się kończy kolejną wpadką już widzowi zwisa.
Podstarzały Indiana trzyma formę co prawda, ale cała reszta jest jak o kant dupy rozbić. W szczególności Szyja Lebuf, znany z Transformerów, który w "Czaszce..." jest bardziej wkurwiający od tego małego chinola ze "Świątyni Zagłady", a to już nie lada wyczyn.
Nie, jednak zmieniam zdanie, ten film to nie jest średniak, za jakiego go uważałem przed zabraniem się za tą "mini" recenzję. To jest hańba na honorze Spielberga, prawdopodobnie jego najgorsza rzecz (tak, gorsza od Always, 1941 i Wojny Światów) w jakiej maczał palce i ostateczny dowód na to, że im grubszy Lucas się robi, tym chciwszy.
Jakim cudem ten tandem mógł spierdolić coś, co było nie do spierdolenia? Nie mam pojęcia. Jeśli chcecie zachować swoje optyczne dziewictwo to nie oglądajcie tego.
A w kąciku muzycznym dzisiej mamy:
Black Angels - Young Men Dead. Pozytywne, zbychowe, psychodeliczne wibracje.
Eddie Cochran - Summertime Blues. Bo tęskno za dniami ciepłymi.

01 grudnia, 2008

Jak dorobiłem się milionów.

Poniedziałek nastał. Nowy tydzień, a wraz z nim nowy miesiąc.
Za 6 godzin wstaję do pracy.
Nie mogę zaspać, choć chętnie bym to uczynił. Spóźnienie o więcej niż 5 minut powoduje złość w pani naczelnik, szefowej mojego wydziału, jej złość natomiast może doprowadzić do tego, że będę musiał na piśmie tłumaczyć się ze spóźnienia, co ostatecznie zakończy się na pojechaniu mi po, i tak niewielkiej, pensji.
Jak już wgramolę się do sekcji i złożę podpis na liście obecności to od razu pójdę na swoje stanowisko. Otwierając drzwi do biura i witając się ze współpracownikami fale Radia Eska znów rzucą się na mnie, gwałcąc uszy. Bezguście i ignorancja muzyczna kolegów i koleżanek po fachu ponownie mnie wkurwi, ale będę za słaby o tak wczesnej porze by coś z tym zrobić, więc będę podążał drogą Mistrza Zen.
Rano nic się nie dzieję na szczęście, więc będę miał okazję uzupełnić ilość cukru i kofeiny w organizmie. Spokojnie będę popijał kawkę, mówiąc kierownikowi, żeby chwilę poczekał, bo muszę się przebudzić. Trzymając gorący kubek w dłoniach przestanę całkowicie zwracać uwagę na rytmiczne rzyganie w tle, potocznie nazwane Radiem Eska i skoncentruje się na jak najdłuższym piciu brązowego płynu, który, w teorii, ma mnie pobudzić. Gdy skończę, powyjmuję swoje papiery z torby, jakiś słownik, glosariusz terminów administracyjnych, brudnopis i długopis. W ten sposób minie jakieś 45 minut.
Nie ma co się przemęczać w poniedziałek, najcięższy ze wszystkich dni, symbol męki i cierpienia całego świata.
Ludzkość cierpi, a Bóg milczy.
Następnie wykonam kilka tłumaczeń, które specjalnie sobie zostawiłem z zeszłego tygodnia, by mieć co robić o poranku. Nowe zlecenie pojawi się pewnie dopiero koło południa. Czas szybciej zleci. Skończę koło 10-11. Kawa w tym przedziale czasowym powinna już zadziałać na moje jelita i będę mógł udać się na jakieś 15 minut do toalety. Proces defekacji zajmie mi kilka sekund, ale resztę przysługującego mi kwadransu wykorzystam na pogranie na komórce.
Eskapizm w pracy - siedząc na kiblu i grając w puzzle. Mama byłaby dumna.
Nowe zadania przybędą na moje biurko koło 12:00. Pewnie deklaracja o współpracy, zaproszenie, umowa lub program wizyty.
Innymi słowy: Napisać w jednym języku, przetłumaczyć na drugi, wydrukować, przekazać szefowi, nanieść poprawki, powtórzyć.
I tak do godziny 14 lub 15. Potem czas nicnierobienia. Przebieranie palcami, nerwowe chodzenie po pomieszczeniu tam i z powrotem, drapanie się po różnych częściach ciała, nawiązywanie gówno znaczącej rozmowy z ludźmi o 20 lat starszymi ode mnie, którzy mają już bagaż doświadczeń, dzieci i żadnych planów na przyszłość; tylko czekają na emeryturę. Trzeba tak przetrwać do 15:55.
Następnie cholernie szybkim tempem wpakuję swoje dokumenty do torby, szybko założę kurtkę i wybiegnę z biura z uśmiechem na ustach.
W ten sposób skończy się kolejny wspaniały dzień w pracy.

29 listopada, 2008

Biały Kołnierzyk

Właśnie przeżywam dwa dni wolne, od kiedy policja mnie zatrudniła do siedzenia w biurze na dupie i tłumaczenia bzdetnych programów wizyt dla delegacji przeróżnych. Ostatnie 12 dni pracowałem lub studiowałem, po 8 - 10 godzin dziennie.
Bez przerwy.
Aż czuję jak młodość ze mnie ulatuje.
Generalnie pracuję mi się dobrze, tylko, że jak zwykle czuję ogromny bezsens mojej pracy. Tak jak w Superpharmie przed rokiem, czy w Kinotece. W 'pharmie układałem i dowoziłem towar na półki, tracąc na tym jakieś 2 godziny życia, trudząc się, żeby wszystko stało, równo co do centymetra, w jednej linii, w dokładnych odstępach od siebie, frontem do interesanta. 5 minut po tym jak kończyłem to całe ustawianie klient przychodził i jednym ruchem ręki wszystko rozpierdalał. Bezsens. Ale przynajmniej było co robić.
W Kinotece było jeszcze gorzej, bo człowiek kwestionował sens swojego istnienia, zadawał pytania w stylu "czy w ogóle moja osoba jest tu potrzebna?", "czy jak wyjdę to w ogóle ktoś zauważy mój brak?". Nie ma nic gorszego niż praca, która bezczelnie pokazuje tobie, że jesteś absolutnie zbędny, ażeby wszystko działało należycie.
Obecnie, w biurze, przynajmniej wiem, że się na mnie polega, mam świadomość, że jak coś spieprzę to mogą mnie wyjebać, a jak zrobię coś prawidłowo to wszyscy będą zadowoleni. Ale i tak, bezsens czyha. Czuję, że jak tylko zacznę się zastanawiać, po co ja w zasadzie tam siedzę i tłumaczę nudne, oficjalne pisma zamiast zająć się czymś co mnie naprawdę interesuję, co jest moją pasją etc., to wpadnę w depresję.
Póki co...
Front muzyczny przedstawia się dosyć nietypowo. Ostatnio katuję ścieżkę dźwiękową z filmu Fight Club, a więc The Dust Brothers i ich twory elektroniczne o mrocznym zabarwieniu, logiczne jest więc, że do update'a załapały się nuty, które wyrzeźbione zostały za pomocą keyboardów, komputerów i innych gadżetów, których najlepiej się słucha samotnie, po ciemku, rozmyślając o życiu czy czymś tam.
W klasyce Aphex Twina kawałek - "Xtal", pochodzący z roku 1989, wtedy to muzyka elektroniczna dopiero siedziała w kokonie, była w trakcie przeobrażania się i szukała kierunku rozwoju. Aphex Twin, znany również jako Richard James, wówczas podążający za naukami Briana Eno, był jednym z pierwszych muzyków, którzy byli odpowiedzialni za to, że ten gatunek muzyczny w końcu wylazł z kokonu i zaczął rozwijać skrzydła.
A w nowościach jeden z najbardziej wychwalanych twórców elektroniki ostatnich lat, którego każdy utwór jest wręcz przesycony magiczną atmosferą - Murcof i jego "Ulysses". Rok 2004, o ile moje tagi WinAmp'owskie się nie mylą.
Wiem, nudne, długie i nie do zabawy. Doskonale odzwierciedlające mój nastrój w chwili obecnej, innymi słowy.

23 listopada, 2008

Z wizytą w Wiosce Smurfów.

Zima. Ciemno. Śnieg. Kurwa.
Nienawidzę zimy. Nienawidzę śniegu. Nienawidzę tego, że tak za oknem piździ, że człowiek traci wszelką ochotę, aby wyjść z domu. Ciemność zapada tuż przed 16, czyli akurat kiedy opuszczam swą nową pracę, łapie mnie przez to cholerna depresja.
Nienawidzę.
Nienawidzę.
Nienakurwawidzę.
Oczywiście, świat wygląda cudnie w tym śnieżnym futrze. Widać, że natura potrafi o siebie zadbać, a nawet sprawić, żeby obrzydliwe ludzkie budowle, dzięki temu, że śnieg je otula, nie raziły swoją brzydotą.
Lecz jest zimno. Kurwa. Jak znowu sobie ręce odmrożę, to ktoś dostanie w ryj z podeszwy.
A teraz coś bardziej konstruktywnego, czyli toczące się przygody mojej persony, z dwuznacznym udziałem Zbycha w tle.
Pracuję w Policji. Tak, wiem, wstyd i hańba. Pewnie teraz stracę zatrważającą większość swojej publiczności, czyli Was. W dodatku robię za ..eee..."psie" pieniądze, no ale cóż. Jest to jakaś alternatywa od stania na kasie, przyjmowania pieniędzy, wydawania reszty i pakowanie w torbę. Robota moja jest dość wymagająca, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu. Wszak opinia o tym, że policjanci się opierdalają, gdy tylko można jest powszechna.
Mam co do tego teorię, oczywiście.
Jestem nowym, świeżym nabytkiem w biurze. Wyżsi ode mnie stażem pracy i stopniem oficerskim (czyli KAŻDA pieprzona osoba, jaka tam jest zatrudniona) chcą mi pokazać moje miejsce w szeregu, dając mi tak dużo pracy, że aż zabieram ją ze sobą do domu i, z poczucia obowiązku, pracuję w czasie wolnym. Jak na razie "kreatywnie" tłumaczę różnego rodzaju dokumenty oraz tłumaczę, w trybie real-time, delegacjom co mówią szefowie sekcji, gdy im pokazują zakamarki Komendy.
Znaleźli se, kurwa mać, murzyna.
Tak czy owak, popracuję co najmniej do lutego, bo wtedy umowa próbna mi się kończy, zobaczę jakie warunki mi zaproponują, a jak nie będę z nich zadowolony to powiem im, że mój but kreatywnie może przetłumaczyć im ich dupy. I znajdę coś innego.
Specjalnie nie wspomniałem o zeszłotygodniowym opijaniu urodzin koleżanki Martens, i przy okazji moich, bo prawdę mówiąc wolałbym zapomnieć o wydarzeniach z tej nocy. Znaczy, i tak nie pamiętam, ale chcę zapomnieć o tym co mi mówili, co ja wyprawiałem.
Muzycznie sprawa wygląda tak:
Shaggy - Mr. Bombastic, od Zbycha. Bo ,pomimo upływu lat, reklama Levis'a z tą nutą nadal jest przezajebista.
Beck - Black Tambourine, ode mnie. Bo tak wyszło. Btw. Kto wiedział, że Beck jest scjentologiem?
No, to do następnego ;)

13 listopada, 2008

Midnight Shit Train

Chciałem tylko rzec, iż "Nocny Pociąg z Mięsem", film posiadający jeden z najfajniejszych tytułów w dziejach ludzkości, jest gównem.
Oto rzecz, której celem jest pokazanie jak największej ilości krwi, morderstw i tajemnicy, jednakże zupełnie w tym zawodzi. Na początek serwuje nam kretyna w roli głównego bohatera, z którym za cholerę nie da się zidentyfikować, bo jest tak głupi. Bohater jest fotografem i jego wielkim marzeniem jest uchwycenie na kliszy "prawdziwego serca" miasta w którym żyje (znowu Nowy Jork, bodajże). Po jakimś czasie, tenże fotograf, odkrywa w sobie ogromną fascynację mięsem (jest wegetarianinem na starcie) i pewnym rzeźnikiem, którego podejrzewa o popełnianie morderstw w tytułowym pociągu metra.
Film nie wciąga. Przemiana głównego bohatera z dobrego, kochającego fotografa w zafascynowanego śmiercią, krwią i surowym mięchem pojeba jest nierealna. Wszystkie interakcje pomiędzy nim, a jego dziewczyną, oraz jego przyjacielem, wydają się sztuczne, upchane na siłę, zrobione na odwal się i w ogóle są "fe". Człowiek patrzy w takich chwilach na zegarek i się zastanawia "no kurwa! kiedy w końcu pokażą jak rzeźnik zabija!".
Tak, rzeźnik grany przez mistrza świata - Vinniego Jonesa - powoduje, że "Nocny Pociąg" da się oglądać. Za każdym razem, gdy zabijał swoim sporym młotkiem do ubijania mięsa to moje oczy lśniły z radości. I między innymi dlatego, że to taka fajna postać, zakończenie filmu jest kompletnie do dupy.
Nie powiem co się tam dzieje, oczywiście, ale ilość kału jaką pod koniec widz jest zmuszony przełknąć przechodzi ludzkie pojęcie.
I to wyprodukował Clive Barker. Kurwa. Koleś się stacza.
Muzyka na dziś: elektroniczne "pitu pitu" od francuza M83 - "Unrecorded". I klasyczna nuta "Stand By Me" szanownego pana Bena E. Kinga. Polecam oczywiście i do zobaczenia.

11 listopada, 2008

ID4

Wiem, jestem obrzydliwą osobą. Z zapartym tchem cała populacja czeka na kolejny wpis, a ja, prostując środkowy palec, mówię, że mi się nie chcę ;)
Enyłej, dziś mamy Independence Day. Czas smutku i zadumy, rozważania ile istnień bohatersko oddało swoje życie, byśmy mieli tą niepodległość, jak w przypadku wszystkich innych polskich świąt. Oczywiście, broń boże, nie wolno nam się zabawiać z tej okazji, w amerykańskim stylu, z fajerwerkami i z innym barwnym, głośnym szajsem, bo to nie wypada. Można tu zadać pytanie, jeśli w takim dniu jak ten nie wypada świętować, w dniu w którym się świętuje to, że jesteśmy suwerenni, wolni i tak dalej, a posiadanie wolność to ponoć największy przywilej jaki ludzkość może posiadać, to w jakim wypada?
No, ale cóż, taka jest najwyraźniej polska mentalność. W końcu jesteśmy krajem, którym rządzą zawistne, sfrustrowane bandy staruchów, które nie znoszą faktu, że już bliżej im do trumny zafundowanej przez wnuki niż do matczynej kołyski. Nie żebym namawiał do aktów anarchii, ale chyba każdy się zgodzi, że najfajniej by było, gdybyśmy wysłali wszystkich polaków, którzy walczyli z komunizmem, jak i samych komunistów (o ile jeszcze tacy w Polsce zostali), wszystkich wspierających Solidarność, jak i ich przeciwników, w czasach, gdy Wałęsa skakał przez płot, a lata później sprzedawał ideały sierpnia '80 próbując wydostać kraj z dołka finansowego, na zasłużoną emeryturę, po czym, sposobem Niemców, wysłali ich w podróż dookoła świata, albo przynajmniej na dłuższą wycieczkę do sąsiadów obok, żeby móc w tym czasie wprowadzić trochę kolorów do tego cholernie szaroburego kraju, w którym przyszło nam żyć.
Muzyka na dziś, częściowo związana z tym co 11 listopada ma reprezentować; klasyk autorstwa Neila Young'a - "Rockin' In The Free World" w prysznicowych nutach, a w zbychowych nowościach - może nie pierwszej świeżości, ale IMHO tytułem znakomicie pasującym do dnia dzisiejszego - "The National Anthem" Radiohead'ów.
P.S Aha i to: http://www.youtube.com/watch?v=oRGUqd_M6Mg :)

06 listopada, 2008

Martwica mózgu c.d.

No tak, cóż, nie popisałem się ostatnim wpisem. Moją kreatywność niezwykle ciężko pobudzić do życia ostatnimi czasy. Szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że niechcęmisizm zapanował w mojej głowie, ale tym już się chwalę poniżej.
Enyłej, tekst, na który patrzycie jest tylko dodatkiem do poprzedniego posta. Zbigniewa zagoniłem do roboty, bo się obija ostatnio co niemiara. Efektem tych starań jest dodanie na wrzutę nowej muzyczki przez Zbycha, dziś jest to "Noise" zespołu Archive.
Natomiast moja skromna osoba wrzuca The Kingsmen - "Louie Louie". Jeden z większych hitów początku lat '60.
No to do następnego, miejmy nadzieje, że na kolejny update nie trzeba będzie znowóż tygodnia czekać ;)

Martwica mózgu.

Rodzina mnie nienawidzi. To już oficjalne. Mam zły humor, nic mi się nie chce, każda, nawet najmilsza osoba, która ze mną pomówi automatycznie mnie wkurwia, a oni jeszcze śmią do mnie wchodzić do pokoju i pytać się mnie o moje samopoczucie.
Nie mam pojęcia, dlaczego wpadłem w tą strefę mroku, zwaną również niechęcią do życia. Może jesienna depresja? Czyżby to było aż tak proste? Może połączenie stresów związanych z uczelnią, pracą i faktem, że nie mam planów na przyszłość? A może to przez te wszystkie małe, wkurwiające zachowania ludzkie, na które normalnie nie zwracam uwagi, jak na przykład pouczanie mnie przez starszych jak mam sobie życie ułożyć lub klient, który płaci stówą za wyborczą i ma do mnie pretensje, że nie mam jak wydać?
A chuja tam. Nie mam co nad tym myśleć, bo i tak nie dojdę do źródła problemu.
Jest to wyjątkowy wpis, ponieważ Zbigniew niczego nie poleca. Ja również nie daję nic nowego pod pluskanie się pod prysznicem. Muzyka obecnie u mnie kuleje, tak jak chęci na stworzenie nowego posta. Katuję za to soundtrack z "The Thing" autora mistrza Ennio Morricone, całość do znalezienia na wrzucie w soundtrackach. Szczególnie "Contamination" i "Bestiality" jest bardzo przeze mnie polecane.

31 października, 2008

31.10.08

Ostatni dzień października. Nareszcie. Nawet nie wyobrażacie sobie, jak się z tego powodu cieszę. Się zapomniałem pochwalić, że za tydzień Empik przestaje być oficjalnym miejscem pracy SuperKasjera (lub Super Matthew ;)).
8 listopada kończę swoją kasiastą i kasjerską karierę. Przenoszę się do biura, gdzie największym wyzwaniem będą negocjacje z kserokopiarką, żeby pracowała prawidłowo. Nadal będę czarnuchem, to oczywiste, ale przynajmniej nie będę musiał z jakimiś zasranymi petentami się użerać.
Podsumowując moją murzyńską karierę, na którą składają się SuperPharm, Kinoteka i Empik, stwierdzam, że Empik jest najlepszym początkiem dla osoby, która nie ma tatusia z koneksjami, który załatwiłby staż w firmie prawniczej i musi szukać pracy na własną rękę. Empik posiada najlepszą atmosferę pracy, są tam najfajniejsi współpracownicy i fakt, że nie odpowiada się finansowo za swoje błędy na kasie powoduje, że pracuje się raczej bezstresowo.
Adnotacja do muzyki wczorajszej:
Tak, nowy album Coldplaya jest ich najlepszym albumem. W końcu Chris Martin & Co. postanowili coś zmienić. Nie jest to może kompletna przemiana, którą, dla przykładu Radiohead zrobili, rezygnując z tytułu "mesjaszów rocka" nadanego im przez dziennikarzy muzycznych po "OK Computer", na rzecz eksperymentalnej muzyki z "Kid A", ale są to zmiany wystarczające, żebym rozważył zakup oryginału.
Chociażby dla "Lost", "Violet Hill" i "Strawberry Swing". Ogólnie, w całej swojej dyskografii, za wyjątkiem "Viva La Vida", Coldplay miał może 4-5 fajnych piosenek. A na najnowszym albumie naprawdę fajnych pieśni jest 3(!), reszta jest co prawda średnio-fajna, ale to i tak niezłe osiągnięcie. Do ewentualnych następnych tworów Coldplay jestem teraz znacznie bardziej pozytywnie nastawiony.
A dziś w muzyce:
Zbigniew presents:
The Libertines - "The Ha Ha Wall". Wiem, Pete Doherty zalany, na cracku, z papierosem w gębie, obłapiający Kate Moss się przypomina. Chuj z tym. Ważne, że potrafili (bo już ten zespół padł) robić dobre nuty.
Ja presents:
Jimi Hendrix - "Little Wing". Bo każdy zna "Hej, Joe", Purple Haze" i "All Along The Watchtower", ale ta zacna piosenka jakoś zaginęła w mrocznych odmętach czasu.

30 października, 2008

"This is Halloween!"

Niech ten miesiąc się już kurwa skończy. Ciągnie się niemiłosiernie i cokolwiek bym zrobił, tudzież nie zrobił, nic nie poradzę na to, że już sram październikiem. I jeszcze naszła mnie ochota na spacer po mieście, albo po parku, ale oczywiście, zawsze gdy ładna pogoda jest to muszę do roboty iść. Ech.
Z growych wieści, Fallout 3 - abominacja stworzona brudnymi, filistyńskimi łapskami Bethesdy, czy też natchnione dzieło, podarunek od samego Wszechmogącego?
Premiera w Polsce za chwilę, więc niedługo będzie można osądzać. Od razu mówię, że ja kamieniami rzucać nie będę, już przeszedłem fazę fanboya falloutowego. Znaczy, nadal kocham te gry, bardziej od swojej rodziny, ale nie będę jeździł po Bethesdzie tylko dlatego, bo zamiast turowego role-playa, gdzie każde zadanie i problem można na milion sposobów rozwiązać, postanowili zrobić liniowego FPSa z elementami RPG.
A jak na razie świat reaguje bardzo pozytywnie na ten tytuł. O ile dobrze pamiętam, to czytałem coś o tym, że to tak naprawdę nie jest kontynuacja Fallouta (ale od dawna wiadomo, że nie ma nią być), ale produkt, który ma jedynie jego elementy. Nie ma nic wspólnego z częściami 1 & 2, dialogi są beznadziejne, a fabuła denna, ale ponoć bardzo fajnie się w to gra.
Zobaczymy. Osobiście pozostaje neutralny.
Aha, najlepszego dla Sleepera. A już za miesiąc moje urodziny. I Zbycha. Kurwa, ale okazji do picia będzie. Stare dziady już jesteśmy (23...24?), ale mimo wszystko, mam nadzieję, że jeszcze trochę czasu na wydoroślenie nam zostało, bo prawdę mówiąc, nie spieszy mi się do dorosłości.
Poza tym, święto Zachodnich koncernów satanistycznych (drugie obok walentynek) - Halloween - się zbliża. Czas w sam raz na przypomnienie sobie "Nightmare Before Christmas" Tima Burtona.
Na nową muzyczkę na wrzucie, którą ostatnio zaniedbywałem, składa się nowy utwór Coldplay - "Strawberry Swing".
Generalnie, jest to chyba najlepsza płytka tych nudnych i usypiających brytolów.
A na starą, z rury, czyli prysznicową nutę składa się dziś hicior z 1968 - Big Brother & The Holding Company - "Piece Of My Heart". W chuj ludzi myśli, że to sama Janis Joplin, a tu dupa. Joplin tu tylko śpiewa.

20 października, 2008

Babilońskie pieprzenie.

Dziś znowuż wpis o zabarwieniu filmowym. Zajmiemy się Mathieu Kassovitz'em. Francuskim reżyserem, scenarzystą, producentem i aktorem. Dlaczego? Bo niedawno widziałem "Babylon A.D". Połączenie sensacji i science-fiction, który akcją miał miażdżyć trylogię o Bournie, a głębią przewyższać "Blade Runnera". Co wyszło? Czytajta dalej.
Szanowny Pan Kassovitz zyskał moją sympatię przed laty, kiedy to zagrał "Nino" - główną rolę męską w "Amelii". Jego postać nie zachwycała, ba! była najbardziej wkurwiającym czynnikiem w filmie. Jednak potem dowiedziałem się, że taki był zamysł Jean - Pierre'a Jeuneta. "Nino" miał taki być. Kassovitz zatem wykonał pierwszorzędnie swoje zadanie i szacunek mój do niego urósł niezmiernie.
Następnie odkryłem Kassovitz'a jako osobę zasiadającą na reżyserskim stołku. Pierwszy jego film, na który natrafiłem - "Gothika" - był gównem niemiłosiernym. Kretyńska historia i jeszcze gorsze dialogi nie znały litości i cały czas atakowały widza, wydobywając się z ekranu. To była mordęga dla każdego w miarę rozumnego człowieka. Idiotyzm przelewał się ze sceny do sceny, wraz z postacią Halle Berry.
"Gothika" jest jednym z niewielu tworów, który autentycznie powodują we mnie poczucie winy, że zamiast wyłączyć je po kwadransie i zająć się czymś produktywnym, to straciłem półtorej godziny swojego życia.
Kto mi je, kurwa, zwróci? Kto wie, może w przeciągu tego straconego na ten film czasu, wymyśliłbym lekarstwo na raka? Nie, to chujowy pomysł. Może bym wymyślił wirusa, który raz na zawsze by skreślił "przeludnienie" z ziemskich problemów? O!
Wracając do Kassovitz'a, wiedziałem, że Hollywood importuje, bądź kopiuje wszystkie dobre pomysły, na które wpada reszta świata, a więc uznałem, że sprawdzę co Kassovitz nakręcił w rodzinnej Francji. Musiało być w jego CV coś co tak zachwyciło Amerykanów, że aż dali mu pieniądze na robienie filmów.
Akurat się złożyło, że w TV puszczali "Karmazynowe Rzeki", thriller detektywistyczny, autorstwa wspomnianego rzemieślnika, z 2000 roku. Ponownie, zawiodłem się. Szczególnie zakończenie było mocno spierdolone. Widać "Siedem" Finchera podziałał na świadomość wszystkich, nie tylko Amerykanów i teraz każdy próbuje powtórzyć jego sukces. Potem się dowiedziałem, że sam Kassovitz nie jest dumny z tego co wyszło, dlatego też wybrał exodus do Ameryki i tam zrobił "Gothikę"...
No nic, brnąłem dalej. Padło na "La Haine", czyli "Nienawiść", stworzona 5 lat przed "Karmazynowymi Rzekami". Moje odczucia co do tego obrazu można określić w jednym słowie: "O kurwa!" No dobra, na dwóch. Zajebista rzecz. Serio, nie musicie wiedzieć o czym to jest, po prostu kupcie płytę albo ukradnijcie i obejrzyjcie.
A więc "Babylon A.D". Świat czekał niecierpliwie na ten projekt. Kassovitz 5 lat siedział nad nim, adaptując książkę "Babylon Babies", która ponoć jest rewelacyjna. Nie czytałem, więc nie wiem. Ludzie zachwycali się wyborem Vin'a Diesela, który miał tutaj dać przykład swojego porządnego aktorstwa. Pierwsze opinie o zwiastunie były orgazmiczne, wiem, bo byłem przy tym. Co prawda tylko na polskim FilmWebie, ale jednak. Społeczność czuła, że ten film będzie wielki, że to będzie triumf kina science-fiction, że Diesel nie spierdoli etc. Premiera nadeszła i...!
Dupa.
Krytycy zjechali film, publiczność rzygała zakończeniem, a sam Mathieu Kassovitz powiedział, że to nie jest jego wizja, lecz studia. Odciął się od tej porażki, twierdząc, że nie miał wolności przy tworzeniu, że studio wiązało mu ręce przy montażu i przez to sens filmu został zatracony, a całość wygląda jak przydługi odcinek "24".
Co ciekawe, Kassovitz nie jest konsekwentny. Powiedział, że film, który zrobił to gówno, ale jego nazwisko nadal widnieje w napisach końcowych. Ba! Na plakatach i zwiastunach jego tożsamość jest uwypuklona. Pisana niewiele mniejszą czcionką co nazwa filmu, a zdecydowanie przerastającą nazwisko Diesela. Skoro był aż tak niezadowolony z "Babylon A.D", to powinien przynajmniej zastosować chwyt Lyncha z "Diuny". Wycofać swoje nazwisko. Mógł też w czasie produkcji powiedzieć, że nie odpowiadają mu warunki i odchodzi, ale nie uczynił tego.
Czyżby grał na dwie strony? Jednocześnie, chcąc uniknąć blamażu za spieprzoną robotę, odcina się od swego "dzieła", lecz nie chcąc stać się wyrzutkiem Hollywoodu nie wycofuje się w pełni?
Zapewne nigdy się tego nie dowiemy. Zresztą, w chwili obecnej, i tak mnie to nie obchodzi. Kassovitz dał dupy. Nie wyszło mu. "Babylon A.D", a w szczególności ostatnie 30 minut jest tak złą i głupią rzeczą, że wywołuje tylko jedną reakcję:



Muzyczka!
Death Cab for Cutie - I Will Possess Your Heart.
The Commodores - Machine Gun

18 października, 2008

Teoria spiskowa dziejów.

Lubię filmy i gry wideo. Od kiedy pamiętam. Jednakże ostatnio się zacząłem zastanawiać, czemu czerpię tak dużą, niekłamaną przyjemność z tych niezwykle trywialnych form rozrywki. Wszak większość moich obaw związanych ze światem zostało uformowanych właśnie przez żałosne horrory, mroczne filmy futurystyczne, Kevina samego w domu czy beznadziejne romanse na podstawie powieści Danielle Steele (tudzież przez gry co poniektóre).
Jedną z tych obaw jest, dla przykładu, moja insektofobia, czyli dość niedorzeczny koncept zakładający, że każdy robal istniejący na ziemi istnieje po to, by człowieka wkurwić i/lub przestraszyć.
Nie prowadzą otwartej wojny z ludzkością, rzecz jasna, ale czekają aż zaśniemy, a potem snują plany i wchodzą w konszachty z Naszymi rodzinami, ażeby móc dostać się do Naszych uszu czy ust i tam kopulować. Celem tego pięknego procesu, jakim nie wątpliwie jest rozmnażanie, są tyci tyci jajeczka, z których wykluwają się zmutowane, radioaktywne larwy, które następnie robią odwierty do umysłów Naszych.
Gdy już się dostaną do środka to zaczynają wyżerać tkankę mózgową. Z każdym kolejnym kęsem stają się potężniejsze, aż w końcu zaczynają walczyć o kontrolę nad resztą Naszego ciała!
O tak, insekty to skurwysyny. Komary w szczególności.
Gdzie ja to...ahem. Gdzieś tam powyżej miał być sens zawarty, ale nie chcę mi się go szukać, więc musimy się zadowolić wnioskiem, że horrory klasy B nie są godne polecenia :)
A tak w ogóle to mam iście wspaniały tydzień. Codzień w pracy zostawiałem 6 godzin swego życia, w końcu dostałem weekend wolny i muszę siedzieć na tyłku 12 godzin dnia pierwszego i 10 dnia drugiego na uczelni. Ekstra, no nie?
Muzyczka na dziś to Oasis - Supersonic. Tylko dlatego, bo wydali nowy album, który jest równie średni co każdy inny, który wydawali przez ostatnie 12 lat. Supersonic pochodzi z ich pierwszej płyty, gdzie grali zajebiście.
A z nowości - twór zespołu Deerhoof o nazwie "Cast Off Crown".
Aha, tydzień z Elfmanem się zakończył jakiś czas temu, tylko nie chciało mi się o tym pisać ;)
W sumie w Soundtrackach znajdziecie utwory jego autorstwa pochodzące z takich filmów jak: Beetlejuice, Edward Scissorhands, The Nightmare Before Christmas, Sleepy Hollow, Planet of the Apes, Charlie and the Chocolate Factory, Corpse Bride i Wanted.
Wszystkie, za wyjątkiem pozycji ostatniej, w reżyserii Tima Burtona :)
No to do następnego.

12 października, 2008

Rychło w czas.

Tak, tak, znowu zastój na stronie. Wymówka moja nie jest oryginalna, ot po prostu tzw. "Prawdziwe Życie" (tm) przypomniało o sobie. Zamiast godzinami w internetach siedzieć i pisać swoją historię, muszę prowadzić podwójny żywot. Za dnia być przyzwoitym studentem i uczyć się tajników mikroekonomii, a popołudniem, zmieniając się w UltraKasjera - ratować biedne szefostwo Empiku przed kolejkami do kas.
Jak na prawdziwego superbohatera przystało, mam wypaśny kostium, i to nie jakiś gejowo X-meński, o oczojebnych barwach, z sutkami na wierzchu, lecz stylową i elegancką czerń, niczym Batman. Jest tak zajebisty, że aż rozważam zakładanie go zamiast garnituru w święta narodowe i katolickie.
Już widzę, jak idę do kościoła ze święconką, stawiam ją na stoliku oczekując poświęcenia, a tu ksiądźu, zamiast machać wilgotną szczotką, wytrzeszcza oczy i się pyta: "Ło Jezu! Gdzieś tak zajebiście się ubrał, stary?!" O tak, to będzie piękny dzień.
Pierwsze dni w pracy mogę opisać słowami "chaotyczne" i "przyjemne". Chaos jest, oczywiście, naturalnym środowiskiem, w jakim kasjer egzystuje. Tysiąc rzeczy na głowie, setki próśb od klientów, przełożonych i współpracowników, które trzeba rozpatrzyć w jednej i tej samej chwili to standard. Ale szybko się człowiek przyzwyczaja. Przyjemne, bo jednak ludzie są w porządku.
Empik obfituje w osoby, które niezbyt poważnie podchodzą do swojej roboty, żarty z klientów i z klientem (!) są na porządku dziennym.
W mojej poprzedniej pracy takie sytuacje były niezwykle rzadkie. Wszyscy tak serio podchodzili do swoich zajęć, że człowiek wchodząc do sklepu czuł się, jakby właśnie przeszedł przez wrota prowadzące do innego wymiaru, gdzie faszyści przejęli władzę nad światem. Do wymiaru, gdzie każda czynność musi być wykonana zgodnie z obowiązującym protokołem, a każda wpadka musi być zapisana i zapamiętana, aby ciągle o owym błędzie przypominać osobie, która ową wpadkę zaliczyła. W Empiku jest luźniej.
Czyli, jest mi lepiej niż było, ale i tak cieszę się, że za 2-3 miesiące stanę się pracownikiem biurowym.
Tak jeszcze wracając do moich obowiązków jako kasjera, mam notę do wszystkich, którzy chcą być uznani przeze mnie, empikowskiego mrocznego krzyżowca, za fajnego klienta:
NOŚCIE, DO KURWY NĘDZY, DROBNE ZE SOBĄ.
Już zniosę fakt, że większość ludzkości, zamiast czytać plakietki na odwrocie, czy szukać informacji w sieci o interesujących ich produktach, po prostu wymaga od kasjera wiedzy o wszystkim. W dodatku trzeba wszystko łopatologicznie tłumaczyć, używając jak najprostszego słownictwa jakie istnieje, co czasem sprawia, że czuję się jakbym pracował jako wolontariusz w dziale opieki nad niedorozwojami.
Zniosę też to, że klienci nie potrafią się powstrzymać przed opowiadaniem o swoim życiu osobistym, o tym jaki mają zawód, o swoich poglądach na politykę i po co kupują to i tamto, gdy wyraźnie daję im do zrozumienia, że gówno mnie to obchodzi.
To, że większości jebie z ryja też zaakceptuję, chuj, niech stracę swój zmysł węchu, ale kurwa mać, nie wybaczę tego, że za jebaną Wyborczą za 1,50 ktoś mi płaci banknotem z Zygmuntem, Władkiem czy Kaziem. Tak trudno wydłubać z portfela kilka drobnych, lub przygotować dokładną kwotę za produkt, który chce się kupić? Kasjer nie ma nieskończonej ilości monet do dyspozycji. Płacąc papierem o dużym nominale, za jakiś duperel klient powoduje, że prędzej czy później (zazwyczaj prędzej) kasjer nie ma czym wydawać. Musi zatem płaszczyć się i prosić o drobne, bo kierownik mu mówi, żeby pospierdalał, bo drobne się już skończyły.
Sklep to nie bank czy poczta, kurwa, żeby se rozmieniać.
Na wrzucie "tydzień z Elfmanem" trwa w najlepsze. Nie tworzę nowych wpisów, ale zgodnie z tym co pisałem wcześniej, codziennie coś wrzucam w Soundtrackach.
Nowa muzyka na dziś to coś polskiego - The Car Is On Fire z utworem "Oh Joe".
A w klasykach - Little Eva "The Loco Motion". Nie sądzę, żeby istniał na ziemi człek, który by tego nie znał ;)

08 października, 2008

Organizowanie się.

Ostatnimi czasy latam za pracą, dlatego też nie było aktualizacji. Jedna rozmowa tu, druga tam. Dziś jakieś badania miałem, jutro będą kolejne (z próbką moczu mego w roli głównej). Jakby ktoś chciał zobaczyć jak zapieprzam na kasie w Empiku, to zapraszam w czwartek do Galerii Mokotów. Od 9 do 15 będę zasówać jak prawdziwy czarnuch, w czasach kolonialnych. Każdy biały będzie mi panem i władcą. I książki na uczelnię sobie załatwiam. Z moich wyliczeń wynika, że jakieś 350 zł na ten cel przeznaczę.
Zajebiście.
Podsumowując sobotnio-niedzielne męczarnie na SGH, albo jak ja lubię to nazywać "back-2-back action":
Jestem zadowolony. Dobrze i ciekawie prowadzą wykłady na tej uczelni, co jest miłą odmianą po 3 latach zajęć na WSMie, na których "profesorowie" powolnym, jednostajnym tempem i monotonnym głosem czytali ze swoich notatek, albo wprost z podręczników, wprowadzając studentów, w tym mnie, w fazę REM.
Kto wie, może nawet te studia cos mi dadzą.
Na wrzucie, w soundtrackach, od dnia dzisiejszego rozpocząłem akcję "Tydzień z Elfmanem". Każdego dnia, przez następne 7 dni, postaram się wrzucać muzykę autorstwa ulubionego kompozytora Tima Burtona. Tydzień rozpoczyna się od "Oogie Boogie's Song" ze ścieżki do "The Nightmare Before Christmas".
Zbigniew za to uznał, że warto coś autentycznie nowego polecić. Zaproponował zatem Vivian Girls, stuprocentowo dziewczęcy band, z utworem "Such A Joke".
A ze staroci, Three Dog Night - Mama Told Me Not to Come.

04 października, 2008

Labirynt połączony z Konstyntanopolem przed najazdem tureckim. Ogromny, wymieszany i bez szans na znalezienie wyjścia.

Po 12 godzinach szkoły jestem. Padam na twarz. A jutro powtórka z rozgrywki.
Shiiiiit.
Słowem tylko wspomnę o tym, iż pomimo mego skrajnego zmęczenia i mocnego bólu tyłu pleców, nie tylko zadka, to jednak nie żałuję, że się tam pojawiłem. Interesujących rzeczy się nasłuchałem. Aż mądrzejszy się czuję. Wnętrze SGH natomiast...no, tytuł wpisu mówi wszystko w tej kwestii ;)
Update'ty wszszszęęęęęęędzdzdzieeeee!
W muzyce polecanej przez Zbycha jest kawałek Muse - Blackout. Chyba jedyna rzecz z całej dyskografii Muse, która naprawdę mnie się podoba. Co do Zbycha to nie wiem, nie chwalił się.

Prysznicowy staroć na dziś to Frank Sinatra - Please Be Kind. Tak, wiem, to legenda zarówno muzyczna, jak i aktorska, więc wypadałoby coś rzec ciekawego o nim. Lecz! Jestem wykończony i nie chcę mi się.

A w soundtrackach prawdziwa perła, nuta tak świetna, że aż spowodowała, że to film stał się jej tłem, a nie na odwrót, jak to zwykle bywa. Jerry Goldsmith'a magnum opus - Ave Satani z The Omen.

30 września, 2008

Top o' The Morning To Ye!

Dla tych wszystkich, którzy wstają co rano myśląc: "O Boże! Nie zniosę tego dłużej! Muszę posłuchać jakiś fajnych, instrumentalnych nut pochodzących z soundtracków, inaczej moje życie nie będzie kompletne!" oto przybyło Wasze zbawienie.
Dział "Soundtracki" oficjalnie został uruchomiony, na chwilę obecną można tam znaleźć 3 melodyjki mistrza Morricone, pochodzące z "trylogii dolarów" z Eastwoodem w roli głównej.
Updaty tegoż folderu na mojej wrzucie będą nieregularne.
Linku do nowych utworów postanowiłem nie dawać, bo za dużo roboty byłoby dla mnie ;) Po prostu zerkajcie tam raz na jakiś czas, obiecuję dawać tylko prawdziwe perełki.
Zbigniew postanowił wrzucić piosenkę z debiutu zespołu "Black Rebel Motorcycle Club" (pomimo nazwy, mocno zapewniają, że nie są gejami) o nazwie "Love Burns", trochę mi się kojarzy z wykonaniami "The Cure" prawdę mówiąc. Enyłej, zacna nuta.
A ode mnie klasyk nad klasyki - Pink Floyd i "Comfortably Numb".

29 września, 2008

Upadek wizjonera.

Dzień dobry.
Wczoraj miałem ogromną nieprzyjemność obejrzeć "Beowulfa", w reżyserii Roberta Zemeckisa. Ten fakt zainspirował mnie, by przyjrzeć się uważniej pogłębiającemu się spadkowi jakości filmów tego pana.
Zacznijmy od tego, że Beowulf jest kupą gówna. Nic nie jest wstanie obronić tego szajsu. Ani rewelacyjna obsada, z wielce cenionym przeze mnie Ray'em Winstonem, Anthonym Hopkinsem i Johnem Malkovichem. Ani muzyka Alana Silvestri'ego. Ani fakt, że scenariusz napisał Neil Gaiman wraz z Rogerem Avary'm.
Nie, Proszę Państwa, nic nie uratuje Beowulfa, bo to co miało być największym bajerem, czyli animacja 3D, która rzeczywiście momentami powala swoją szczegółowością, ostatecznie okazała się jego największą wadą.
Trójwymiarowe modele naśladujące ludzi są jak Keanu Reeves. Zwykła decha, która nie potrafi przekazać emocji, ale potrafi wygadać "cool". Nie jest to wina znakomitych aktorów, ponieważ ich rola została zredukowana do użyczania głosów postaciom, które ich przypominają, a sam głos zazwyczaj nie wystarcza.
Zemeckis traktuje efekty jak zabawkę, nie potrafiąc się nimi dobrze posługiwać. Jego zapewnienia o tym, że taki sposób tworzenia filmów jest lepszy, bo daje więcej kontroli nad akcją, a kamerę można umieścić wszędzie można o kant dupy rozbić. Każdą scenę, każdy kadr, dałoby się zrobić sposobem jak najbardziej normalnym i to z kciukiem w odbytnicy.
Po co zatem film jest zrobiony taką metodą? Dla szpanu chyba, bo z pewnością nie z powodów artystycznych czy stylistycznych. Zemeckis, ze swoją wizją, przegrał z islandzkim projektem "Beowulf & Grendel", zrobionym za psie pieniądze, z Geraldem Butlerem (THIS IS SPAAARTAAAAAAA! I z buta!) w roli tytułowej, zanim ten stał się sławny, co jest wyczynem niesłychanym.
Jak do tego doszło? Zemeckis niegdyś był twórcą wybitnym. Jego filmy były esencją znakomitego kina rozrywkowego, że wspomnę chociażby o trylogii "Back to the Future" czy ekranizacji Forresta Gumpa.
Dlaczego zatem Robert stwierdził, że pierdoli robienie dobrego kina, na rzecz produkowania gównianych horrorów ("Ghost Ship", "House of Wax" czy ostatnie "The Reaping") i bawienia się z animacją? Nie mam pojęcia.
Ogromną porażkę, jaką był "Polar Express", powinien był wziąć za zły znak i wycofać się, wrócić do bardziej "tradycyjnego" sposobu kręcenia, a nie pcha się dalej w rodzaj kina, który ewidentnie mu nie wychodzi (kolejny jego projekt - "Christmas Carol" będzie w TrzyDe).
Muzyczka na dziś to Subway - Rock & Roll Queen, promująca nowy film Guy'a Ritchiego (na marginesie, również twórca, który spróbował czegoś innego, odchodząc od tego w czym był znakomity, jednak po tym jak "Revolver" został dopisany do słownika, jako inna definicja słowa "bełkot", wrócił do kina gangsterskiego)
A w nutach prysznicowych - I Will Dare zespołu The Replacements z roku...bodaj 1984.

28 września, 2008

Mydło nie gryzie.

Tak mnie naszło, podróżując dziś komunikacją miejską, aby zająć się tematem higieny, porzucając chwilowo metafizyczny bełkot i użalanie się nad sobą.
Jadąc autobusem lini 510, mój zmysł węchu doznał szoku. Nie tylko bezdomny się wtłoczył na koniec mego transportu, powodując, że pasażerowie natychmiastowo rzucili się na przód pojazdu, tym samym tworząc sytuację niebezpieczną, bo przeważyli przednią część autobusu (kto wie jak to mogło się skończyć!), ale również Szanownej Pani Starej babci stojącej obok mnie jebało czosnkiem z ryja.
Zima się zbliża, rozumiem, trzeba żreć by wzmocnić odporność organizmu, ale na wszechmogącego, czy po takim procederze nie można chociażby pożuć gumy albo tic-taca wziąć? Przecież to tylko dwie kalorie.
Podstawą funkcjonowania dzisiejszego społeczeństwa jest mycie się. Dbanie o higienę chroni przed chorobami i powoduje, że lepiej nam się wiedzie w życiu. Wszyscy to wiedzą, zostało to udowodnione naukowo, a reklamy nawet starają się nam to wbić młotkiem do głowy. A jednak, kurwa jego mać, mam wrażenie, że większość ludzkości ma tą kwestię głęboko w swoim nieumytym odbycie.
Starsze osoby jeszcze jakoś zniosę. Mieli ciężko w tym PRLu, na wszystkim oszczędzali, nie dziwota, że w dzisiejszych czasach koncept regularnego podmywania się do nich niedociera. Starają się nie używać przyborów do mycia zębów zbyt często, bo jeszcze się szczoteczka "stępi" czy pasta się skończy i, broń boże, trzeba będzie kupić nową.
Tych pokurczowatych skurwieli, w mowie potocznej zwanymi dziećmi, również potrafię zrozumieć, w końcu nie myjąc się zyskują prestiż wśród swoich rówiesników.
Natomiast, mój umysł za cholerę nie może pojąć, jak to możliwe, że typowy człowiek dwudziestoparoletni, ma oddech porównywalny ze smrodem rozkładającego się szczura? Moczem zalewają płatki kukurydziane na śniadanie, czy jak?
No ja pierdole, tak trudno przed wyjściem z domu spędzić te dwie minuty szczotkując zęby? Tak trudno odświeżyć sobie oddech podczas dnia jakimś orbitem?
Ponadto powszechnie akceptowane jest mycie się raz dziennie. Jakim. Kurwa. Cudem?
Kiedy to się stało? Ja wiem, że polskie społeczeństwo zaadaptowało, wspomniany już, styl "oszczędny", z tej racji w większości domów kąpiel bierze się raz w tygodniu, całą rodziną najlepiej, gdzie się wchodzi do wanny do jednej czwartej zapełnionej wodą po kolei, zgodnie z zasadą starszeństwa, ale do chuja, nie mieszkamy w Afryce, gdzie o studnię na środku pustyni mordują się czternastoletnie czarnuchy. Nawet szybki prysznic z rana i tak podstawowa czynność, jak zmiana gaci spowoduje, że nie będzie od nas jebać.
A może w tym wszystkim chodzi o to, że człowiek się naoglądał amerykańskich filmów o więzieniach i zwyczajnie boi się dotykać mydła, nie mówiąc o jego podnoszeniu, a widok strumienia wody, wydobywającej się z główki prysznica powoduje odruch zaciśnięcia pośladków i wycofanie się z łazienki?
Dziś wyjątkowo, podwójne uderzenie Sonic Youth. Zbych zapodał ich przebój z "Daydream Nation" z 1988 - "Hey Joni". A ja wrzuciłem z "Rather Ripped" (rok 2006) - "Incinerate".
To przyjemnej i CZYSTEJ nocy ;)

24 września, 2008

Kryzys, kurwa, egzystencjalny?

Po kilku dniach przerwy, spowodowanej głównie załatwianiem spraw związanych z uczelnią, przyszłą pracą i faktem, że jakaś nieopisana niemoc mnie ogarneła (prawdopodobnie obudził się we mnie mój "power animal" - leniwiec) w końcu powracam ;)
Wpierw chciałem powiedzieć trochę o uczelniach publicznych. Darujcie je sobie. Płaci się tak jak na prywatnej, może nawet i więcej, a jest się traktowanym jak mało znaczący glon, których od chuja w morzu. Niby tak jest, bo studentów w owych placówkach edukacyjnych jest przerażająco dużo, jednak po spędzeniu 3 lat w szkole prywatnej, w dodatku tak zacofanej i nisko usytuowanej w rankingach, że słowa "prestiż" nawet nie mają w słowniku, jakoś trudno się przyzwyczaić do tego, że szanowne panie w sekretariacie mają cię głęboko w odbycie i nie otworzą chociażby jeszcze jednego okienka, co by można było szybciej sprawy pozałatwiać, albo jakąś konkretną informacje uzyskać. A siedzą na zapleczu i wiedzą, że kolejka ze studentów złożona ciągnie się kilometrami.
Tu dochodzimy do kolejnej rzeczy, dzięki której uznałem, że prywatne > publiczne. Organizacja. A konkretnie, jej brak. Na uczelni publicznej, ze względu na wspomnianą liczbę studentów, burdel organizacyjny jest przeogromny. Na stronie internetowej jest napisane jedno, dajmy na ten przykład, że legitymacje do odebrania dla wszystkich studentów od poniedziałku, więc wlokę swój odwłok pod sekretariat, żeby ją odebrać, a tu się dowiaduję, że tak, można odebrać, ale pod warunkiem, że jest się studentem dziennym i że moje nazwisko jest w zasięgu liter alfabetu od A - J. Pierdolnąć można.
Innymi słowy, już w chwili obecnej kocham SGH.
Kontynuując narzekanie. Ostatnio odnowiłem znajomość z kumplem, z którym nie gadałem chyba z...5 lat? Jakoś tak. Na kilka dni przed spotkaniem z nim byłem raczej niespokojny, apogeum tegoż rosnącego we mnie uczucia zostało osiągnięte w nocy, tuż po tej rozmowie.
Aż zasnąć nie mogłem.
Cóż mną tak wstrząsnęło? Życie, panie i panowie. W przeciągu ostatnich pięciu lat, człowiek ten spędził rok w Stanach, pracował 2 lata w Komikslandii, jednocześnie kształcąc się na grafika, potem znajomy załatwił mu staż w firmie jakiejś, a teraz jest "wolnym strzelcem", o którego się zabijają ponoć i z palcem w odbycie zarabia 3 kafle na miesiąc. Ma mieszkanie, samochód, skuter, najnowszej klasy komputer i wszelką znaną światu konsolę. I jeszcze studiuje.
Wiem, że życie to nie zawody, ale mimo wszystko mam wrażenie, że przegrywam. Ja wiem, zaraz pewnie ktoś wyskoczy cytując Coelho, że "trzeba iść własną legendą", czy inny motywujący bzdet, ale mimo wszystko.
Podsumowując, żeby uciąć to bezproduktywne pierdolenie. Trzeba przestać się opieprzać, bo się człowiek na dobre zestarzeje. A wtedy po ptakach będzie.
Dziś wrzuta prezentuje "Don't Kiss Me Goodbye" zespołu Ultra Orange & Emmanuelle i grupa mej młodości - Nirvana - z kawałkiem "In Bloom".
Nie zostaje nic więcej do zrobienia, jak tylko założyć flanelowe koszule, trampki, zniszczone dżinsy i pleść bezsensowne rymy, udając jak bardzo jest się głębokim, a tak naprawdę mieć w dupie wszystko wokół.
Czego wam i sobie życzę.

16 września, 2008

"Soul Reaver and reaver of souls, your destinies are intertwined."

Retrogaming Część IX
Legacy of Kain: Soul Reaver
Ponownie rok 1999 i ponownie kompletnie zapomniana gra.
Legacy of Kain : Soul Reaver jest drugą częścią epickiej sagi rozpoczętej przez "Blood Omen: Legacy of Kain" (w 1996 r.) a zakończonej przez "Legacy of Kain: Defiance" (w 2003 r.), która rozgrywa się w krainie Nosgoth.
W "Blood Omen" kierowało się szlachcicem o imieniu Kain, który ginie w pierwszym etapie, a następnie odradza się jako wampir, by dokonać zemsty na swych oprawcach. Niedługo potem okazuje się, że jest wybrańcem, od którego decyzji zależy przyszłość Nosgoth.
W intro do Soul Reaver, czyli jakieś 500 lat po tych wydarzeniach, okazuje się, że Kain wybrał to "złe" zakończenie. Cały świat jest pogrążony w chaosie, wampiry polują i zarzynają ludzi jak bydło, a Kain jest czczony niczym bóg. Wampiry w między czasie zaczęły ewoluować, coraz mniej przypominały ludzkie istoty. Kain zawsze był na czele ewolucji, jako pierwszy otrzymywał jej dary, a reszta podążała za nim. Aż w końcu Razielowi - głównemu bohaterowi Soul Reaver - wyrastają skrzydła, tym samym prześciga swojego pana, władcę i stwórcę. Kain, wkurzony mocno, niszczy mu skrzydła i skazuje Raziela na śmierć w Jeziorze Umarłych (w świecie Nosgoth woda pali skórę wampira niczym kwas jakiś).
Raziel, o dziwo nie zginął. Palił się przez tysiąc lat, mocno się zatem zmienił, ale przeżył. A może nie? Może to istota, która każe się nazywać "Starym Bogiem", i która wysyła Raziela na misję wybicia wampirów by porządek, radość, harmonia i w ogóle zajebiście wielka tęcza powróciły do Nosgoth, ocaliła go przed śmiercią?
Tak czy owak, ruszamy się mścić ;)
Fabuła i dialogi to zdecydowanie najsilniejsze punkty Soul Reaver, zresztą cała seria Legacy of Kain w tych dziedzinach jest mistrzowska. Grafika na dzisiejsze standardy jest żałośnie słaba, ale 9 lat temu to było coś. Pomimo braków fajerwerków graficznych, świat w jakim przyjdzie nam zwiedzać nadal jest imponujący. Wszędzie czuć gnicie i powolny rozkład, ruiny zajmują miejsce miast, gęsta mgła przysłania niebo, a mieszkańcy Nosgoth, z dostojnych wampirów, zostali zredukowani do stworów, spłodzonych wprost z najciemniejszych i najobrzydliwszych zakątków ludzkiego umysłu. Widać "ewolucja" trwała krótko, szybko zmieniając się w "dewolucję".
Raziel, jako, że już umarł i to nie raz, jest nieśmiertelny. Jednak, żeby utrzymać manifestację swojej osoby w świecie fizycznym, musi pożerać dusze pokonanych wrogów. Jeśli mu się w tym nie powiedzie, albo po prostu zbyt mocno dostanie po mordzie to "zginie" i przeniesie się do świata duchów, tam musi się najeść energią duchową i znaleźć portal, by wrócić do fizycznego świata. Dusze "bossów" natomiast, dają Razielowi nowe umiejętności, jak przechodzenie przez kraty czy inne bajery.
^ to z tymi dwoma światami było absolutnym novum w grach.
Jak zwykle polecam, całą serię oczywiście, bo zarówno Soul Reaver i Soul Reaver 2 zakończyły się wielkimi tablicami z napisem "to be continued" :)
Pikczers:

I na tym kończę Retrogaming :)
Muzyka na dziś:

Animal Collective - Banshee Beat; od Zbigniewa.

B.B King - The Thrill Is Gone

Wracając do blogowej części strony:
Wyleczyłem się z choroby, co jest in plus. Jednak nadal nuda i kompletny brak pomysłów na przyszłość powoduje, iż mój umysł jest tak samo zaćmiony jak podczas przeziębienia. Co więcej, niech Bóg ma mnie w opiece, zacząłem zastanawiać się nad ogólnym sensem istnienia, nad strukturą wszechświata i co może czekać człowieka po śmierci. Mam zdecydowanie za dużo czasu wolnego.
aha, Call of Duty 4 rozwala, nawet jeśli nie jest się fanem fps-ów.

14 września, 2008

"All systems green. What a beautiful sight."

Zachorowałem. Lepszego czasu na przeziębienie wybrać sobie nie mogłem. Prawie co dzień odbywają się ostatnie wrześniowe imprezy, promocji w sklepach jest od cholery, w środę kolejna rozmowa w sprawie pracy, łzy zalewają mi oczy i prawie nic nie widzę, więc grać zbytnio też nie mogę...ech...ale wracając do...
Retrogaming Część VIII (to już prawie koniec!)
Homeworld


Pierwsza w historii strategia 3D. W dodatku rozgrywająca się w kosmosie.Zajebiście brzmi, co nie? ;)

Powstały w 1999 roku "Homeworld" jest pionierem w RTS-ach trójwymiarowych, jak wspomniałem. Gdyby nie ta gra, dziś nie moglibyśmy cieszyć się "Company Of Heroes", "Universe At War" czy "Warhammerem 40:000 Dawn of War". Zresztą, po rozpadzie Sierry ludzie odpowiedzialni za Homeworlda podostawali się do firm, które właśnie powyższe tytuły stworzyły.

Homeworld opowiada o odkryciu, wyprawie i walce rasy Kushan o swoją ziemię ojczystą. Otóż, rasa Kushan narodziła się na planecie Higara, jednakże, jakiś kataklizm spowodował, że musiała uciekać ze swego systemu. Wylądowali na pustynnym Ciele niebieskim - Kharak. Po wielu latach, pamięć o dawnym świecie została zagubiona, aż do momentu, gdy wśród piasków Kharaku odnaleziono rozbity statek kosmiczny, który w swoim wnętrzu posiadał "Guidestone" - kamień, na którym wyryta jest mapa, dzięki której Kushanowie mogą dotrzeć do swojego prawdziwego domu. W międzyczasie następuje kilka zwrotów akcji, o których grzechem byłoby opowiadać. Trzeba tą tułaczkę przeżyć razem z Kushanami.

Strona audiowizualna prezentuje się niesamowicie, jak na rok '99. Homeworld był jedną z pierwszych gier, które wyciskały z (nieistniejącej już) akceleracji graficznej siódme poty, więc nawet dziś, pomimo zauważalnych pikseli, miło się patrzy na twór Sierry. Możemy przybliżać i oddalać kamerę jak tylko chcemy oraz obracać ją w każdą stronę. Wtedy to była rewolucja, dziś to standard.

Muzyczka jest znakomita, nie mówiąc o GENIALNYM wykorzystaniu "Adagio for Strings" w niektórych scenkach. Połączenie tejże nuty wraz z obrazem jaki się widzi powoduje gwarantowane przejście ciarek po całym ciele.

Obrzakowo:


Muzycznie:

Mark Lanegan - Wheels i The Beatles - Come Together.

Wiem, mało imaginatywne, ale jestem chory i mój umysł nie jest wstanie wyprodukować czegoś fajnego do napisania :)

12 września, 2008

"A pathetic creature of meat and bone, panting and sweating as you run through my corridors. How can you challenge a perfect, immortal machine?"

Retrogaming Część VII
System Shock
Panie i Panowie, oto System Shock. Gra najczęściej pomijana przez wszelkie rankingi najlepszych grach w dziejach, z kompletnie niewyjaśnionych powodów. Powstała w 1994 roku gra była jedną z pierwszych (po Ultimie Underworld) hybryd FPS z RPG, oraz tak na dobrą sprawę, był pierwszym FPSem, w której fabuła odgrywa ważną rolę.
System Shock rozgrywa się w 2072 roku, wiadomo, wysoko zaawansowana technologia i takie tam. Wcielamy się w postać hakera, który zostaje nakryty przez siły ochrony korporacji Tri-Optimum, gdy próbuje zhakować się do ich baz danych. Zamiast do pierdla, nasz bohater wylądował na dywaniku u Edwarda Diego - jednego z szefów Tri-Optimum i nadzorca projektu "Cytadela". Diego oferuje hakerowi wycieczkę na "Cytadelę", która okazuje się być stacją kosmiczną, by tam przeprowadził dla niego drobny zabieg zmieniający zachowanie Shodan - Sztucznej Inteligencji Cytadeli. Praca hakera polega na zniesieniu ograniczeń moralnych Shodan, czego z szybkością dokonuje. Następnie, w ramach nagrody, zainstalowana zostaje w jego głowie inżynieria, wspomagająca hakowanie. Zabliźnianie się ran zajmuje 6 miesięcy, które Haker spędza w hibernacji. Kiedy się budzi, okazuje się, że Shodan zwariowała, zaczęła postrzegać siebie jako boginię, za wyższą formę życia i oczywiście, chce unicestwić ludzkość. Haker samotnie, ponieważ wszyscy inni ludzie albo nie żyją albo powariowali, musi stawić czoło morderczej Sztucznej Inteligencji oraz jej cybernetycznej armii.
Tak zaczyna się jedna z najważniejszych produkcji w dziejach gier komputerowych, która pod wieloma względami była rewolucyjna. Nawet w dzisiejszych czasach System Shock posiada wiele świeżych pomysłów, których rynek, o dziwo, nie skopiował.
Na przykład Shodan, czarny charakter, który zawsze obserwuje bohatera, ciągle się z niego naśmiewając i wyzywając. Zawsze, gdy próbujesz przemknąć niezauważonym obok kamery, ale ci się nie powiedzie, to Shodan chłodnym, syntetycznym głosem, z rozbrajającą szczerością stwierdza, że widzi cię, drobny robaku i jeśli zaraz stamtąd nie znikniesz to wyśle oddział, który cię zgniecie.
Na przykład możliwość absolutnego dopasowania gry do swoich potrzeb, jeśli ciągnie cię do walki, wystarczy wskaźnik puzzli i historii zmniejszyć możliwie najbardziej, a walkę nastawić na maksimum, można też i w przeciwna stronę, wtedy będziemy mieli pełno wspomnień załogi, w postaci zapisów w pamiętnikach, z których możemy odtworzyć wydarzenia ostatnich sześciu miesięcy, jak i również mamy limit siedmiogodzinny, po którym Shodan atakuje Ziemię.
Kolejny przykład to cyberprzestrzeń. Czasem niektóre drzwi będą zamknięte i żaden klucz czy karta nie pomogą, wtedy należy wrzucić się w wir wirtualnego świata i tam poszukać rozwiązania. Z segmentu cyberprzestrzennego można by zrobić samodzielną grę. Jest na tyle rozbudowana i daje tyle frajdy.
"Gra w grze" to kolejny przykład. Można znaleźć mini-gierki i zainstalować w swym hakerskim sprzęcie. Po czym możemy cieszyć się uproszczonym Wing Commanderem czy tetrisem.
Wymieniać można w nieskończoność. System Shock, jak i kontynuacja System Shock 2 są jednymi z najbardziej atmosferycznych, niezwykłych i wciągających doświadczeń, jakie komputer może zaoferować. Bioshock niby też, ale to taki wykastrowany, biedny, daleki kuzyn powyższych gier. Innymi słowy, polecam całym sercem ;)
Obrazki:

Natomiast muzyka na dziś:

Calexico - Writer's Minor Holiday (Zbigniew!)
War & Eric Burdon - Spill The Wine (Ja!)