29 grudnia, 2009

Post scriptum.


Najfajniejsza sprawa związana z Wigilią i dniami świątecznymi jej towarzyszącymi to wolne od pracy. Mój problem ze snem nie istniał w czasie (ponownych) narodzin Chrystusa.

Kładłem się jak zwykle o 3-4 i spałem do 12 lub później. W końcu czułem się wypoczęty i gotów na wszystko. Cały dzień wypełniony atrakcjami typu żarcie, łażenie po rodzinie, gadanie o dupie Maryli z ludźmi, których nie lubię i nawet przez chwilę nie czułem senności. Niestety, ten piękny okres się skończył, a wraz z tym faktem wróciły kłopoty nocne.

Staram się, zmuszam i ciężko pracuję nad tym, żeby wcześniej zasypiać niż 3 nad ranem, ale mi nie idzie. Jak położę się o północy, czy trochę później, to po prostu turlam się z jednego boku na bok przez jakieś dwie godziny. Wszystko mi przeszkadza. Poduszka cały czas niewygodnie się układa pod głową, zakryty kołdrą czuję gorąc, poza nią jest za zimno, śnieg zbyt mocno odbija światło latarni z ulic, prześcieradło za mocno się nagrzewa przez te moje ruchy, powietrze za gęste... Najlepsze jest to, że kiedy się uspokajam i czuję, że zaraz usnę to pęcherz daje o sobie znać. Wychodzę zatem, robię co trzeba, wracam i zaczynamy zabawę od początku.

Wstaje potem rano jak trup z grobu, ożywiony promieniowaniem księżycowym. W pracy czuję się wypluty, przychodzę do domu i pomimo wypicia kaw, energy drinków czy napojów z guaraną to po prostu muszę przyciąć komara, choćby na godzinę...ech.

Niech to wszystko szlag :(

27 grudnia, 2009

Święta.


Niezależnie od tego jak bardzo będę się tego wypierał, muszę przyznać, że jest jakaś magia w Świętym Mikołaju. Jak byłem młodszy nie zwracałem na to większej uwagi, lecz teraz, gdy już niemal ćwierć życia za mną, uważam, że kłamanie dzieciom o istnieniu tego pogańskiego bożka jest dobrą rzeczą.

Moja wiara w Mikołaja została złamana przez babcię. Ciekawski dziesięciolatek, jakim wtedy byłem, zakradł się w wieczór wigilijny do pokoju gościnnego, gdzie stała przeogromna i prawdziwa choinka, z której biło światło o mocy tysiąca tęczy. Zapach lasu, znacznie świeższy od tego co wąchamy w toaletowych odświeżaczach powietrza, rozzprzestrzeniający się po całym miejscu, atmosfera tajemnicy i niepewności, dzięki nieobecności osób dorosłych w pobliżu i brak prezentów pod drzewkiem.
Innymi słowy, Mikołaj jeszcze nie odwiedził domu naszego. Ale cóż to! Babcia moja, znacznie młodsza i mniej pomarszczona niż dziś, taszczy ze sobą białą reklamówkę dwukrotnie większą ode mnie! Otwiera spokojnie drzwi, rozgląda się, żeby się upewnić, że żadnego dziecka nie ma i wchodzi. Co tu dużo mówić, mocno zaskoczyłem ją wyskakując zza choinki z okrzykiem "ha!". I wydało się. Święty Mikołaj to fikcja równie wielka co szczęśliwe zakończenia.

Byłem dość praktycznym dzieckiem, zatem fakt, że wszyscy ludzie dorośli okłamują swoje latorośla przynajmniej raz w roku nie wpłynął na mnie jakoś znacząco, obchodziło mnie przede wszystkim, żebym prezenty dostał. Może wtedy narodził się we mnie cynizm i nieufność? Ciężko powiedzieć, lecz z całą pewnością Boże Narodzenie przestało być dla mnie rzeczą wyjątkową.

Teraz to po prostu kolejna okazja, żeby się spotkać z całą, nawet tą dalszą rodziną, której i tak się nie lubi, popić, pogadać i wrócić do domu. Zupełnie jak w przypadku czyichś urodzin, imienin, stypy, czy ślubu, narodziny Dżizusa sprowadzają się dla mnie do żarcia ogromnej ilości smakołyków i wymiany podarkami.

Cytując pewnego bohatera jednej z najlepszych gier komputerowych w dziejach: "Tajemnica jest ważna. Wiedzieć wszystko, znać całą prawdę jest nudne." (cytuję z pamięci, więc nie wiem, czy Cortez dokładnie tak mówi).

Enyłej, na wrzucie multum muzyki nowej/starej.

23 grudnia, 2009

Raport pogodowy.


Ostatnio pobłogosławiły nas niebiosa, dając radość w postaci śniegu i mrozów, które szybko oczyściły miasto z bezdomnych. Ofiary śmiertelne, odmrożenia, terror napadający każdego, kto ma zamiar wyjść z domu. Naprawdę piękna sprawa. Oczywiście ten raj nie mógł trwać długo i dziś jesteśmy świadkami, jak ulewa niweczy wszystkie osiągnięcia zimy. Teraz zamiast przyjemnego dźwięku chrupnięcia pod nogami związanym z chodzeniem po grubej warstwie białego puchu, mamy paniczne szukanie suchej powierzchni, żeby tylko ominąć sraczkowatą breję. Rozcieńczony deszczem śnieg wymieszany z błotem, brudem i zarazą rządzą ulicami, czając się na wszystkich beztroskich piechurów.
Zupełnie jakby wylać kubeł wody na gnijący tułów ubitego szczura. I potem polizać. Mniej więcej tym jest ta breja. Nie ma w niej nic ciekawego czy szlachetnego. Nie ma nawet wartości odżywczych zawartych w zdechłym gryzoniu.

A z ciekawszych rzeczy, aktualizuję wrzutę. Wszystkie kawałki, które były na nieistniejącym już odsiebie.com, postaram się odnaleźć i zamieścić. Już dwie serie za mną, 22 kawałki klasyczne i 15 nowszych. O ile komputer pozwoli (bo coś rano odmawiał włączenia się) to dziś będzie kolejna porcja.

20 grudnia, 2009

Ciemno.

Kiedy rozpoczynałem swoje życie zawodowe pewien mądry kierownik powiedział mi "Ta praca jest taka, że na koniec dnia będziesz czuł się jakby przeruchało cię stado murzynów. Nie będziesz wiedział jak się nazywasz". Człowiek ten po dzień dzisiejszy jest moim idolem i sądzę, że nie zapomnę go aż do momentu, kiedy alzheimer mnie dorwie.

Wspominam o tym, gdyż ostatnio w mojej obecnej, znacznie spokojniejszej robocie (przez co znajomi się ze mnie naśmiewają) właśnie nastał taki dziwny okres, jakby co dzień był czas godowy murzynów. Nagle szefostwo się obudziło, że jest od cholery rzeczy do zrobienia z datą ważności do końca roku, a nie wiedzą komu je dać do realizacji. Zatem moje biuro stało się zasraną fabryką zaproszeń i kartek świątecznych. Zapieprzu mam mniej więcej tyle samo co przed rokiem czy dwoma, gdy stałem na kasie.

Jeśli dodamy do tego fakt, że sen mi się rozregulował, przez co śpię w nocy 3-4 godziny (między 2 a 6), idę do pracy wracam i ląduję w łóżku jeszcze na godzinkę czy dwie, to wyjdzie niezbyt różowy obraz mojej egzystencji. Chodzę cały czas zaspany i zmęczony, nie odróżniam czasem dnia od nocy, bo niebo czarne jest ciągle i muszę pomagać sobie alkoholem, żeby zasnąć. Wyjaśnia to również brak aktualizacji.

Pomarudziłem. Ech.

Alistair MacLean i jego "Działa Nawarony" przekonały mnie, że książki o tematyce wojennej nie są dla mnie. Wypełniona od deski do deski książka z treścią o skradaniu się i zabijaniu Niemców bardzo szybko nuży. Zdecydowanie fajniej wychodzi oglądanie takich działań, a nie czytanie o nich. Ekranizacja zresztą kopię dupę i jest lepsza od materiału źródłowego. Pomija pewne kwestie lub je skraca, rozwijając ciekawsze wątki.
Ot, na przykład alianci przez pół książki wspinają się po cholernym zboczu Nawarony. Pół. Jebanej. Książki. A jak długo niszczą tytułowe działa? Przez pięć kartek. Zupełnie inaczej jest w filmie. Co więcej, Pan MacLean stworzył bez konfliktową ekipę, natomiast tak pozmieniano postacie w adaptacji, że każdy z nich mógł okazać się zdrajcą i szpiegiem.

Ogółem, jest okej, ale bez zachwytów. To samo można powiedzieć o dziele Chucka Palahniuka "Uchodźcy i wygnańcy. Coś tam coś tam Portland, Oregon".

Chuck postanowił opisać miejsca, które najbardziej go zachwyciły w mieście, w którym żyje. Miejsca, które zdefiniowały go za młodu, dzięki którym jest jaki jest. Przy okazji przedstawia kawał informacji o swoim życiu, od momentu zamieszkania w Portland jako osiemnastoletni gówniarz, któremu tylko narkotyki w głowie, aż po jego decyzję, żeby zostać pisarzem. Odkrywamy również kulisy powstania i sprzedaży "Fight Clubu". Aż szkoda, że wątków autobiograficznych, które są najlepsze, jest tak mało.
Lwią częścią "Uchodźców i wygnańców" są, zrobione w formie poradnika dla turysty, opisy wspomnianych wyżej miejsc. Mowa tu jest o niezbyt interesujących parkach, restauracjach czy muzeach oraz o fascynujących barach nocnych, klubach dla gejów, kółkach miłośników masturbacji i kinach, gdzie prostytutki wraz z drag queen śpiewają i rozbierają się, kiedy za nimi leci film pornograficzny.

Przyjemna lektura, którą niezwykle szybko się czyta, ale jak mówiłem, nie zachwyca.

Muzyczka na dziś: Yawning Man - "Rock Formations", czyli space rock w najlepszym wydaniu, od Zbigniewa. Ode mnie hicior The Animals "Don't Let Me Be Misunderstood". Po raz kolejny apeluję o to, żeby nie słuchać spieprzonych przeróbek Cockera i postawić na oryginały.

14 grudnia, 2009

Ściana tekstu.

Narodziny, nauka korzystania z nocnika, przedszkole, bicie się z resztą dzieci po genitaliach, podstawówka, dorastanie, liceum, pryszcze, długie włosy, studia...a potem pewnie nudna praca do emerytury, brak czasu, ślub, dzieci, impotencja i śmierć.

Jeśli miejsce między przecinkami uda się wypełnić pierdołami takimi jak czytanie książek, słuchanie muzyki, sesyjki filmowe, giercowanie i parę zbliżeń seksualnych to chyba nawet dość przyzwoite to życie może się okazać.

A na co konkretnie warto tracić tą drogocenną przestrzeń pomiędzy etapami starzenia się?

Z pewnością nie na cholernie kiepskie "9" mało znanego pana Ackera. W 2005 roku Acker zrobił dziesięciominutowy filmik o tej samej nazwie, który był bardzo fajny. Potem Tim Burton dał mu pieniądze na przekształcenie swej udanej animacji w coś większego. Nadzieje związane z tym obrazem były ogromne i , jak zwykle w takich przypadkach, skończyło się totalnym zawodem.

Jak wielkim talentem trzeba być obdarzonym, żeby zrobić film pełnometrażowy, z gwiazdorską obsadą , mając wsparcie finansowe znanego filmowca (będącego jeszcze "strażnikiem jakości" całego projektu), który jest gorszy od zrobionego przez siebie, za marne grosze i bez żadnych głosów krótkiego metrażu?

Nawet twórcy pierwszej "Piły" lepiej sobie poradzili w takiej sytuacji.

Pacynki walczące ze złym S.I w świecie post-apokaliptycznym, gdzie ludzie wyginęli to świeży pomysł, szkoda, że cała reszta to schematyczna kupa gnoju. Hollywoodzki nowotwór mózgu, obecny niemal w każdej innej superprodukcji dotkliwie zaznacza swoją obecność w dziele Ackera. Znowu mamy bandę idiotów, którzy zbawiają świat. Znowu soundtrack jest głośny, patetyczny i nie pasujący. Dialogi są beznadziejne, a zakończenie kompletnie nielogiczne. No i, pomimo tego, że to pacynki, mamy przedstawicielkę płci pięknej (pacynka zamaskowana ninja zresztą), która od razu zakochuje się ze wzajemnością w herosie.

Nie warto. Lepiej obejrzeć krótszą wersję na youtube. Zapowiada się, że pan Acker nigdy nie wzniesie się ponad te 10 minut pierwszego wcielenia "9".

Ponadto, pokrótce "Zack & Miri kręcą porno" Kevina Smitha:

- Dwoje znajomych, którym grozi eksmisja postanawiają zarobić kręcąc pornosa. Fajnie się zapowiada.
- Przeklinają, co drugie słowo to "kurwa". Typowy Kevin Smith czyli. Na plus.
- O kurwa! Justin Long ma zajebistą rolę! :D no kurde, nie spodziewałem się :)
- W tle muzyczka z porno z lat 70, gadają i zatrudniają ludzi do swego arcydzieła.
- Uuu cycki!
- Jay, bez Silent Boba jest równie fajny co Justin Long. Mamy połowę filmu. Nadal jest fajnie, nawet śmiesznie. Postacie realistyczne i ekstra dialogi. Przypominają mi się "Szczury z supermarketu" i "W pogoni za Amy".
-Główni bohaterowie się rżną. Spoko. Ejże! Co to ma być? Ech, drastyczny spadek jakości mamy. Z komedii przemienia się w operę mydlaną dla starych bab.
- Przez drugą połowę filmu nic się kurwa nie dzieje. Soundtrack zmienia się w typowe gitarowe plumkanie młodzieżowe, charaktery wszystkich grających się zmutowały, już nikt nie zachowuje się normalnie. Kurwa, zdaje sobie właśnie sprawę, że oglądam beznadziejną komedię romantyczną.
- Zakończenie. Ostatnia taka wpadka filmowa Kevina Smitha miała miejsce przy "Jersey Girl". Co za skurwysyńsko zmarnowany potencjał. Do połowy jest naprawdę przyjemnie, a potem...jezus. Jeśli dalej tak ma być to już lepiej niech zrezygnuje z reżyserki.

Jak łatwo zauważyć, nowa muzyka przybyła na wrzutę. Zbychu zaprasza na kawał porządnego post-rocka w wykonaniu Caspian. Ja proponuję w ten śnieżny wieczór twór autorstwa Buddy Holly & The Crickets.

08 grudnia, 2009

Mistrz retoryki.

Wczoraj po raz kolejny przekonałem się jak bardzo odstaję od moich współpracowników. Szczególnie od nowego kolegi, mądrali, który bardziej przypomina tą postać z kreskówki niż homo sapiens.

Koleś próbuje być tak doskonały, że aż żółć gotuje mi się w żołądku. Przychodzi do pracy na pół godziny przed jej rozpoczęciem i regularnie zostaje po godzinach, nie oczekując wynagrodzenia dodatkowego, choćby w postaci nadgodzin do odbioru. Nigdy złego słowa o nikim nie powie i z każdym chce się zaprzyjaźnić. Problem polega na tym, że sposób jaki wybrał do włączenia się do stada jest dość kontrowersyjny. Wyobraźcie sobie ośmiogodzinny dzień w pracy z wpatrującym się w was łysym tłuściochem, ze szkłami jak denka od butelek, które powiększają mu oczy do komicznych rozmiarów.

Da się przeżyć, prawda?

Lecz, co jeśli owa persona słucha każdej rozmowy jaka się odbywa, żeby tylko móc wyłapać temat, na którym niekoniecznie się zna i bezpardonowo wpieprza się komuś w słowo? Bynajmniej nie jest to moja definicja rzeczy przyjemnej.

Wracając do wczorajszego wieczora, jeśli kiedykolwiek nieprzyjemna cisza odwiedzi stolik, przy którym się znajdujecie, a należy jakoś rozkręcić rozmowę, polecam poniższe tematy. Sprawdzone i działa niezawodnie.

- Cena mrożonych ryb, sprzedawanych na kilogramy.
- Czemu należy się do jedynej grupy zawodowej, która nie próbuje rozsadzić społeczeństwa od środka.
- Tamta babka z telewizora, ta z tymi włosami...no, jak jej tam...
- A wiecie jak ostatnio w wała zrobiłem ochronę w Tesco?
- Klechy. Walka z biedą, altruistyczna pomoc innym ludziom, a przypadek księdza Jankowskiego.
- Nepotyzm i kolesiostwo.
- "Nie mogę cię zapomnieć" i inne hity z nowego albumu Chylińskiej.
- Fajne teksty z Shreka.
- Zarobki gwiazd telenowel.
- Sytuacja miękkich narkotyków w Polsce i na świecie.
- Sposoby na zatwardzenie.
- Sposoby na biegunkę.
- Wyższość Alka-Seltzera nad innymi metodami na kaca.
- Dlaczego studiowanie w dzisiejszych czasach jest do dupy?
- Tamta kelnerka fajna jest, nie?
- Odwieczne pytanie: Zamówić taryfę, czy też na czworaka wracać do domu, nie mając pojęcia gdzie się jest?

Przydatne, szczególnie jeśli nie płaci się za tubę z piwem. Albo jest się na spotkaniu rodzinnym.

03 grudnia, 2009

Oda do zimy.

Zimo przepiękna! Jak to miło, że postanowiłaś nas odwiedzić!

Z chmur, obdarowanych rozanielonymi minami, spadają przepiękne płatki śniegu. Każdy z nich inny i każdy wyjątkowy. Jakaż to piękna analogia do nas wszystkich, dobrych ludzi zamieszkujących Polskę. Biel rozjaśnia wesoło całe miasto, nadając mu niezwykle przyjaznego wyrazu. W parkach rozbawione dzieci zjeżdżają na sankach z górek otulonych śnieżnym puchem, oczywiście pod opiekuńczym okiem swoich troskliwych rodziców. Wszyscy ubrani odpowiednio do panującej pogody, ażeby nie ryzykować przeziębienia. Wiadomo przecież, że złowrogi mróz, pojawiający się wraz z dostojną zimą, tylko czeka na źle ubranego miłośnika białych szaleństw, ażeby go zaatakować. Ach, co za nicpoń z tego mrozu!

Tak było kilka lat temu. Teraz w grudniu mamy pierdoloną jesień i jebane błoto. Nie ma to jak globalne ocieplenie.

02 grudnia, 2009

Bękarty Wojny.


Ok, popełniłem kategoryczny błąd zasiadając do nowego filmu Tarantino. Owy błąd polegał na tym, że w każdej minucie jaką spędziłem na tym przydługim seansie porównywałem go do "Pulp Fiction". Jest to bardzo złe podejście, dlatego bo "Bękarty..." nie mają w sobie nic z genialności największego hiciora Quentina. Ba, jedyna rzecz jaką dzieli opowieść o żydowskich mścicielach ze starymi filmami QT jest cała masa pieprzenia. Pod względem stylu i wykonania zdecydowanie bliżej "Bękartom Wojny" do filmów Tarantina, które zaczął robić po rozłące z Rogerem Avarym ("Kill Bill" i "Death Proof").

Żeby uściślić, osobiście dzielę filmografię pana Quentina na "stare" i "nowe". "Stare" to "Wściekłe Psy", "Pulp Fiction" i "Jackie Brown", nowe to od "Kill Billa" w górę.

W "starych" Tarantino działał mniej więcej w ten sposób: brał mało znany, zagraniczny film, który mu się podobał, omawiał go z kumplem Rogerem Avarym jakby go przerobić, po czym pisał scenariusz na podstawie pomysłów swoich i Avary'ego. "Wściekłe Psy" istniały jako kitajski film z Chow Yun Fatem, "Pulp Fiction" zrobiono na wzór jakiegoś hiszpańskiego eksperymentalnego szmelcu, a "Jackie Brown" to adaptacja powieści.

"Nowe" kino QT to hołdy oddane beznadziejnym filmom klasy B, którymi Quentin się zachwycał w latach młodości, pracując w wypożyczalni wideo. "Kill Bill" to krwawe jatki azjatyckie (ktoś nawet wskazał jakąś kiłę z Hong Kongu, gdzie bohaterką jest mszcząca się Panna Młoda), "Death Proof" to skinienie w stronę Grindhousów i exploitation movies.

Czym są "Bekarty Wojny" zatem? Najlepsze określenie znalezione w sieci: mix kiepskiej propagandy wojennej z lat 70, utrzymane w konwencji spaghetti westernu. Problem leży w tym, że akcji z owych fillmów wojennych jest jak na lekarstwo, a i spaghetti westernu jest tyle, że ledwie do naparstka się mieści.
Nowe dzieło Quentina jest po prostu przegadane. Nie w ten fajny, "tarantinowski" sposób, ale w denny i bezsensowny. Dziwna sprawa, że akurat w tym dziale "Bękarty..." zawiodły, wszak reżyser znany jest przede wszystkim z tego, że zawsze w sposób ciekawy przedstawia ględzenie, w dodatku potrafi wpleść w nie niezliczoną ilość gierek słownych. A tu dupa. Perełki są, owszem, jak np. scena w piwnicy (która ogólnie była wkurwiające, że hej, ale akurat dialogi były bardzo dobre) i konfrontacja Landy z Rainem, ale ogólnie sprawa na tym polu wypada dość...usypiająco. Skoro mówimy już o Landzie i Rainie, naprawdę szkoda, że tylko te dwie postacie Tarantino postanowił rozbudować (poprawny Pitt i ten Austriak, ale bez zachwytów, zupełnie jak cała obsada swoją drogą). Pozostali, wliczając w to tytułowych Bękartów, są albo płascy jak skurwysyn albo na tyle przewidywalni, że aż mało interesujący (jak żydówka prowadząca kino).
Co jeszcze zwróciło moją uwagę to epizodyczność. Tak, wiem, że każdy film Quentina jest podzielony, nawet "4 pokoje", których nie robił sam. Chodzi o to, że w okresie kręcenia "starych filmów", jak w "Pulp Fiction", postacie, dzięki rozdziałom, nabierały głębi. Epizody ukazywały wszystkich w innym świetle. Każdy był bohaterem i złoczyńcą, z zupełnie różnych powodów. W "Bękartach..." rozdziały służą temu samemu co w "Kill Bill", czyli są wyborem estetycznym, niczemu nie służącym. Od początku wiadomo komu mamy kibicować, a kogo potępiać.

Zaskoczeniem również był dobór ścieżki dźwiękowej. Do tej pory Quentin zawsze trafiał z wyborem piosenek. Dogrywał muzykę z obrazem tak perfekcyjnie, że nawet dobrze znana nuta nabierała kompletnie nowego znaczenia. Tutaj się nie popisał. Utwór, który jako jedyny zapisał mi się w pamięci pojawił się podczas sceny śmierci (straszliwie głupiej zresztą) jednej z głównych postaci. Tyle. Reszta muzyczki nadaje się na śmietnik historii.

Żeby nie pierdolić dłużej:
Po rewelacyjnej czołówce i świetnym pierwszym rozdziale film się rozjeżdża. Staje się przewidywalnym, przegadanym, nic nie znaczącym tworem, którym reżyser bawi się jak niedorozwinięte dziecko w piaskownicy. Chłopak ma frajdę z zabawy i to widać, ale nic z tego nie wynika. Brak akcji, interesujących dialogów i ślamazarne tempo powoduje, że dobrnąć do rewelacyjnego epilogu jest skurwysyńsko trudno, ale ostatecznie - chyba - opłaca się.

Inna sprawa, że te moje dywagacje mogą być gówno warte, bo sam film przypuszczalnie jest do dupy. Cóż, okaże się przy następnym oglądaniu ;)

24 listopada, 2009

Egoizm człeka współczesnego

Dzień doberek. Jestem w wyjątkowo dobrym humorze dziś. Ładna pogoda, w pracy najgorsze za mną i do końca roku pewnie spokój będzie, a słońce mego życia towarzyskiego wygasło dzięki Dragon Age, Mirror's Edge i Dead Space. Fakt, że stałem się dziwką Electronic Arts wcale mnie nie rusza.

Jedyna sprawa jaka mnie martwi to inni ludzie. Nie ma nic gorszego od interakcji z osobnikiem o złym samopoczuciu, kiedy samemu jest się zadowolonym. A wiem, że prędzej czy później to musi się zdarzyć. W końcu pracuję w dość specyficznej instytucji. I żyję w Warszawie.

W każdej chwili wejść może do mnie herold złych wieści, od którego będzie emanować negatywna energia, przez co znów będę odczuwać bezsens życia. Nic nie będę mógł na to poradzić, bo Zbyszek Nowak ze mnie żaden. Mogę jedynie cieszyć się chwilą, mając nadzieję, że ponury pielgrzym nie zapuka do mych drzwi zbyt szybko.

Pamiętajcie dzieci, nigdy nie pozwólcie na to, żeby problemy innych zepsuły wam dobry dzień.

23 listopada, 2009

O przemyśle.

Z każdym dniem gry stają się coraz bardziej popularne. Do World of Warcraft codziennie przybywają imigranci z prawdziwego świata. Reklamy chrupek nawiązujące do popularnych serii jak Silent Hill czy Tomb Raider to normalka. Kolejne inicjatywy zapowiadające następną generację wideo rozrywki, typu Projekt "Natal", są nastawione na casual gamerów.
Takie rzeczy spędzają mi sen z powiek, gdyż geek ukryty we mnie zawsze mógł liczyć na poczucie wygody i bezpieczeństwa, jakie dają mu gry. Teraz, skoro wszyscy chcą kawałek tego ciasta, widać gołym okiem zmiany zachodzące w ukochanym medium. Wszystko staje się "szyte na zamówienie", aby dogodzić niedzielnym graczom, dziewczynkom bawiącym się Barbie i domkami dla lalek oraz bachorom czczących Pokemony.

Jednocześnie każdy wydawca chce pokonać albo chociaż dorównać Blizzardowi, powielając sprawdzone pomysły, nie mając odwagi żeby pokazać czegoś nowego.

I jeszcze dochodzi do tego wszystkiego emocjonalny szantaż ze strony deweloperów, którzy stawiają na DLC. Sprawa jest jasna. Jeśli choć jedno przedsięwzięcie tego typu nie wypali i okaże się finansową klapą to można zapomnieć o kreatywności w przemyśle gier. Innymi słowy, kupujcie wszystkie DLC do Dragon Age, jeśli chcecie ujrzeć Dragon Age 2.

Ech...nienawidzę całej tej cholernej branży. Nienawidzę jej szczególnie w poniedziałki.

20 listopada, 2009

2012

Cóż, popisem filmowej maestrii bym tego nie nazwał. Co więcej, gdybym zapłacił za bilet to chyba bym żałował pieniędzy wydanych. Dobrze jednak, że należę do układu i kolesiostwa, zatem czasem mogę wejść na salę kinową za darmo.
No, ale dosyć o mnie.

2012 to typowa katastroficzna kicha do jakich Emmerich, Niemiec, który w swoje filmy więcej patosu wrzuca niż jakikolwiek reżyser amerykański, zdążył już nas wszystkich przyzwyczaić. W końcu robi tego typu filmy od 1996 roku. Mamy bardzo fajną rozpierduchę, istny rollercoaster, który trzyma w napięciu i bawi, kosztem realizmu oraz zdrowego rozsądku. Bohaterowie są, jak zwykle, piękni, głupi, z doskonałą fryzurą, cerą bez zmarszczek, białymi zębami i ciuchami prosto od designerów mody, niezależnie co się dzieje wierzą w ostateczny sukces oraz nigdy nie tracą nadziei. Nie widziałem choćby jednej osoby w całym filmie, która, pomimo tego, że jest świadkiem zagłady cywilizacji, zaczęła by rozpaczać. Nawet w godzinie śmierci postacie wydają się być pogodzone z wszechświatem i są szczęśliwi, że umierają z najbliższymi albo, że zaraz odwiedzą Jezusa w Królestwie Niebieskim.

Ciekawe, że jedyna postać, która myśli i zachowuje się roztropnie przez cały czas, wiedząc, że najważniejsze jest ocalenie ludzkości w sensie ogólnym, a nie zbawienie kilku nieistotnych jednostek, jest tutaj przedstawiona jako złoczyńca.

Generalnie przez 3/4 filmu jest ołkej, naprawdę. Sam się dziwiłem, że dobrze się bawię. Emmerich zrównoważył komedię (Woody Harrelson jako nawiedzony hipis i tłusty rusek to najlepsze co spotkało ten film), dramat i kompletną demolkę zdecydowanie lepiej niż w poprzednich swoich "dziełach", przez co na głupoty fabularne nie zwraca się uwagi. Niestety, potem następuję końcówka z tymi przeklętymi skośnookimi i Arkami. Efekty przestają zachwycać, kretynizm goni kretynizm, a patos wylewa się z ekranu hektolitrami. Ostatnie pół godziny doszczętnie niszczy całą radość, jaką ma człowiek z 2012.

Podsumowując, jeśli komuś się NAPRAWDĘ podobało się "Pojutrze", to z nowego hitu pana Rolanda wyjdzie zachwycony. W zasadzie to samo, ale tym razem z inną katastrofą naturalną w roli głównej.

A co do katastrof, jak dalej rozwinie się Emmerich? W jego filmach Ziemia była już rozwalana przez obcych (Dzień Niepodległości), zmutowane jaszczury (Godzilla), globalne ocieplenie, mróz, wodę, tornada (Pojutrze), a teraz przez podniesienie temperatury jądra ziemi, ruchy płyt tektonicznych, lawę i ponownie wodę. Aż ciężko przewidzieć co Roland zrobi, żeby się nie powtarzać.

17 listopada, 2009

Typowa jesienna rzeczywistość.

Napisałbym coś mądrego i głębokiego, ale niestety mój umysł postanowił zacząć odzwierciedlać żywot, który prowadzę.
Wyobraźcie sobie pustynię w Nowym Meksyku, z tumanami kurzu przewijającymi się przez piasek, który ciągnie się po horyzont. Pośrodku tego miejsca stoi zapomniane przez Boga martwe miasto, jakby wyjęte prosto z kiepskiego westernu. Żadnej cywilizacji w promieniu kilometrów. Miejsce pozostawione na pastwę procesowi gnicia, obdarte z ciepła i uczuć.
Tak, jest dość niewesoło.

Los jednak jest na tyle łaskawy, że dał mi Dragon Age, który rozjaśnia me dni i już nie muszę się przejmować życiem ;)

12 listopada, 2009

Niepodległość w cieniu smoczym.

Ech, wczoraj chciałem coś napisać, parę słów na temat polskiego celebrowania niepodległości i mixu szarej aury z deszczem, który zachęca do samobójstwa. Miałem zamiar wkleić wideo z przemową prezydenta USA z filmu "Dzień Niepodległości", tak jak przed rokiem. To miała być nowa, świecka tradycja. W końcu, gotowy byłem do opisania jak powinno wyglądać odpowiednie uczczenie niepodległości, gdyż zajebisty wieczór udało mi się spędzić we wtorek.

Niestety, człowiek, którego uważałem za przyjaciela okazał się być zdrajcą gorszym od Brutusa. Zachował się jak prawdziwy diler narkotykowy, który nie jedną mąkę z kokainą zmieszał. To właśnie przez niego dzisiejszy wpis nie jest o tym co powyżej.

Innymi słowy, zostałem poczęstowany Dragon Agem. Nie będę się pocił, wysilał i stękał nad tą grą, gdyż 3/4 komputerowego świata o niej mówi, a na recenzję na JRK's RPGs czai się tuzin załogantów. Powiem jedynie, że jest fajna na tyle, że rozważałem rozwiązanie umowy z obecnym pracodawcą. Po chwili uznałem jednak, że to zbyt infantylne podejście i ostatecznie stanęło na długotrwałym zwolnieniu lekarskim. Właśnie pracuję nad anginą/grypą (może być świńska, nie jestem wybredny).

09 listopada, 2009

Love confuses life; hate harmonizes it.

Fatalny nastrój mnie dziś nawiedza. Efekt kiepskiego weekendu i poniedziałku. Ciężko mi ten nastrój nawet opisać. Zupełnie jakby cały mój proces myślowy topił się w trującym jadzie. Nie potrafię powstrzymać się od bycia złośliwym i wkurzającym w ten "słoneczny" poranek. A może to przez to, że moi współpracownicy katują mnie "Wake me up before you go-go" (najbardziej wkurwiający utwór muzyczny w dziejach) i w gruncie rzeczy, zasługują na moją pogardę?

Zastanawiam się właśnie, czemu miałbym się powstrzymywać przed byciem niemiłym. Nienawiść płynie mi w żyłach, powodując, że nienawidzę znacznej części cywilizowanego świata, zatem dlaczego miałbym ograniczać swoje emocje?

Niestety (albo i stety) dla niektórych osób, jak ja na przykład, nienawiść wydaje się dużo bardziej "prawdziwa", rzeczywista i silniejsza niż miłość. Łatwiej zatem ją karmić. Czy to powoduje, że jestem kawałem aspołecznego gbura, który nie ma 10000 znajomych na naszej klasie, facebooku i gronie? Żebyście wiedzieli. Jednocześnie, co jest w sumie ironiczne, napędzanie nienawiści powoduje jej wyostrzenie i dostrojenie do własnych potrzeb, ergo, człowiek staje się naprawdę dobry w nienawidzeniu.

Jak czytam to co naskrobałem to stwierdzam, że brzmi to jak kiepski monolog Dartha Vadera.

edit: przeprosiłem się z wrzutą.

Płomienne uczucie, które kiedyś łączyło ją ze Zbychem wróciło ze zdwojona siłą, która odzwierciedla się w owych kawałkach wrzuconych:

Propellerheads - "History Repeating". Wielce fajowy kawałek dwóch didżejów z głosem pani Shirley Bassey, która robiła piosenki do starych Bondów niegdyś. To ode mnie.

Zbigniew postanowił, że nowy album Flight of the Conchords zasługuje na wyróżnienie, a w szczególności utwór wzorowany na reggae, nazywający się "You Don't Have To Be A Prostitute".

05 listopada, 2009

Spisek prochowy.


Remember, remember the fifth of November
The Gunpowder Treason and Plot
I know of no reason,
Why Gunpowder Treason
Should ever be forgot...

Dziś w Wielkiej Brytanii obchodzona jest noc Guya Fawkesa, impreza upamiętniająca wydarzenia sprzed 404 lat, kiedy to pan Fawkes, wraz z resztą katolickich spiskowców, zapragnął dokonać zamachu na życie Króla Jakuba i jego protestanckiej szlachty. Zamachu nieudanego, rzecz jasna, za który został powieszony i poćwiartowany.

Jest to jedna z niewielu tego typu akcji, która przeszła do legend właśnie dlatego, bo się nie udała. Fawkes & Co. stali się męczennikami, ofiarami bezwzględnego systemu, tym samym stając się symbolem dla wszystkich bojowników o wolność. Albo chociaż o większe prawa.

Wydarzenie to również zainspirowało Szekspira do napisania "Makbeta" i Moore'a do "V jak Vendetta".

Rząd brytyjski trochę tu poszedł na kompromis, gdyż z jednej strony to "święto" honoruje pamięć po Fawksie i jego kumplach, wraz z ich katolickim, antymonarchistycznym podejściem, jednocześnie będąc zabawą na cześć zwycięstwa protestanckiej rodziny królewskiej.
Generalnie społeczeństwo ma gdzieś detale dotyczące całego zamachu, ważne, że pojawiła się kolejna okazja do puszczania konfetti, strzelania w niebo sztucznych ogni i chlania.

Kolejny przykład na to, że za granicą podejście do świętowania jest znacznie lepsze niż u nas. Gdybyśmy mieli podobna okazję w Polsce, to założę się, że prezydent z premierem wygłaszali by mowy w telewizji i wprowadzona zostałaby żałoba narodowa na 3 tygodnie. I znowu wszyscy chodzili by ze spuszczona głową, wspominając zmarłych, z szumem egzystencjalnym w głowach. Bo każde święto narodowe w Polsce jest jak "Wszystkich Świętych".

Cóż, jako, że nikt poza mną w tym kraju nie pamięta o piątym listopadzie, a pić w samotności nie wypada, to postanowiłem przyjrzeć się ponownie komiksowi "V jak Vendetta", co również polecam wszystkim odwiedzającym.

04 listopada, 2009

Głoszenie banałów.

"Zrób coś użytecznego ze swoim mózgiem zanim będzie za późno!". Powtarzam to sobie codziennie. Jak mantrę zasłyszaną z porannej kreskówki. Codziennie również zdaję sobie sprawę z tego, że nawet jeśli nie wykorzystam zawartości swojej głowy odpowiednio za życia to mogę przekazać ją studentom medycyny na eksperymenty.

Ale póki ja jestem właścicielem tego umysłu, mocno staram się nie wpaść w wir nudnej rutyny życiowej i nie dać się odrętwieniu mojej pracy-bez-przyszłości. Wbrew pozorom, łatwo nie jest. Dobija mnie ilość ludzi, którzy obdarzeni są niezwykłą wyobraźnią, a którzy wywalili swoje ambicje do rynsztoka i zajęli się gównowartym zajęciem. Albo gorzej - pogonią za pieniędzmi.

Nie żebym miał problem z szeroko pojętą pracą, po prostu mój obecny romantyczny i "nierzeczywisty" nastrój (winię za to jesień) podpowiada mi, że trzeba wyciskać z siebie jak najwięcej. Szczególnie jeśli ma się zapędy twórcze. A nie wylewać cały swój czas wolny na WoWa czy inne MMO.

Ech.

Pieprzona jesień. Sprawia, że zaczynam pierdolić banały na zawołanie, jak jakiś pseudoartysta.

Ponadto, Zbigniew miał zawał, gdy dowiedział się, że odsiebie padło. Wpierw jakieś radio lokalne zarzuciło im piractwo, a niedługo potem policja przejęła ich serwery. Cóż, trzeba znaleźć inny serwis.

02 listopada, 2009

El Día de los Muertos

Ach, nie ma to jak spędzić tradycyjny wieczór z całą rodziną na rozgrzanych ulicach Meksyku, podgryzając roztapiające się czaszki z cukru, jednocześnie mając na głowie sombrero.

Nie znoszę ponurego obchodzenia święta zmarłych, jakie to szczęście, że mieszkam na tej bardziej oświetlonej części globu. Strach pomyśleć, co by było, gdybym siedział, dajmy na ten przykład, w Europie Wschodniej i opłakiwał swoich zmarłych, będąc w ciągłej zadumie nad sensem istnienia i nad tym jak to wojna skrzywdziła mój naród.

W Meksyku nie muszę walczyć o ostatnie chryzantemy ze starymi babciami; nie muszę używać łokci, żeby dostać się do cmentarza; nie muszę przepłacać za jakieś chemiczne delikatesy o kryptonimie "pańska skórka"; nie muszę również stać nad grobem bliskiej mi osoby, płacząc i modląc się, wspominając jakie życie jest beznadziejne bez niej. O nie, tutaj w Meksyku chodzimy do nekropolii z nachosami i tequillą, opowiadamy sobie żarciki o zmarłych, ciesząc się, że dziś istnieją większe szanse niż zwykle. że znajdą czas w swym niezwykle napiętym grafiku na odwiedzenie nas.
A przede wszystkim świeci słońce, nie ma mgły i jest ciepło.

W rzeczy samej, nie ma to jak Meksyk!

Z życia pozagrobowego:
Warto wiedzieć, iż Arthur C. Clarke wielkim wizjonerem był. Trochę gorzej z talentem pisarskim, ale wyobraźnię miał niesamowitą. Nie dziwne więc, że niemalże każdy twórca s-f, czy to autor, deweloper gier czy filmowiec, pożycza z jego książek całymi garściami.

"Koniec dzieciństwa", wydana w roku 1953, opowiada o tym jak to nad głowami naszymi pojawiło się statków pełno z obcymi na pokładzie, którzy od tej pory sterują ewolucją człowieka.
Pierwsza 1/3, o umieraniu "starych" ludzi jest genialna, druga, o dorastaniu nowej społeczności jest taka sobie, ciężko mi zdecydować czy dlatego, bo niepotrzebnie wypełniona jest rzeczami trywialnymi, czy też wręcz przeciwnie, że za mało detali Clarke tu nam przedstawił. Pewnie coś pomiędzy.
W części pierwszej mamy jednego, wyrazistego bohatera, którego znakomicie poznajemy. W drugiej mamy całą masę nowych postaci, którzy nakreśleni są dość słabo.
Końcówka woła o pomstę do nieba IMHO. Zbyt łopatologicznie Clarke wszystko wyjaśnia, przez co ta cała medytacja i próby rozwikłania zagadki przez poprzednie dwa rozdziały wydają się zwykłą stratą czasu.

Podsumowując, polecam. Tylko nie spodziewajcie się, ci którzy są rozpieszczeni przez amerykańskie kotlety, że ludzkość powstanie do walki z wszechmocnym życiem pozaziemskim, niczym w "Dniu Niepodległości".

26 października, 2009

Kosmos nie ma granic.

Jakiś czas temu LucasArts spore zamieszanie wokół siebie zrobiło ogłaszając, że pracuje nad "tajnym" projektem. Jednocześnie, kilka dni później "wyciekła" informacja, że niektóre klasyki ze stajni George'a Lucasa pojawią się na Steamie. Człowiek podejrzliwy, który wszędzie stara się ujrzeć powiązania, mógł wywnioskować, że ten "tajny" projekt jest kontynuacją klasycznego tytułu.
Świat przez chwilę oszalał i zanurzył się w rozważaniach na temat gry, która doczeka się sequela. Na początek ktoś zasugerował nowego "Looma", potem pojawiły się pogłoski o "Jedi Knight'cie" (tu częściowo się potwierdziło, bo "Force Unleashed" będzie w wersji na PC), aż w końcu - kolejny "Tie Fighter".

Oczywiście nic z tego się nie spełniło, bo nowa gra LucasArts to mix platformówki z puzzlami, dość kiepski zresztą, o nazwie Lucidity. Jednakże, wieść o tym Tie Fighterze (jeden z najlepszych tytułów osadzonych w Star Warsach) spowodował, że zacząłem się zastanawiać. Nie nad sensem istnienia, czy dokąd ludzkość zmierza, ale nad tym, dlaczego przemysł gier komputerowych wydalił kosmiczne symulatory?

Jedynym tytułem, który dziś coś znaczy na świecie z tego gatunku to EVE, ale niestety nie mogę się w niego bawić, bo włączyłem zasadę "nigdy nie gram w MMO" w swój kodeks honorowy. Reszta, typu X3 z dodatkiem czy DarkStar One to, niestety, gówna tragiczne, nie umywające się do stareńkiego X-Winga, serii Wing Commander, Freelancera czy Freespace.

To czego potrzebuję to rozgrywki dla pojedyńczego gracza, ze świetną fabułą, fajerwerkami graficznymi i eksploracją kosmosu. Jeśli jeszcze by dorzucono handel, przeszukiwanie niezamieszkanych planet i ciekawą interakcję z NPCami to byłbym cały w skowronkach.
Space Rangers 2, prawdopodobnie jedna z najlepszych gier w dziejach, ze swoim przepięknym 2D i ogromem możliwości jest chyba jedyną grą, która w miarę opisuje produkt, o jaki mi chodzi. Problem leży w tym, że po prawie dwóch latach katowania trochę mi się znudził :)

Dziś nikomu się nie chce takiej gry robić. Niby Star Wars: The Old Republic się zbliża i Star Trek: Online, które będą miały niektórych z elementów, o których pisałem, ale niestety obydwa to MMO.

Czemu odmawiam masowym grom online? Bo granie w kampanię dla pojedyńczego gracza jest jak (albo powinno być) czytanie dobrej książki, albo oglądanie porządnego filmu. Gracz interpretuje to co widzi/czyta w sobie tylko znany sposób, coraz bardziej zagłębiając się świat fikcji, podąża za treścią dzieła, aż do momentu, kiedy dobrnie do końca podróży wraz z postacią jaką prowadzi.
Doświadczenie zdecydowanie lepsze niż jakikolwiek MMO. Choć nie powiem, aspekt społeczny w onlineowych grach jest dość ciekawy. Ale wracając i podsumowując, bo bałagan się robi, w chwili obecnej nic bardziej mnie by nie ucieszyło jak dobry symulator kosmiczny, zaprojektowany dla jednego gracza.

23 października, 2009

To nie jest kraj dla dziecięcia bożego.


Kolejna recenzja przed nami. Nie, to wcale nie oznacza, że nie mam o czym pisać, nie oznacza również, że cofnąłem się do czasów podstawówki i zaliczam zajęcia z języka polskiego. Poniższy tekst powstał tylko dlatego, bo Cormac McCarthy ma gigantyczne jądra ze stali.

"Dziecię Boże", bo o niej będzie mowa w tym wpisie, jest książką późniejszego autora "Drogi" i "To nie jest kraj dla starych ludzi". Powstała w latach 70 ubiegłego wieku i była jedną z pierwszych publikacji pana McCarthy'ego.

Główny bohater - Lester Ballard - jest brzydkim przygłupem, którego można przyrównać do neandertalczyka. Żyje w chatce w lesie, na obrzeżach niewielkiego miasta; wszyscy wytykają go palcami i zeń się nabijają. Jest istotą samotną i żałosną. Jego najlepszym (i prawdopodobnie jedynym) przyjacielem jest śmieciarz, który nie słyszał o antykoncepcji, więc ma grubo ponad tuzin córek. Żyje w domu zbudowanym z odpadków, a jego latorośle puszczają się z każdym. Ba! Nawet sam ojciec czasem korzysta ze swoich córek, a po zbliżeniu zostawia białe ślady na ich udach.

Pewnego pięknego dnia ten nowoczesny jaskiniowiec natrafia na parkę w samochodzie, która miała zamiar pobaraszkować sobie, ale niestety ktoś ich zamordował. Co robi bohater Lester? Ograbia zmarłych, przeszukuje samochód i gwałci martwe dziewczę. Pamiętajcie, że napisano tą książkę w latach '70.

Co więcej, to zdarzenie zapoczątkuje deewolucję pana Ballarda, który już niedługo zaczyna zatracać się w mordowaniu, gwałceniu, rabunku i zabijaniu (wliczając do tego ostatniego małe dzieci). Treść tak ciężka, poruszająca tyle tematów tabu, że wszystkie szokujące zabiegi Ellisa (od "American Psycho") i Palahniuka (od "Fight Club") w porównaniu wydają się być materiałem na teleranek. Książka napisana jest w stylu ultraminimalistycznym, który powoduje, że proza powyższych pisarzy wydaje się równie opasła, co "Władca Pierścieni".

Cholernie podobało mi się również to, że nie znajdziemy w "Dziecięciu Bożym" ani jednej linijki oceniającej poczynania Lestera. Ani jednego słowa pochwały, czy potępienia. Nie uświadczymy też ekscytujących i wymyślnych opisów, dzięki czemu atmosfera książki jest gęsta, szara i beznadziejna, wręcz martwa.

Nigdy wcześniej nie miałem w swoich rękach książki tak odważnej i nietypowej. Oczywiście, głównie z tych względów okazała się finansową porażką dla McCarthy'ego. Kupujcie/Wypożyczajcie bez zastanowienia.

22 października, 2009

You are a magician, sir? I am sorry to hear it. It is a profession I have a particular dislike to.


Uznałem, że czas najwyższy napisać słów kilka na temat książki o nazwie "Jonathan Strange & Mr. Norrell", w którą to się zaczytywałem przez ostatnie miesiące. W Polsce została wydana "po zbójecku", w trzech częściach zamiast w jednym tomie, jak w oryginale oraz bez czarno-białych ilustracji, które zdobią wydanie angielskie.
Chamstwo, jak nic.

Susanna Clarke

Autorka - Susanna Clarke - pracowała nad tą powieścią lat 10, zagłębiając się w szczegóły wiktoriańskiej Anglii, ażeby potem nam tą wiedzę przekazać w sposób lekki, łatwy i przyjemny. Wstawała co dzień o 5 rano, pisała przez 3 godziny i szła do normalnej pracy. Jak widać, kobiecina mocno się namęczyła przy swoim debiucie. Autorka nie spieszyła się, książka również tego nie robi. "Jonathana Strange'a & pan Norella" cechuje pewna ślamazarność, przez co podchodzić do niej trzeba jak do pysznego, acz wielce kalorycznego dania. Oznacza to, że nie można jej przekartkować, rzucić w kąt i zapomnieć. Należy smakować każdy kęs i nie jeść łapczywie, bo można się zapchać. Książka jest wypełniona po brzegi cynizmem i sarkazmem, aczkolwiek jest on na tyle subtelny, że pędząc przez nią po prostu nie zauważa się tego.

Na pytanie czy mag może zabić za pomocą magii, Strange odpowiada: „Mag zapewne może, lecz dżentelmen z pewnością nie powinien”.

Co do samej treści, jest ona prawdziwie odświeżająca. Oto Anglia z początku wieku XIX, czasy Dżentelmenów, Dam i Szalonego Króla Jerzego, z wojną z Napoleonem w tle. Pośrodku tego całego harmidru złożonego z obyczajowości ówczesnego społeczeństwa i napięć związanych z konfliktem, dwójka głównych bohaterów - Strange i Norrell - ostatni aktywni magowie na świecie, próbują doprowadzić do nowego rozkwitu sztuki magicznej, która jest martwa od stuleci.

Charaktery postaci, wokół których obraca się fabuła są drastycznie różne. Z jednej strony mamy konserwatywnego, bojaźliwy starucha, pragnącego uznania i władzy, czyli Norrella, z drugiej - młodego, otwartego na świat, liberała - Strange'a.
Ich relacje, rozmowy, niesnaski i ostatecznie konflikt są zdecydowanie najciekawszym elementem książki. Oprócz nich mamy multum bohaterów pobocznych, równie interesujących co para główna. Co ciekawe, nikt nie prezentuje tutaj sił zła, nie ma też żadnego wybrańca, który świat ma ocalić. Postacie są bardzo ludzkie, każda ma wady i zalety.

Fascynująca jest również sama struktura "Jonathana Strange'a i pana Norrella". Na początku mamy tylko małą grupkę entuzjastów, którzy są teoretykami magii i jedynie o niej gadają, z czasem magia powoli, jak lokomotywa rozpędza się, jest jej coraz więcej, aż w końcu wylewa się ze stron całymi litrami, gdy przenoszone są miasta i rzeki, a portale do Krain Faerie stają otworem. Przy czym żadnych epickich zagrywek, czy opisów tu nie uświadczymy. Nawet podczas batalii pod Waterloo lub ostatecznej walce z antagonistą atmosfera jest bardzo..."angielska", stonowana. Fani napierdalających się armii nie znajdą tu niczego dla siebie.

Wnioski końcowe

Trzy części składające się na "Jonathan Strange & Mr.Norrell" to w sumie ponad 800 stron, przepełnionych znakomitą mieszanką fantastyki, książki historycznej i angielskiego humoru. W pełni zgadzam się ze słowami Neila Gaimana, że lepszej książki rozgrywającej się w XIX-wiecznej Anglii po prostu nie napisano (jeśli uwzględnimy komiksy to "Liga Niezwykłych Dżentelmenów" Moore'a i O'Neilla mogłaby konkurować).

Jak najbardziej godna polecenia rzecz.

Acha, to był post numer 200. Wiem, ja też jestem zawiedziony.

20 października, 2009

Złota polska jesień.

Ach, jesienny dzień w Polsce. Nazwałbym go przecudnym gdyby nie fakt, że niebo, zamiast prezentować jakiś odcień niebieskiego, jest równie białe co kaftan bezpieczeństwa, piździ, promieniowanie gamma się zwiększa, a zanieczyszczenie powietrza wkrótce nas zabije. Złota polska jesień to kłamstwo, panie i panowie.

ZAWSZE musi coś być. Po prostu zawsze. W średniowieczu, na przykład, było naprawdę fajnie, ale tam trzeba było się martwić o dżumę, Krzyżaków czy Inkwizycję. Jak mówiłem, ZAWSZE coś musi przeszkadzać w cieszeniu się dniem jesiennym. Szczególnie w Polsce.

19 października, 2009

W Belgii.

Właśnie wróciłem z Belgii. Byłem w mieście Liege przez dni cztery. To co zostanie mi w pamięci z tej podróży to ceny. Nie piękne zabytki, ładnie ścięta i przystrojona trawa, pobyt w wesołym miasteczku, zwykłe parki lepiej wyposażone w zwierzynę niż warszawskie zoo, czy blitzkriegowy wypad do Maastricht na tour de Coffee Shop.
Nie, pamiętać będę do końca życia jak za paczkę herbatników zapłaciłem 2,60 euro. I, że wodę w kiosku kupiłem za 5 euro. No i może mistrzowsko przygotowane gofry i croissanty.

Liege, miasto zdecydowanie na turystykę nie nastawione, leżące z dala od stolic czy ośrodków kulturalnej rozrywki ma kawiarnie, w których za zwykłą kawę zapłacisz 3,60 euro, kanapki za 7 euro czy lunch za euro 20. Jak to nie jest czyste chamstwo i rozbój w biały dzień to nie wiem jak to inaczej nazwać. Aż strach mnie oblatuje na myśl o zakupach w Brukseli.

Czy to oznacza, że jestem sknerą? A może wręcz przeciwnie, jestem jedynym rozsądnym człowiekiem, który ceny panujące w Europie Zachodniej porównał do swojej pensji i stwierdził, że to za wysokie progi dla niego?

Odpowiedzi nie znam, ale pewnie bardziej w to drugie bym uderzał. Ogólnie, zarówno Liege, jak i Maastricht to ładne miasta. Warto się wybrać. Coffee Shopy są przereklamowane, aczkolwiek znajomy ekspert twierdzi, że tak czystego ziela w życiu nie widział (gatunek pewnie ten sam, który spożywają bohaterowie jrpgów, celem uleczenia się).

Rozdziewiczenie moje nastąpiło lotniskowe również. Pech chciał, że swój pierwszy lot odbyłem na rozwalającym się Air Busie z Wizzaira, na który czekałem 5 godzin, bo AKURAT w dzień, w którym leciałem rozpętała się burza śnieżna. Na miejsce dotarłem zatem już koło drugiej nad ranem i na dzień dobry cholerna taksówka kosztowała mnie 15 euro kurwa jego mać.

Wyprawa podobała się, ale nieprędko do Europy wrócę. Chyba, że zacznę zarabiać cztery razy tyle co teraz.

12 października, 2009

Łże-elity.

Polityka. Obecna sytuacja w Polsce jest tak żałosna, że aż śmieszna. Mamy grupkę osób, która uważa się za pilary moralne społeczeństwa, wykorzystującą media, ażeby po sobie jeździć. Każdy z tej grupki twierdzi, że ten stojący obok niego jest parszywym kłamcą.
Dochodzą do tego prowokacje polegające na uwiedzeniu starych bab, nagrywanie każdej rozmowy i wzywanie co chwila do dymisji.

W sumie, pieprzyć prawdę, ona się nie liczyła od samego początku, kiedy to Wałęsa z Jaruzelskim się bili. Znacznie ciekawsze jest obserwowanie całej sytuacji, dzięki czemu można odkryć nowe głębie ludzkiej głupoty i amoralności. I to wszystko na żywo w tv! Oferta tak dobra, jakby Klaudiusz wam ją proponował z zestawem noży ze stali nierdzewnej gratis.

Gdyby ci przeklęci politycy spojrzeli w szerszej perspektywie na te wszystkie afery i intrygi, w których publicznie obrzucają się gównem, to zobaczyliby, że nie tylko siebie wrzucają do ścieków, ale i całą polską politykę.
Jakoś nie są wstanie zauważyć tego, że im dłużej kłócą się o to co jest prawdą, a co nie, im więcej wersji wydarzeń przedstawiają, tym bardziej będziemy ich wszystkich widzieć jako kłamliwe, leniwe łajzy.

07 października, 2009

Ekskrement.

Leje jak z cebra w dzisiejszy poranek. Ciekawa sprawa, że deszcz powinien mieć efekt oczyszczający (jak mówił Travis w Taxi Driverze), jednakże w tym betonowym brudzie w jakim żyjemy wydaje się, że efekt jest przeczyszczający. Wszystko co najgorsze, jak: śmieci, rozkładające się zwłoki małych zwierząt, wymiociny po wczorajszych imprezach, łączy się w jeden wielki miejski ekskrement, który zamiast zlatywać do ścieków to wylewa się na ulice.

Różnica między Warszawą skąpaną w słońcu, a tą zaatakowaną przez deszcz jest taka jak pomiędzy niedawno zmarłym na zawał serca, przygotowanym na pogrzeb z otwartą trumną, a zwłokami, które nie dość, że zostały zgwałcone w oczodół, to jeszcze przeleżały na dnie Wisły trzy doby.

Przerywnik znalazłem od wielce długich ksiąg, które teraz czytam w postaci komiksu "The Originals" autorstwa Davida Gibbonsa. Gibbons, wielce utalentowany rysownik, postanowił spróbować swoich sił w pisaniu scenariusza. "The Originals" opowiada o latach '60, nie tych historycznych, a alternatywnych. Gangi, bijatyki i narkotyki służą jako tło, gdy na tronie tej krótkiej opowieści siedzi dorastanie i pytanie, co tak naprawdę w życiu jest ważne. Całkiem przyjemna lektura, której daleko do jednostronniczego wydawania osądów.

W muzyce znajduje się twór Eddiego Veddera "Hard Sun", z polecanej przez Zbigniewa ścieżki dźwiękowej z filmu "Into the Wild" (Rewelacyjnie przetłumaczone jako "Wszystko za Życie"). Samą ścieżkę Zbychu poleca, bo film raczej średni.

W starych klamotach natomiast dzieło Alice In Chains "Angry Chair".

06 października, 2009

Kroniki Cichego Wzgórza.

Silent Hill: Homecoming pokonany. Niezły średniak. Powiem szczerze, że spodziewałem się czegoś znacznie gorszego.

Seria Silent Hill zawsze cieszyła się u mnie ogromnym szacunkiem. Zapracowała na to uznanie rewolucyjną częścią pierwszą, wstrząsającym epizodem drugim, szokującą trójką i abstrakcyjnym numerem czwartym.
Po ukończeniu Silent Hill 4: The Room, Team Silent (deweloperzy) zastanawiali się co dalej zrobić z Cichym Wzgórzem. Próbowali zajść z jednej, potem z drugiej strony i za cholerę nie mogli znaleźć sposobu, żeby zrobić Silent Hill 5, który trzymałby poziom poprzednich czterech. Zrobili zatem dokładnie to, co zrobiłby każdy rozsądnie myślący człowiek w takiej sytuacji. Rozeszli się.

Konami jednak nie chciało zrezygnować ze swojej dojnej krowy, zatem zlecili kontynuację serii amerykanom z Double Helix.
Wpierw ich przetestowali zlecając realizację Silent Hill: Origins, tytuł znany również jako "symulator wkurzonego kierowcy tira, który trafił do nawiedzonego miasteczka". Chodziło się z gazrurką, spluwą, czy innymi zabawkami i waliło się stwory po mordzie.
Beznadzieja, wiem, ale Konami, o dziwo, jednak się spodobało. Potem zaproponowali Amerykanom stworzenie oficjalnej kontynuacji SH. Wydany niedawno Silent Hill: Homecoming jest efektem ich prac. Prac całkiem przyzwoitych, jak na wstępnie rzekłem, choć daleko im do perfekcji tworów Team Silent.

Jak podeszło do sprawy Double Helix? Typowo, po amerykańsku, w końcu to naród, który specjalizuje się w robieniu sequeli. Wrzucili do jednego garnka motywy, z których słynie seria Silent Hill, jak poszukiwanie ukochanej osoby (SH 1 i 2), tragiczna przeszłość (2 i 3), niepewność co jest rzeczywiste, a co nie (3 i 4), religijne mumbo-jumbo (1, 3 i 4) oraz popieprzone zagadki (cała seria) i dołożyli gwałtowność amerykańskiego horroru.

Oto w skrócie Silent Hill: Homecoming.

Brzmi nieźle w teorii, a w praktyce?
"Amerykańskość" objawia się w zastąpieniu powolnego stopniowanego napięcia, znanego z azjatyckich filmów, przez wyskakiwanie z za krzaka krzycząc "Buu! Skurwysynu!". Powoduje to, że łażenie po "mglistej rzeczywistości" nudzi. Po niezłym prologu mamy usypiający akt pierwszy, którego pobudzić do życia nie potrafi nawet pojawienie się brzydali. Dopiero po pierwszym porządnym przejściu do "koszmarnej rzeczywistości" gra nabiera rumieńców.
Sysytem walki, zakoszony z Resident Evil 4, tylko mocniej osadza Homecoming w gatunku "gier akcji z dreszczykiem" zamiast horroru.

Co gorsza, później, zgodnie z tradycją amerykańskich strachów, przestajemy być sami. Mamy wkurwiającego czarnucha ("Shieeet, dude") ze stereotypowym sposobem wymowy oraz kompletnie zbędną dzieweczkę z miłosnym wątkiem do towarzystwa. Znika zatem wpędzające w depresję poczucie samotności, dzięki któremu traciło się ochotę do życia.

Fabuła, z początku obiecująca, szybko staje się przewidywalna do bólu, a nieliczne zaskakujące motywy są nielogiczne i głupie. Nie wspominając o tragizmie towarzyszącym całej historii, który wydaje się krzyczeć w piskliwym, dziecięcym głosie "chcę być jak Silent Hill 2 jak dorosnę!".

Nawet w muzyce, ponownie skomponowanej przez mistrza Yamaokę, zapanowała średniość. Jedynie główny motyw jest fajny, reszta brzmi jakby chłopak nie miał kierunku wyznaczonego przez szefa projektu i tak sobie tylko plumkał.

Podsumowując, chciałbym, żeby to był ostatni tytuł ze świata Silent Hill. Formuła IMHO się wyczerpała. Choć przyznać muszę, że osobom, którym cała seria jest obca zapewne Homecoming się spodoba, lecz wieloletni fani odbiją się z niesmakiem w ustach.
Już Silent Hill 2 w roku 2002 postawił tak cholernie wysoko poprzeczkę, że 3 i 4 ledwie ją musnęły, nie mówiąc o podniesieniu jej wyżej. Team Silent zdało sobie z tego sprawę. Ciekawe kiedy Konami sobie to uświadomi. Nie prędko zapewne, bo remake pierwszego Silent Hilla jest w drodze (exclusive na Wii).

U Janka Muzykanta mamy natomiast kawałek stary i mało znany zespołu Josef K. - Fun n' Frenzy. U Zbigniewa utwór Amesoeurs (kapela już padła, niestety) - Video Girl.

02 października, 2009

Gadanie.

Ekstrawertycy zapewne się nie zgodzą, ale czasem nie udzielanie się wcale, gdy nie ma się nic do powiedzenia, jest prawidłową i jak najbardziej pożądaną reakcją.

Czemu kobiety nie mogą się tego nauczyć?

28 września, 2009

Braterstwo Człowieka

W końcu wpadłem na genialny pomysł, który zrewolucjonizuje cały koncept pracy. Co więcej, dzięki niemu spojrzymy na nasze życia w nowej perspektywie i zaczniemy doceniać drugiego człowieka.

"Mordercze Poniedziałki."

Czy pamiętacie czas młodości, kiedy GTA było w drugim wymiarze i można było jeździć po mieście w poszukiwaniu bonusów? Stare, dobre dzieje. Jedną z tych atrakcji, jaką można było zdobyć, było "kill frenzy" lub jeśli się kupowało od pirata ze wschodu "czias zabyjac". Chodziło o to, żeby wymordować jak najwięcej ludzi w danym czasie, bez przeszkadzania ze strony policji.

Na tym, mniej więcej, opierałaby się moja propozycja.

w każdy poniedziałek, który się spędza w pracy, można zabić losową osobę, w jaki tylko sposób się chce, bez żadnych konsekwencji.
Nie dość, że w lepszym samopoczuciu będziemy wracać do roboty po wolnym weekendzie, wiedząc jaka fajność tam na nas czeka, to jeszcze zaczniemy zwracać uwagę na współpracowników. Będziemy starać się zdobyć ich koleżeństwo, rzucać komplementami i dawać prezenty, po to, żeby nie stać się ich ofiarą w poniedziałek. Prawdziwe "Braterstwo Człowieka", jak w "Imagine" Lennona.

Doskonała sytuacja wyglądała by tak, że całą drużyną z pracy by się chodziło w poniedziałki zabijać żebraków, cyganów i rumunów, którzy nie robią nic poza wyciąganiem łapy po pieniądze, oczywiście w celu odstresowania się, a nie oczyszczania ulic. Cholera, może nawet jakaś przyjaźń by z tego wynikła.

Trzeba to opatentować i zgłosić do ONZ. "Mechaniczna Pomarańcza" na żywo i Nobel pokojowy gwarantowany.

CO-CO-CO-CO-CO-COCAINE!

25 września, 2009

Strach i odraza w Warszawie.

Ostatnio strach wespół ze stresem rządzą moją szarą egzystencją. Głównie dotyczy to pierwszego zjazdu na studiach, który będę mieć jutro. Mam ciągłe obawy czy tym razem dobrze wybrałem kierunek, czy też znowu rzucę po semestrze twierdząc, że to nie dla mnie.

Zresztą, co za absolutny kretynizm panuje na tym świecie, żeby od człowieka młodego i niedoświadczonego, od zwykłego idioty, któremu tylko przyjemności w głowie, kompletnie nie zastanawiającego się nad przyszłością, wymagać, żeby z marszu podjął decyzje co chce robić w życiu.

Do tego problemy z inspiracją mnie katują (patrzcie niżej). Chęci jak najbardziej są obecne, po prostu, gdy siadam przed Wordem to mój umysł staje się równie pusty, co biała karta dokumentu, na którą patrzę.

Trzeba się będzie zmobilizować wewnętrznie, a jak się nie uda to spróbować sposobu Witkacego, czyli porządnie się narąbać.

24 września, 2009

Opróżniając basen.

Tak więc matka mi trafiła do szpitala, żeby pozbyć się haluksów (poleciłbym google grafika, ale tylko pod warunkiem, że ma się fetysz do stóp). Niby prosty zabieg, a pocę się z nerwów. Na szczęście już jest po operacji, jednak nadal nie wiadomo, czy wszystko ładnie się jej zagoi i kiedy będzie wstanie normalnie stawiać kroki. Jest jeszcze więcej niewiadomych, przez które trzęsę się na samą myśl. Szczególnie, gdy ją dziś odwiedziłem i ujrzałem jak leży w sporej salce przepełnionej starszymi ludźmi. Po zabiegu nie może się ruszać, więc zajmowałem się nią przez jakąś godzinę.
Aż żałowałem, że w podstawówce nie miałem tamagotchi. Gdybym się w to bawił to teraz takie podstawy jak karmienie, sprzątanie po kimś czy zabawianie rozmową, pomimo tego, że życie jest do dupy, a dookoła osoby, którym bliżej do trumny niż do kołyski nie byłyby problemem.

Ta wizyta uświadomiła mi zresztą, że pewnego dnia rodzice mi zejdą, nieważne z jakiego powodu, czy to ze zaawansowanego wieku, czy czegoś innego. I jakże chujowy moment to będzie.

Ponadto, to stare powiedzenie, że szpitale śmierdzą moczem i staruchami jest nadal jak najbardziej aktualne. Po tym jak się przekroczy próg takiej instytucji i ten specyficzny odór uderzy w zmysły to człowiek momentalnie traci nadzieję na wyzdrowienie, czuje się opuszczony i zaczyna myśleć, że już stąd nie wyjdzie. Nie frontem przynajmniej. Najpewniej skończy się w czarnym plastiku w tym kontenerze na odpady toksyczne na tyłach.

Oczywiście reszta rodziny też się nakręca na myśl, że coś może nie wyjść, co tylko jeszcze bardziej podnosi mi ciśnienie.

No, ale muzyczka. Pearl Jam nowy album pokazał i przyznam, że nie jest najgorszy. Taki średniak. Zbigniew twierdzi, że jest bardzo fajny po kilku przesłuchaniach i żeby zachęcić poleca "The Fixer".

Ja natomiast, ze zgredowych rzeczy, daję "Low Rider" zespołu War.

23 września, 2009

Inspiracja.

Z inspiracją jest jak z rzygowinami. Sama wybiera czas i miejsce swego nadejścia, nie mówiąc o ilości. Często jest spowodowana nadużyciem alkoholu i/lub narkotyków. I zupełnie jak rzygowiny, w większości składa się z pół przetrawionych resztek.

Poza tym, jakiś typ przez pół roku robił grę na RPG Makerze VX (licencja to koszt jakiś 60 dolarów), korzystając tylko ze środków oferowanych przez ten program, po czym zaczął ją sprzedawać przez internet za 19,99 $. Fabuła oparta na opowieści biblijnej o Arce i zalaniu świata, grupka dzieci znów została wybrańcami, żeby pokonać złego etc., czyli typowy szajs. A i tak po pierwszym miesiącu miał ponad 5000 zielonych dochodu, co więcej "poważne" strony recenzenckie jak RPGFan postawiło temu tytułowi oceny w okolicach 9/10.

Życie bywa cholernie niesprawiedliwe.

21 września, 2009

Pracowity dzień.

Ponieważ dzień w pracy mija wolno to postanowiłem urozmaicić sobie czas poprzez próby dotknięcia językiem czubka swojego nosa. Próbuję już tak szóstą godzinę. Skąd inspiracja do takiego zachowania? Otóż w weekend, który to spędziłem we Władysławowie, znajomy wspomniał, że niektórzy opanowali tą niezwykłą sztukę do perfekcji, więc postanowiłem sprawdzić czy i ja zaliczam się do tych wybrańców. Niestety, nie dane mi jest posmakować skóry, która schodzi z okolic moich nozdrzy po zbyt długim siedzeniu na słońcu.
Wszystko przez starą kontuzję języka, której nabawiłem się w czasach swojej szalonej młodości, gdy jeździłem po Azji. Pamiętam, że był taki facet w Bangkoku, który potrafił w ustach trzymać ogromne ilości ostrych żyletek, wcale się nie raniąc. Oczywiście, musiałem mu udowodnić, że to co potrafi żółty potrafi też i biały, przez co prawie skróciłem swój język o połowę.

Na szczęście dla mnie i dla kobiet w moim życiu, nie doszło do tego ;)

16 września, 2009

Megakorporacje.

Wczoraj pan Robert Kotick, szef największego obecnie molocha na rynku gier Activision-Blizzard powiedział, że celem jego firmy (właściciela serii Call of Duty, World of Warcraft czy Guitar Hero) jest wyeliminowanie czynnika "zabawy" z pracy deweloperów przy tworzeniu gier. Activision-Blizzard, niczym kiedyś Electronic Arts, postanowiło kontynuować politykę strachu, pesymizmu i depresji, dając każdemu swojemu pracownikowi do zrozumienia, że jest zbędny, nie rezygnując z nacisków na niego.

Cholerny kryzys gospodarczy pozwala mu zachowywać się jak przeklęty tubo-kapitalista stojący na czele złowrogiej korporacji, niczym w jakiejś kiepskiej i zużytej fabule science-fiction.
"Jeśli nie będziesz harował jak niewolnicy w czasie wznoszenia piramid to cię zwolnię. Jeśli potrzebujesz motywacji, zawsze możesz odwiedzić dział kadr, gdzie trzymamy tony CV od bezrobotnych deweloperów, którzy w każdej chwili mogą cię zastąpić".

Co więcej, chłopak otwarcie mówi, że chce, żeby gry stały się produktem "paczkowym". Kurwa. Mówimy tutaj o rozrywce, która jest/będzie przyszłością, która zastąpi kino, telewizję, a może nawet spowoduje, że wychodzenie z domu stanie się przestarzałe. To nie jest srajtaśma z recyklowanej makulatury, sześć sztuk za 4,99. Gry nie są mięsem z Constaru, żeby byle gówno wziąć owinąć w folie i sprzedawać na kilogramy.

Wielki Elektronik (EA) stracił na takiej polityce swoją porządną reputację zdobytą na początku lat '90, nikt nie chciał dla niego pracować, a jego gry stały się przedmiotem kpin. Niedawno to się zmieniło, królowa zaczęła szanować swoje robotnice, w efekcie czego mamy niezłe, świeże tytuły jak Dead Space czy Mirror's Edge.

Ja z pewnością nie wesprę Activision-Blizzard finansowo, dopóki to monstrum tam rządzi. Wiem, że to może być ciężkie do realizacji, szczególnie ze zbliżającym się Modern Warfare 2, Diablo 3 i Starcraftem 2, ale zaklinam was, dobrzy ludzie z internetów, zróbcie to samo, gdyż pan Kotick to człowiek, który widzi świat jakby był kodem matriksowym, z tymże zamiast odwróconych kanji, tudzież blondynek i brunetek jak "Szyfrant" (pozdrowienia dla profesjonalnych polskich tłumaczy), widzi znaczki dolara i euro.

14 września, 2009

Bóg jest astronautą.

Bywa tak, że nie słucha się naprawdę muzyki, dopóki nie nastawi się głośników na maksimum, aż dostaje się z nich podmuchem powietrza, a uszy zaczynają krwawić. Trochę nie składnie, ale chyba wiadomo o co kaman.
Ostatnie takie moje doświadczenie dotyczyło koncertu Tides From Nebula/Caspian/God is an Astronaut w dniu pańskim 09.09.09 r.

To co usłyszałem przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Wpierw warszawski Tides From Nebula, zespół który grał i poruszał się jakby chciał rozwalić scenę. Spodobało mi się tak, że aż zakupiłem ich album, jak tylko skończyli plumkać. Potem amerykański Caspian. Ponownie znakomitość, choć trzymali się struktury post-rockowej dość sztywno, czyli wpierw spokój, a potem stopniowanie napięcia aż do totalnej rozwałki. Szkoda, że zagrali tylko godzinę. Ich "Sycamore" na zakończenie było niesamowite, szczególnie gdy cały zespół zaczął w bębny walić.

God is an Astronaut pozamiatał. Niezłe wizualizacje, świetne oświetlenie, no i ta muzyka... a jak na koniec Caspian ich wspomógł na bisie to myślałem, że zejdę z zachwytu.

Jednak nie ma to jak bycie pod sceną, tuż przy głośnikach dwukrotnie większych od siebie, wpatrując się na popisy gitarowe. Żaden narkotyk wówczas nie jest potrzebny. Połączenie głośno nastawionych, znakomitych nut, spoconych ciał i festiwal świateł wystarczy, żeby odlecieć. Obserwując takie zjawisko ma się wrażenie, że cały świat jest wielki, pulsującym organem seksualnym. Epicentrum orgazmu.

Bywa, że takie doświadczenie może być lepsze od seksu. Seks może być zachowawczy i zimny. Natomiast emocjonalny koncert w ciasnym klubie jest jak spontaniczna pornografia z udziałem amatorów, którzy robią to tylko ze względu na frajdę jaką to daje.

Oby jak najwięcej takich koncertów w Polsce.

13 września, 2009

Powroty.

Ach, jak to miło spędzić dwa tygodnie na opieprzaniu się, nie przejmować się pracą, studiami comiesięcznymi opłatami. Łazić sobie po górach radośnie i po centrach miast różnych, wydając ciężko zarobione pieniądze na duperele i alkohol :). Oczywiście złą stroną tego jest fakt, że przez dwa tygodnie o nieprzyjemnościach się nie myśli wcale, a tu w ostatni dzień urlopu sklepienie niebieskie spada ci na głowę.

Matko jedyna. Cała niedziela poświęcona na wyjaśnianiu spraw związanych z nowymi studiami (jak to jest, że niezależnie na jaką uczelnie pójdę to nie dość, że mają tam burdel informacyjny to jeszcze traktuje się mnie tam jak natręta?), obmyślaniem co i kiedy trzeba zapłacić, a na dodatek w mojej osobistej kopalni nie mogą się doczekać, żebym wziął w ręce kilof i wyrabiał 300% normy dziennej.

Ech :/

Przynajmniej mogę sobie powspominać wieczory spędzone na oglądaniu filmów, piciu piwa i obżeraniu się czipsami. O, i miód pitny. I grzańce (oczywiście po godzinie 12:00, w końcu dżentelmenem trzeba być).

Czas, kiedy nie ma nic do roboty lub sił brakuje, żeby kontynuować zwiedzanie wykorzystałem do przeczytania Huntera Thompsona dzieła "Lęk i Odraza w Las Vegas". Co tu dużo mówić, zajebista lektura. Co prawda co chwila w wyobraźni mej ożywały klatki filmowe z ekranizacji, kiedy czytałem, ale w niczym to nie przeszkadzało w cieszeniu się słowem pisanym. Thompson miał podobny styl co Palahniuk (tak, wiem, że okres aktywności Thompsona zaczyna się jakieś 20 lat przed Chuckiem), oszczędnie, obrazoburczo i wyjątkowo. Można wysnuć wniosek, że bohaterowie "Lęku i Odrazy..." szukają wolności, niezależności i mitycznego "amerykańskiego snu" poprzez narkotyki, zupełnie jak Narrator i Tyler w "Fight Clubie" poprzez kluby walki.

Podsumowując, fajna sprawa :)

Daniel Wallace i jego "Duża Ryba" była efektem polowań na tanią książkę w księgarni. Jak ją ujrzałem to kąciki ust powędrowały w kierunku uszu, szczególnie po spojrzeniu na cenę, jednak nie była to opowieść tak dobra jak film Burtona. Zawiodłem się jak cholera. Kto kojarzy adaptacje filmową, ten wie, że był to obraz baśniowy i epicki, w który wstrzyknięto ogromną dawkę wyobraźni. Książka jest ledwie cieniem filmu. Jego biednym, brudnym i bezdomnym kuzynem. Jest króciutka i niezbyt dobrze napisana.

"Równoumagicznienie" Pratchetta poszło w ruch, gdy tylko ostatnia strona "Dużej Ryby" padła. Powiem tak, zachwycony nie jestem trzecim tomem "Świata Dysku", ale i tak bardzo przyjemnie się go czytało. Lekki styl i niecodzienne porównania pana Terrence'a wypełniają "Równoumagicznienie" po brzegi, a tematyka, czyli dyskryminacja płciowa w świecie fantasy (czemu nie ma magów-kobiet? czemu nie ma mężczyzn-czarownic?) jest naprawdę ciekawa.

Muzycznie sprawa ma się w sposób następujący:
Tęskniąc za alkoholem wypitym w czasie wyjazdu podśpiewuję sobie kąpiąc się "Jockey full of bourbon" Toma Waitsa.
Zbigniew, który namawia mnie na udział w koncercie Maybeshewill zaproponował natomiast podzieleniem się ich kawałkiem o nazwie "The Paris Hilton Sex Tape".

30 sierpnia, 2009

Hiatus.

Nie potrafię myśleć o niczym innym jak o tym, że jutro wyruszam w kraj i będę z dala od internetu przez dwa tygodnie. Kompletnie wypalony i pozbawiony chęci do życia, patrzę na następne dni z nadzieją, że wrócę przepełniony świeżością (coś w stylu cytrynowej świeżości Cilit Bang). W związku z tym wyjazdem postanowiłem pokończyć parę rzeczy. Doczytałem "Nowy wspaniały świat" Huxleya i "From Hell" duetu Moore/Campbell,

"Nowy wspaniały świat" każdy porównuje z "1984" Orwella, co w sumie dziwnym nie jest, bo to dwie najpopularniejsze książki o antyutopiach. Orwell ciekawiej pisze, jednak Huxley lepiej przewidział przyszłość społeczeństwa. W "1984" mamy świat rządzony strachem, bólem i cierpieniem. Mamy policję wszechobecną, kontrolę myśli, tortury i całkowite zdeptanie wolnego człowieka. "Nowy wspaniały świat" ukazuje cywilizację opartą na radości. Wszyscy są szczęśliwi, jednak ceną tego jest brak religii, sztuki i indywidualności. Orwell przedstawia świat, w którym rządzący ukrywają przed nami prawdę, Huxley natomiast ukazuje społeczeństwo, które nie jest prawdą zainteresowane, gdzie ludzie nie myślą o niczym innym jak o swoich przyjemnościach, które mogą spełnić natychmiast, przez co głupieją i zaczynają koncentrować się na rzeczach trywialnych. Cholernie aktualna rzecz, godna polecenia wszystkim.

"From Hell" to klasa sama w sobie. Niezwykły komiks, który jednak nie spodoba się wszystkim (np. fanom X-Menów). Czarno-biały, z niecodziennym, wręcz odpychającym stylem, oparty głównie na dialogach, w których, ze względu na użycie slangu brytyjskiego, jak i na ogromną liczbę odniesień do masonerii, różnych bóstw i miejsc w Londynie, łatwo się pogubić. Postacie tam występujące nie mając nic wspólnego z "bohaterstwem". Wszystkie są wręcz jedynie tłem dla "Kuby Rozpruwacza", przedstawionego zresztą bardzo ludzko. Nic dziwnego, że zanim Hollywood zabrało się za ekranizację to mnóstwo rzeczy musiało uprościć, poucinać i pozmieniać. Tak czy inaczej, polecam.

W podróż zabieram ze sobą "Lęk i odrazę w Las Vegas" Huntera Thompsona. Ci bardziej światli wiedzą zapewne, że na podstawie książki tej powstał rewelacyjny film mistrza Gilliama - "Las Vegas Parano". Zobaczymy, czy od słów spisanych przez Thompsona będzie bić ta sama psychodeliczna atmosfera, co od klatek w adaptacji jednego z członków grupy Monty Python.

No i Santany utwór "Soul Sacrifice" oraz kawałek z nowego albumu Isis - "Hall of the Dead" w strefie brzdąknięć znaleźć można.

28 sierpnia, 2009

Rant.

Wczoraj byłem na lotnisku. Nie jest to wyjątkowe wydarzenie, wiem, lecz ostatnio staram się unikać mocnych wrażeń, ze względu na wspomniane problemy z utrzymaniem nerwów na wodzy. Co do tego, informuję, iż wszystko pozałatwiane i będę mógł udać się na wypoczynek z umysłem wypełnionym wiadrami spokoju.

Wracając do lotniska, nie wiem jak jest za granicą, bo aż taki światowy nie jestem, ale Okęcie jest do dupy. Dojazd samochodem osobowym to jak wyprawa do Labiryntu Minotaura bez nici Ariadny. Krążysz po wiaduktach, uliczkach, wracasz się, pytasz o pomoc miejscową ludność, a i tak masz problemy ze znalezieniem odpowiedniej drogi, bo wcale nie jest oznakowana. I jeszcze te korki. W sumie koło 50 minut na takiej zabawie straciłem.

Na samym Okęciu natomiast ceny są zabójcze. Kanapeczka - 12 zł, Cola 0,5 l. - 7 zł, a największy hicior to mała butelka wody - 5,50 (i to w dodatku Kropla Beskidu). Musiałbym chyba pracować w kopalni węgla, zostać przysypanym przez niestabilny szyb, przez tydzień sam się odkopywać żyjąc tylko na swoim moczu, żeby się zgodzić tyle płacić.

I jeszcze sobie życzą pieniądze za wejście na taras widokowy, z którego gówno widać. Gdybym miał świadomość, że te pieniądze idą na dobry użytek, to może obeszłoby się bez bulwersacji , no ale skorzystałem z kibla, a tam ujrzałem standardy z szaletów miejskich. W jednej kabinie klapa była całkowicie oderwana, w drugiej nie było papieru do podcierania. I deska była oszczana. Ech, nic tylko załamać ręce.

Z innej beczki: Jeśli szukacie dobrego serialu s-f to rzućcie w cholerę Battlestar Galacticę i kolejne Stargate'y (swoją drogą tak bardzo doją tą krowę, że chyba zaraz wymiona jej odpadną). Bierzcie Firefly, nie oglądając się za siebie. Fakt, potrzebuje czasu, żeby się rozkręcić, i do openingu trzeba się przyzwyczaić/nauczyć się szybko go przeskoczyć jeśli nie jest się fanem country, ale od odcinka numer 5 staje się naprawdę znakomity. Postacie, dialogi i zwroty akcji nieraz wprawią wasze mięśnie jarzmowe w ruch. Zdecydowanie jeden z najlepszych seriali s-f, ocierający się o perfekcyjność Cowboy Bebop.

A po serialu warto się zająć filmem "Serenity", który jest kontynuacją Firefly.

25 sierpnia, 2009

To be kurwa or not to be.

Zestresowany jak cholera, w chwili obecnej, gdyż w pracy muszę pozałatwiać wszystkie swoje sprawy przed urlopem, żeby mi potem nie zawracali tyłka na wyjeździe, jak i żeby zachować szanse na awans. Jednocześnie wieczorem muszę pojechać w kilka miejsc w Warszawie, bo paru znajomym powypadało parę rzeczy (dosłownie), a nie mogą osobiście ich odebrać. No i jeszcze na wyjazd w czasie tego urlopu nie mam zaklepanych biletów.

Jeśli doda się do tego syf i brak komfortu w domu spowodowany wymianą instalacji gazowej oraz to, że złapała mnie blokada pisarska i niemoc w zaprogramowaniu w RPG Makerze pewnych banalności to zsumuje się to na taką ilość stresu, że ręce latają mi same, bez kofeiny. W dodatku co chwila rzucam kurwami i wszyscy mnie denerwują.

Poza tym zauważyłem, że zaczynam gadać jak typowy polski urzędas i stosować słownictwo w pracy jak typowy polak, gdy siądzie za kierownicę.

Potrzebuję odpocząć. Bo teraz jestem jak Miauczyński w "Dniu Świra".

24 sierpnia, 2009

Awatar.

W końcu po latach dwunastu James Cameron stwierdził, że czas ruszyć dupę i zrobić nowy film fabularny, a nie tylko podniecać się wrakami statków i razem z Discovery nurkować pod wodę.

Fakt, że chłopak już nic nie musi robić, bo Tytanik zgarnął (poza cholera wie iloma Oskarami) ponad dwa miliardy dolarów, ale miło, że jednak postanowił wrócić do reżyserki.

Zatem Avatar. Cameron fabułę wymyślił w czasie robienia tego romansu dla emerytek i nastolatek, co mają kisiel w majtach na widok Leonardo, ale producenci wyliczyli, że takie przedsięwzięcie wyniesie jakieś 400-500 milionów dolców. W takim razie Cameron zajął się swoimi sprawami, czekając aż rozwój technologiczny dogoni jego wizję. Dopiero Władca Pierścienic Petera Jacksona, z Gollumem w TrzyDe, przekonały Dżejmsa, że warto ponownie rozważyć realizacje Avatara.

W roku 2007, Z budżetem około 200 milionów zielonych i kamerami wymyślonymi na specjalny użytek, Cameron zaprosił nikomu wtedy nieznanego Worthingtona (dziś gwiazda kina akcji przez duże G) i Sigourney Weaver (Ripley z Alienów) na plan składający się głównie z blue i green screenów. Z pewnością aktorzy wtedy pomyśleli "czy przypadkiem nie pomyliliśmy studia i nie trafiliśmy do jakiegoś sztucznego szaj...eee filmu George'a Lucasa?" Mogli tak dumać szczególnie po tym jak zdjęcia się skończyły, a filmu nie ma. Taka sytuacja trwała dwa lata (chyba rekord post-produkcji), w których to Cameron dopieszczał swoje filmidło.

Czy Avatar, po szumnych zapowiedziach i z tą całą nową technologią, jaką wykorzystuje ten film będzie tylko głupawą błyskotką jak nowe Transformersy, czwarty Indy albo nowa trylogia Star Warsów? To się jeszcze okaże, jednakże zwiastun nastraja pozytywnie.

Apple.com rzekło, że ilość osób odwiedzająca stronę zwiastunową Avatara składa się na całkiem pokaźne państwo na Bliskim Wschodzie. Nie każdy jest zachwycony. Amerykańskie dzieciaki nawet powiedziały, że wygląda to na mix Matrixa i World of Warcraft, z pojazdami wziętymi z uniwersum Halo.
Gdy się słyszy takie coś to aż krew się gotuje. W każdym razie czekam niecierpliwie, żeby obejrzeć to, co Cameron zrobił.

Ciekawe, że ostatnio trend w sci-fi mamy z fabułą obracającą się wokół "złych" lub "szarych" moralnie ludzi i dobrych obcych. W końcu jakaś zmiana na lepsze.


A w muzyce mamy Fisz Emade - 666.

Fanem muzyki polskiej nie jestem. Hip-hopu w szczególności (last.fm mi mówi, że Fisz to nawet hip-hop nie jest, co świadczy o poziomie mojej ignorancji jeśli chodzi o nuty niegitarowe). Jednakże to co bracia Waglewscy zrobili podoba mi się cholernie. "Heavi Metal" to jeden z najlepszych albumów roku pańskiego 2008 i nie mogę pojąć dlaczego serwisy niezależne jak "Porcys" ową płytkę zjechały.

No i jeden z najbardziej znanych kawałków zespołu multinstrumentalisty Dave'a Grohla - Foo Fighters - o nazwie "Learn to Fly". A w teledysku nawet na chwilę się pojawiają pacany z Tenacious D.

20 sierpnia, 2009

This little light o' mine, I'm gonna let it shine

"Światełko na końcu tunelu". Dobry przykład na to, że zawsze szukamy sensu, albo jakiegoś celu w swojej ponurej egzystencji.

Co jeśli owe światło jest przecenione? Co jeśli światło na końcu tunelu prowadzi do rozświetlonej hali przepełnionej nieskończoną ilością luster, w których można ujrzeć swoje największe życiowe porażki? Każdą przegraną walkę? Każdą sytuację, w której widzieliśmy szansę na szczęście, ale ją zmarnowaliśmy? Każde nieudane zbliżenie seksualne?

Być może powinniśmy zaszyć się w mrocznym tunelu, trzymając się ciemności tak długo jak możemy, nie myśląc nawet o świetle.

18 sierpnia, 2009

Zamach stanu.

Wczoraj jak zwykle miałem napisać o straszności poniedziałku, jednak chłopak się na mnie zasadził. Nie spał w nocy i czekał cierpliwie, żeby o czwartej nad ranem kopnąć mnie w brzuch. Poczułem ostry ból w swym narzędziu trawiennym, jak i również usłyszałem błagania o litość od pęcherza. Nie miałem wyboru, musiałem wstać. Doszedłem do łazienki chwiejnym krokiem, podniosłem klapę i przysiadłem, bo nie byłem w stanie ustać. Zrobiłem co musiałem, gdy nagle!

Tak jest, to kopnięcie w brzuch to nie była zwykła złośliwość mego arcywroga. To zaplanowane działanie, przez które pół nocy wymiotowałem żywnością skonsumowaną dnia wcześniejszego. Musiałem chyba też stracić przytomność w trakcie, bo jak skończyłem to była szósta rano. "Skoro i tak za pół godziny wstaję" - sobie pomyślałem - "Nie ma sensu, żebym wracał do wyra. Od razu się umyję". Co uczyniłem.

Poniedziałek znów mi dał znać o sobie, gdy szczotkowałem zęby. Zakradł się i uderzył ponownie w okolice żołądka, a ja wróciłem do czynności jaką wykonywałem pomiędzy czwartą a szóstą rano. Dopiero po skończeniu wylewania z siebie wnętrzności poczułem przyjemną ulgę, jaką człowieka obdarowuje proces oczyszczania.

Byłem twardy jednak, po oderwaniu się od muszli skończyłem myć się i poszedłem do pracy. Fakt, cały dzień byłem nieprzytomny i ledwo do czegokolwiek się nadawałem, ale ilość urlopu do wykorzystania przeze mnie nadal pozostawała nietknięta.

Ha! Nie udało ci się, poniedziałku! Ciekawe co wymyśli w przyszłym tygodniu.

16 sierpnia, 2009

Bogowie wymagają ofiar.

Przepiękny dzień za oknami. Promienie słoneczne wlewają mi się do pokoju w całym swym majestacie. Aż chce się porzucić internety i przyjżeć z bliska trawce w parku.

I chyba tak zrobię, ale najpierw zabiję parkę gołębi. Trzeba wszak podziękować Bogom za dzisiejszy dzień i to poświęcenie istot żywych, co prawda archaiczne i barbarzyńskie, w sam raz się do tego nada. Nie mówiąc o tym, że te nieświęte zwierzęta próbowały ze sobą spółkować. Na szczęście pochwyciłem je zanim splamiły hańbą mój balkon.

Nie jestem pewien na jak długo taka ofiara starczy, bo to w końcu niczym nie wyróżniające się szare ptactwo, a wyroki boskie, jak wiadomo, są nieznane, ale sądzę, że w ten sposób zapewnie ładną pogodę przynajmniej na kilka następnych godzin.

15 sierpnia, 2009

Władza absolutna.

Pogrywając ostatnimi czasy w różne tytuły fantasy, których już nawet nie wypisuje w ramce, bo tak często je rzucam i zaczynam kolejne, zacząłem się zastanawiać jakbym się zachowywał, gdybym był potężnym wojem, bohaterem znanym wszędzie i wszystkim na całej planecie. Gdybym miał na swoim koncie ocalenie świata, przepędzenie szatana, uratowanie urodziwej księżniczki z zamku i wybicie szczurów z piwnicy.

Oczywiście byłbym najpotężniejszym stworzeniem stąpającym po ziemi, absolutnie nie do powstrzymania przez nikogo. Znałbym każdy czar, nawet taki, który przywołuje magicznego kosmicznego stwora, który mocą swą niszczyłby całe kontynenty.

Prawdopodobnie chciałbym zakończyć swoja niesamowitą karierę jakimś niespotykanym osiągnięciem. Np. zabić króla, wyrżnąć jego straż i zaufanych ludzi, następnie posiąść wspomnianą księżniczkę wraz ze wszystkimi jej służebnicami. Na koniec przejąłbym tron i wprowadził swoją tyranię. Całe królestwo, ba! cały świat by się kręcił wokół mnie.

Proszę. Zakończenie znacznie lepsze od tych wszystkich gierek, gdzie heros po spełnieniu swych zadań odchodzi w dal, nigdy więcej się nie pojawiając.