18 sierpnia, 2009

Zamach stanu.

Wczoraj jak zwykle miałem napisać o straszności poniedziałku, jednak chłopak się na mnie zasadził. Nie spał w nocy i czekał cierpliwie, żeby o czwartej nad ranem kopnąć mnie w brzuch. Poczułem ostry ból w swym narzędziu trawiennym, jak i również usłyszałem błagania o litość od pęcherza. Nie miałem wyboru, musiałem wstać. Doszedłem do łazienki chwiejnym krokiem, podniosłem klapę i przysiadłem, bo nie byłem w stanie ustać. Zrobiłem co musiałem, gdy nagle!

Tak jest, to kopnięcie w brzuch to nie była zwykła złośliwość mego arcywroga. To zaplanowane działanie, przez które pół nocy wymiotowałem żywnością skonsumowaną dnia wcześniejszego. Musiałem chyba też stracić przytomność w trakcie, bo jak skończyłem to była szósta rano. "Skoro i tak za pół godziny wstaję" - sobie pomyślałem - "Nie ma sensu, żebym wracał do wyra. Od razu się umyję". Co uczyniłem.

Poniedziałek znów mi dał znać o sobie, gdy szczotkowałem zęby. Zakradł się i uderzył ponownie w okolice żołądka, a ja wróciłem do czynności jaką wykonywałem pomiędzy czwartą a szóstą rano. Dopiero po skończeniu wylewania z siebie wnętrzności poczułem przyjemną ulgę, jaką człowieka obdarowuje proces oczyszczania.

Byłem twardy jednak, po oderwaniu się od muszli skończyłem myć się i poszedłem do pracy. Fakt, cały dzień byłem nieprzytomny i ledwo do czegokolwiek się nadawałem, ale ilość urlopu do wykorzystania przeze mnie nadal pozostawała nietknięta.

Ha! Nie udało ci się, poniedziałku! Ciekawe co wymyśli w przyszłym tygodniu.

Brak komentarzy: