27 lutego, 2009

Kroniki 3. Ten ostatni raz.

Odsyłacze do twórczości mej wesołej, gdzie albo jeżdżę po jakimś tytule lub wychwalne peany tworze ku czci, hosted by JRK's RPGs:
Nie mając nic lepszego do roboty jak siedzenie i pierdzenie w stołek przez cały pierwszy tydzień mojej udręki z nogą, grałem w gry, które już wcześniej przeszedłem.
Zaliczyłem Hitman: Contracts i Hitman: Blood Money, co się okazało nawet przyjemnym doświadczeniem. Nie ma to jak wcielenie się w muskularnego łysola, z wytatuowanym kodem kreskowym z tyłu głowy, który jest zabójcą doskonałym.
Następnie Jade Empire poszło. Lub też "Knights of the Old Republic: Made in China". Serio, to jest dokładnie ta sama gra, tylko w innych realiach osadzona. W dodatku krótka i liniowa. Trochę gówno prawdę mówiąc.
Film "Max Payne", zniechęcający do kolejnych adaptacji gier komputerowych, o dziwo zachęcił mnie do przejścia ponownie przez twory Remedy. Nie będzie szokiem, jeśli powiem, że gry są zdecydowanie lepsze od tej katastrofy z Marky Markiem w roli głównej.
Kane & Lynch: Dead Men ukończone po raz drugi. Mają film zrobić na podstawie tego. Całkiem w porządku, jedynie pod koniec się sypie, gdy na Kubę się jedzie przewrót zrobić.
Drobny maraton ze wszystkimi częściami Monkey Island miał miejsce. Pierwsze trzy to mistrzostwo świata, śmiałem się przy nich przez łzy cierpienia, gdy stabilizator się wżynał w spuchniętą część kostki. Czwartą można przyrównać do patrzenia w oczy swojej niedawno zmarłej kochanki. Wygląda dość podobnie, ale to nie to samo. I zaczyna śmierdzieć.
Muzyczka:
W końcu dodałem coś nowego w Soundtrackach. Parę nut, ażeby zachęcić do przesłuchania całości ścieżki dźwiękowej z "Przez Ciemne Zwierciadło" autorstwa Grahama Reynoldsa.
PJ Harvey - Rid of Me w nutach klasycznie-prysznicowych
Red Sparowes - The Great Leap Forward Poured Down Upon Us One Day Like A Mighty Storm Suddenly And Furiously Blinding Our Senses, w nutach nowoczesno-zbychowych.
No. To na tym koniec podsumowań. Oczyszczenia dobiegł kres i od tej pory updaty będą wyglądać jak zwykle zapewne ;)
Ponadto, prawdopodobnie od 18 marca przestane nosić okulary.

25 lutego, 2009

Kroniki 2. "Bóg obiecuje podsumowania po śmierci. My je dajemy za życia."

Na wstępie rzec chciałem, że SingStar na trzeźwo jest kupą gówna, ale po kilku głębszych staje się niezastąpionym narzędziem rozrywki i źródłem wielu radości na każdej imprezie ;)
Tak więc wódka się lała; wycie, w tym moje, do SingStara wypełniło ściany; znajomy obsesyjnie chciał puścić niejakie "mikstejpy", jakby od tego zależało nastanie poranka; czyli cacy w sumie.
A teraz kolejne podsumowania, książki tym razem.
Statystycznie rzecz biorąc, typowy przedstawiciel kraju naszego czyta jedną książkę na rok. Innymi słowy, jestem wyjątkowy ;)
Ostatnimi czasy zakończyłem swoja przygodę z:
Sławomir Mrożek. "Słoń i inne opowiadania" - Ogólnie to fajne. Niektóre opowiadania, jak tytułowy "Słoń" na przykład, są znakomite, zdarza się kilka kiepskich, jednakże wszystkie dzielą jedną cechę (poza autorem), otóż twardo siedzą w PRL-owskiej rzeczywistości. Czasem to męczy niezmiernie, ale czasem bawi. Więc tak, polecam, chyba, że ma się wstręt do minionej epoki.
J. G Ballard. "Wieżowiec" - Historia mieszkańców czterdziestopiętrowego budynku, ultranowoczesnego, którzy zaczynają walczyć między sobą o panowanie nad wieżowcem. Chaos, anarchia, gwałty, kanibalizm, regres społeczeństwa, brak dbania o higienę, nie wynoszenie śmieci z domu i inne koszmarne wydarzenia mają miejsce w tejże książce. Naprawdę niezła. Ballard może trochę zbyt minimalistyczne podejście ma do pisania, jego styl opiera się na ogólnikach, przez co raczej trudno wkręcić się przez kilka pierwszych stron w mroczną i ciężką atmosferę jaka panuje w budynku. Później się rozkręca na dobre i aż do samego końca czyta się znakomicie.
Philip Kindred Dick. "Trzy stygmaty Palmera Eldritcha" - "Palmer Eldritch, tajemniczy przemysłowiec, który kilka lat wcześniej wyleciał na Proximę Centauri, wraca ze swojej wyprawy, przywożąc z otchłani kosmosu narkotyk, Chew-Z który - wg samego Eldritcha - jest w stanie zapewnić zażywającemu go życie wieczne. „Bóg obiecuje życie wieczne. My je dajemy” – głosi jego hasło reklamowe. Leo Bulero, dzięki sprzedawaniu Can-D będący dotychczas monopolistą na rynku używek, obawia się że jego dominacja może zostać zachwiana przez nowy produkt. Do rozwiązania zagadki wyznacza swojego zaufanego współpracownika, Barneya Mayersona, który w dalszej części książki musi się zmierzyć nie tylko z konkurencyjną korporacją, ale też z własnymi słabościami i problemami przeszłości." - cytując Wikipedię.
Mistrzostwo. Uzależnienie, telepaci, fałsz rzeczywistości, narkotyczne wizje mieszające się z rozważaniem nad Bogiem. Wszystko co to tygrysy lubią najbardziej.
Kurde no, wiem, że się powtarzam, ale jeśli mowa o dobrym, wciągającym i niezwykłym science-fiction to Dick is your man.
Warren Ellis i Darick Robertson. "Transmetropolitan" - To komiks akurat. W końcu miałem czas, żeby przez wszystkie numery przejść jednym tchem. Zajebiste. Jeden z najlepszych tytułów w dziejach. Spider Jerusalem stał się, obok Cassidy'ego z "Preacher" i Rorschacha z "Watchmen" moją ulubiona postacią komiksową. Kupujcie/Ściągajcie w ciemno. Jak wam się nie spodoba, to oficjalnie możecie nazywać mnie dupkiem i totalnym bezguściem.
A o co w nim kaman? Dziennikarz, to właśnie Jerusalem, tworzy cholernie popularne felietony, w których zagłębia się w zgniliznę, która panuje w mieście, w którym funkcjonuje, nie stroniąc od przekleństw i zawsze pisząc prawdę. Celem inspiracji, oczywiście, bierze dragi, pije hektolitry kawy i czasem napada na ludzi ze swoim wywołującym srakę pistoletem. Całość dzieje się w świecie cyberpunkowym. Sama postać Spidera jest ewidentnie wzorowana na Hunterze S. Thompsonie - autora Las Vegas Parano między innymi.
Muzyczka, którą najlepiej od razu zaliczyć czytając posta, jest taka:
Portishead - Glory Box
Yeah Yeah Yeahs - Maps, Zbychu coś podpowiada, że to wielce kreatywna nazwa dla zespołu.
A jutro pewno gry.

23 lutego, 2009

Kroniki. Część numer jeden.

Dziś pierwszy dzień kronik, zapisków i innych podsumowań rzeczy, których doświadczyłem w niedawno przeżytych mrocznych czasach spędzonych z dala od sieci.
Na początek filmy, które oglądałem w bólu i cierpieniu.
Przezajebiste:
"Memento" - chyba 7 albo 8 raz oglądałem. Za każdym razem świetne wrażenie zostawia. Guy Pearce jako człowiek bez pamięci krótkotrwałej, niesamowity scenariusz, genialny montaż. Najlepsza rzecz Nolana i mówię to z pełną świadomością tego, że niedawno zrobił "Mrocznego Rycerza" (Ledger dostał Oskara pośmiertnego wczoraj. A to supryza).
"Heat" - Robert De Niro, Al Pacino, Val Kilmer i chuj wie kto jeszcze w najlepszym filmie o nieudanym skoku na bank. Absolutny "must-see".
Dobre:
"Once Upon A Time In The West" - czyli kolejna, po trylogii o dolarach, próba Sergio Leone z westernem. Bez Clinta niestety. Za to Charlie Bronson jest, więc też jest fajnie. Bronson gra "człowieka bez imienia" a.k.a "Harmonijka" (bo lubi se chłopak pograć czasem), który ściga, z nieznanych powodów, hultaja i nicponia - Franka - i tu rewelacyjny Peter Fonda. W tle jeszcze chroniczny alkoholik Jason Robards dla rozładowania napięcia i melodramaty z panią Cardinale, przez które mało co nie wyłączyłem filmu. Generalnie jest dobrze. Pojedynki zajebiste. Trochę jednak przydługie, no i wątek z kobietą-dziwką nieco rozczarowuje.
"Rules of Attraction" - na podstawie książki Breta Ellisa , autora "American Psycho". Dobre, nieszablonowe kino o studentach, piciu, ruchaniu, narkotykach i samobójstwach. Interesujący montaż. Wodzu by się zesrał z zachwytu.
"Babel" - Inarritu. I tyle wystarczy. Kto oglądał "Amorres Pedros" i "21 Grams" wie o co chodzi w jego filmach. Splot kilku historii o ludziach i ich dramatach. I nie wiem dlaczego, ale Cate Blanchett tu wyjątkowo podoba mi się (w sensie fizycznym, bo aktorka to z najwyżej półki).
"Nieustraszeni Pogromcy Wampirów" - za każdym razem tak samo dobre. Żartobliwy rzut oka autorstwa Polańskiego do gatunku horroru i wampirów, z aktorem przypominającym Einsteina w roli głównej. No i zniewalająco piękna Sharon Tate. Się nie dziwię Polańskiemu, że po tym filmie ją poślubił. Anyway, good fun.
Średniawe:
"Choke" - adaptacja Palahniucka. Trochę z dupy jak się przyrówna do książki, za dużo ucięto, ale jak ktoś nie czytał to mu się spodoba. Rockwell jako seksoholik, któremu wmawia się, że jest klonem Jezusa. Brzmi rozwalająco, nieprawdaż? A, no i Rockwell rządzi na całej linii, reszta średnia.
"Syriana" - o Iraku. Kto zarabia na tym, żeby źle się działo na Bliskim Wschodzie, o przekrętach z ropą, o zdradach, stracie i w ogóle chuj, i że szejkowie to skurwysyny, mające w dupie kto zakłada im elektryczność w domu. Koncept niezły, ale IMHO za długie i za nudne. Clooney dobrym aktorem jest, wynika z tego filmu.
"Kiedy Harry poznał Sally" - miłe zaskoczenie. Spodziewałem się mieszanki babskiego filmu typu "feel-good", romansu z Harlequina i marnej kopii "Annie Hall" Allena i dostałem dokładnie to, plus garść inteligentnego humoru. Całkiem w porządku, szczególnie, gdy się przyrówna do obecnie powstających komedii romantycznych.
"Intymność" - wniosek z filmu: ruchanie nigdy nie jest bez zobowiązań. Gra aktorska niezła, fabuła trywialna, sceny seksu żałośnie słabe (w sensie, że nie słabo zrealizowane, ale krótkie, jak w prawdziwym życiu. Nie żebym mówił o sobie, czy coś) i niepokojąco prawdziwe. Coś jak "9 songs" tylko, że tu dzieje się coś poza seksem.
"Superbad" - komedia o nastolatkach. O tym jak dostarczyć wódę na imprezę, upić się i zgwałcić równie pijaną dziewczynę. Przeplatane z naprawdę śmiesznymi scenami z wyluzowanymi policjantami. Ujdzie.
"Henryk V" - pierwszy film Kennetha Branagha na podstawie Szekspira. Król Anglii napada na Francję. Jak to z Szekspirem, momentami wieje nudą i dialogi są przestylizowane. Przesadzone. Patosu od gromu. Aktorzy nie zawiedli, muzyczka ołkej. Niezłe, ale nie wspaniałe.
"In Bruges" - Colin Farrel jako przygłupi kryminalista w nieco baśniowym filmie sensacyjno-komediowym. Za dużo skurwysyńskiej nudy, żeby się cieszyć całym obrazem. Aktorsko jest bardzo dobrze. I Farrel i Gleason i Fiennes grają znakomicie, tylko ta kurwa senna atmosfera i brak akcji (która pod koniec się pojawia dopiero w zadowalającej ilości) powoduje, że średni to film.
"Cabin Fever" - najlepsza komedia od czasów...czasów...Evil Dead? Nie, za wysokie progi. No, tak czy siak, dobra zabawa. Komedia i horror w jednym. Dużo krwi. :)
"Pozew o miłość" - kolejna komedia romantyczna. Wyraźnie inspirowana "Żebrem Adama". Były Bond - Brosnan jako jeden prawnik. Julianne Moore (urocza i pikna w tym filmie) jako drugi prawnik. Stają na przeciw siebie w sądzie, zakochują się, ale nie do końca i następuje parę pomyłek ble ble ble etc. happy end.
"Włamanie na śniadanie" - gorszy niż pamiętałem. Wygadani i uprzejmi bandyci rabują banki. Willis bez swego uroku, Billi Bob za dużo gadał, a Blanchett denerwująca. Nie mówiąc o kaskaderze. Wkurwiający tak bardzo, że ma się nadzieję, że naprawdę się spali czy coś. Takie se.
"Madagaskar 1 i 2" - filmy animowane skierowane do wszystkich. Dorosłych i dzieci. Nawet nie wiem co tu powiedzieć. Gorsze od Shreka, ale na poziomie Shreka 2? Mocno średnie innymi słowy.
Chujnia:
"Afrykańska Królowa" - Hepburn i Bogart w chujowym filmie? I to w dodatku pod kierownictwem Johna Hustona? A i owszem. Film ku pokrzepieniu serc, zrealizowany po drugiej wojnie światowej. Podsumowanie: Bogart i Hepburn jedynymi ocalałymi z najazdu Niemców na afrykańską wioskę (czasy I Wojny Światowej), uciekają łajbą i se płyną miesięcy kilka i się zakochują. A na koniec rozwalają niemiecki pancernik za pomocą torpedy z żelatyny. Myślałem, że się porzygam, gdy końcówkę zobaczyłem.
"Max Payne" - jak to znajomy powiedział, jedyny film, którego tytuł wskazuje na przyjemność wynikającą z jego oglądania. A w zasadzie na jej brak. Kupa tak niesamowita, że aż się dziwię jak można było tak dobrą licencję spierdolić. Przeca gry są świetne. No, ale nie, postanowili zamiast zrobić to w stylu Sin City, że wszystko co w komiksie to i w filmie, zrobić po swojemu. Chyba ani jedna sławetna metafora Maksa z gier nie dostała się do adaptacji. Ślamazarne, pozbawione akcji i napięcia tempo, kretyńskie postacie, no i te Walkirie. Kurrrrwa.
Jutro książki pewnie.
Natomiast kącik muzyczny przedstawia:
TV on the Radio - DLZ
Snoop Dogg - Gin And Juice (tak, wiem, ale to jest fajne)
Nie jestem pewny jak dobrze, o ile w ogóle, wgrywa się muzyczka, więc jakby coś nie działało to mówić.

22 lutego, 2009

Rozwalić nogę spiesząc się na metro - Bezcenne. Kurwa, bezcenne.

Nie, jeszcze nie mam swojego internetu. Korzystając z mojego magicznego laptopa i wbudowanego weń Wireless LAN, jadę na kradzionym.
Telekomunikacja Polska (nie śmiać się proszę), daje dupy zamiast połączenia i nie wiadomo kiedy i czy w ogóle doczekam się na dostęp do sieci od nich.
Czy coś jeszcze działo się przez czas mej nieobecności w internetach? A zaiste, działo się. Nie wybrałem się ze znajomymi w góry, bo poprawki zaliczyć próbowałem, a i tak rozpierdoliłem nogę swą.
Jak, pytacie?
Biegnąc na metro. Skoczyłem, zamiast iść po ostatnich schodkach, źle upadłem i viola, czy inna Zenona, poszły mi 2 z 3 wiązań wokół kostki. Tego samego dnia do szpitala, na ostry dyżur i powiem wam, że za chuja nie jest to jak w telewizji. Na przyjęcie czekałem 5 godzin.
5. KURWA. GODZIN
Założono mi pół-gips, z którego wydostałem się 4 dni później i powiedziano, że mam sobie stabilizator sprawić. Takie urządzonko tandetne, które wspomaga chodzenie i trzyma kostkę w miejscu. Mam w tym diabelskim ustrojstwie, przez które noce nie śpię, bo jest tak nie wygodne chodzić 6 tygodni. No i robić sobie zastrzyki przeciw krzepnięciu krwi. I smarować nogę szajsem, dzięki któremu opuchlizna mi zniknie. Dodatkowo, co 2 godziny mam kostkę okładać żelem ówcześnie schłodzonym. Cały czas praktycznie na proszkach przeciwbólowych jestem. Ketonal, Apap i Ibuprom. Normalnie raj, do chuja.
Więc od tygodnia siedzę na tyłku i cierpię, oglądam filmy, czytam księgi i gram. Piję wino codziennie, na poprawę krążenia teoretycznie, ale w praktyce, pozwala mi szybciej zasnąć. Ten stabilizator w spuchniętą kostkę mi się wbija i boli jak skurwysyn.
W końcu Dylana wrzuciłem, więc hańba z poprzedniego wpisu zostanie zmyta ;) Jutro update planuje, no chyba, że ktoś wykryje moje złodziejskie poczynania.

04 lutego, 2009

Royale with cheese

Jak widać, nadal nadaję, choć widmo ucięcia internetu w każdej chwili wciąż wisi nade mną ;)

Przedstawiam, póki mogę, recenzję nowego filmu Guya Ritchie, z Geraldem "Spartaaaaaa" Butlerem.

Rock'n'rolla = Kupa.

A dla ludzi, którzy chcą rozwinięcia, Guy po raz wtóry uznał, że warto by sukces Lock, Stock... i Snatch. powtórzyć. Jak najbardziej popieram ową inicjatywę, ale najwyraźniej Ritchie wyszedł z formy.
Rock'n'rolla jest filmem z pięknymi zdjęciami, dobrze dobranym soundtrackiem i z ekipą silną w talent (tm). Problem leży w tym, że fabuła jest z dupy, dialogi leżą i kwiczą, a aktorzy są chujnie prowadzeni, przez co pełno jest dość marnych scen. I poza dwoma sytuacjami, które kręcą się wokół elementu gejowskiego, nie jest śmiesznie. Jeszcze w dodatku na koniec zostaje w chuja poucinanych wątków, jak rozumiem, to dlatego, bo Ritchie planował zrobić dwie kontynuacje tego filmu, ale ze względu na słaby wynik finansowy raczej już tego nie zrobi.
Film poniżej średniej. Nie warto zapychać nawet łącza internetowego ściągając torrenta, nie mówiąc o wydawaniu pieniędzy na bilet do kina, czy zakup dvd.

Coś jak Revolver innymi słowy, ale gorzej. Miejmy nadzieję, że kolejnego swojego projektu - Sherlocka Holmesa - tak nie spieprzy.

W życiu mym kolejna wycieczka z delegacją, tym razem zwiedzanie z nimi Zamku Królewskiego. Było cacy w sumie, bo nic nie musiałem robić, tylko stać i groźnie wyglądać, żeby jakiemuś staremu dziadowi z delegacji nie chciało się odłączać z grupy. I trochę swój angielski przećwiczyłem. Co ciekawe, bucostwem się popisali, nie odgadując mojego nawiązania do Pulp Fiction, gdy się produkowałem o tym Zamku. No, ale piwo na koniec mi postawili. Więc chyba są w porządku ;)

Muzyka na dziś to Zbigniew. All the Saints z "Sheffield". I nie o miasto się rozchodzi.
Oraz Ja. Dylan. Like A Rolling Stone. Jeśli to ostatnia ma być transmisja na jakiś czas, to lepiej żeby było "not with a whimper but with a bang", lekko słowa rearanżując, które poeta T.S pisał.

I żeby zmyć blamaż ze wczoraj :]

EDIT: wrzuta nie chce współpracować i nie mogę zamieścić muzyczki nowej. God damn!

03 lutego, 2009

Nadzieja to kolejny etap, z którego się wyrasta.

Ciężki dzień w pracy. Nie dość, że za biurkiem siedziałem duperele załatwiając przez 8 godzin, to potem musiałem jechać na lotnisko, by delegację Estończyków odebrać. A, że była to moja pierwsza wycieczka na Okęcie to miałem trochę stresów (wiem, jestem cholernie mało przez życie doświadczony). I potem do hotelu ich zawieźć. Potem na kolację. I jakoś tak o wpół do 20:00 dopiero wolny byłem. Niefajnie.

Co więcej, od jutra mają mi sieć odłączyć, bo z TP umowę zrywamy w domu rodzinnym. Może i ze 2-3 tygodnie mnie nie być z powrotem, więc dłuższa przerwa od internetu mi się szykuje. Najlepsze jest to, że zostajemy w TP. Skąd zatem przerwa? Bo te dupki znane są ze swojej polityki frustrowania i niszczenia klienta. To jest takie chamstwo, że życie ze mnie uchodzi na samą myśl.

Czym się jeszcze mogę pochwalić? W przerwach między obowiązkami udało mi się przeczytać jedyną książkę, jaką stworzył J.D. Salinger, czyli "Buszującego w zbożu". Otoczona kultem ze względu na to, że pojebani mordercy (np. Lennona, albo R.Kennedy'ego) byli od niej uzależnieni. I dlatego, bo autor od lat nie wychodzi z domu i jest pustelnikiem. Taki film jest z S.Connerym "Szukając siebie" bodaj. "Finding Forrester" w oryginale. Postać grana przez najlepszego Bonda jest właśnie inspirowana Salingerem. Zdradzę, że w przeciwieństwie do filmu, Salinger nie zmienił się. Żaden czarnuch go nie wyciągnął na powierzchnie. Nadal, pomimo osiągnięcia wieku sędziwego (90 lat już mu w tym roku stuknie), jest nastawiony do świata negatywnie i nie zgadza się na ekranizacje "Buszującego w zbożu". 
A książka całkiem fajna. Efektywna w szokowaniu i do namawiania do buntu. Wcale się nie dziwię, że przez lata była cenzurowana. Polecam.

A teraz Mrożek.

Muzyka. Mój korpus wyssany z energii poleca...a co mi tam, daję Madonnę z "Holiday". I chuj. Krzyżujcie jak chcecie :P

A Zbych daje Titus Andronicusa utwór o nazwie Arms Against Atrophy.

No i cacy.