26 grudnia, 2010

Nieregularny łącznik #4



Święta, święta i po świętach, nie? Oprócz tego, że łaziłem i pisałem w sieci po pijaku, czego efekt można podziwiać post wcześniej, na nowo odkryłem w sobie pociąg do kina z Korei. Lata temu „Oldboy spowodował, że się tamtym rejonem świata zainteresowałem. Oglądałem wszystko jak leci, aż w końcu stałem się jednym z tych wkurzających „znawców”, którzy wychwalają wszystkie azjatyckie filmy pod niebiosa, nawet jeśli większość z nich to kupy.

Enyłej, ostatni łącznik w tym roku charakteryzuje się brakiem rzeczy prawdziwie ciekawych.

24 grudnia, 2010

Świąteczne zasady.



TVN 24: „Dziś zachodni chrześcijanie obchodzą Wigilię”.
Ja: „Tato, jak to jest? My dziś obchodzimy Wigilię, a nie jesteśmy na zachodzie”.
Tata: „Nie wiem, spytaj tych chujów z telewizji”.

21 grudnia, 2010

Rozstania i powroty.

W piątek miałem okazję spojrzeć na Warszawę z 38 piętra. Wybrałem restaurację na swoje trudne pożegnanie, która mieści się wyżej niż taras widokowy PKiN. Od ładnych widoków odciągnęła mnie jednak kuchnia hiszpańska i wino.

19 grudnia, 2010

Nieregularny łącznik #3


Dobra, ok, ostatni tydzień nie był zbyt bogaty w ciekawe wydarzenia. Najważniejsza informacja ode mnie – aparat na zęby o charakterze stałym boli jak cholera. Niestety, musiałem sobie wstawić, żeby dbać o zęby, jak to w reklamach mówią, nie ma to nic wspólnego z perfekcjonizmem czy próżnością. Wracając do dzisiejszego postu:

17 grudnia, 2010

Śmierć człowieka pracy #2


Łatwo powiedzieć „odchodzę z pracy, walcie się!” trudniej jeszcze przeżyć okres wypowiedzenia. Z nikim nie mogę pogadać, bo jedyny temat, z jakim kojarzą moją personę to rezygnacja. Jakbym był przeżarty trądem. Nagle pojawia się dystans, dyskusje filozoficzne „co gdyby...” i deklaracje w stylu „skoro ty odchodzisz, to ja też!”.

Rzecz jasna, konwersacje takie w całości można o kant dupy rozbić. Z niejedną pracą się rozstawałem i z tego, co widzę, takie pieprzenie to naturalny sposób na pogodzenie się z odejściem danej osoby, w tym przypadku mnie.

Choć w sumie, mam nadzieję, że moja decyzja zainspiruje kogoś ze współpracowników do znalezienia sobie czegoś lepszego. W dzisiejszym świecie odbierać na koniec miesiąca pensję w wysokości 1000-1500 zł to jak dostać z liścia w mordę.

W piątek w końcu będę miał pożegnanie za sobą. Od początku tygodnia chodziłem poddenerwowany tą imprezą, co ewoluowało niekiedy we wkurwienie, a w skrajnych przypadkach w melancholię, czy nawet depresję. Cała gama skrajnych emocji. Powinienem sprawdzić, czy w ciąży nie jestem. Im szybciej to się skończy, tym lepiej.

12 grudnia, 2010

Nieregularny łącznik #2



Kolejna niedziela. Czas na popołudniowo-wieczorne opierdzielanie się, chłonąc kompletnie zbyteczną wiedzę o grach, muzyce i filmach.

11 grudnia, 2010

Amnezja: Mroczny Obłęd.




Boże wszechmogący. Amnezja: Mroczny Obłęd to gra straszna, że hej! Od samego początku chwyta za serce, potrząsa nim i niemal wyrywa je z klatki piersiowej. Ostatnim razem takie palpitacje miałem, gdy w podstawówce będąc, odkryłem Silent Hill.

08 grudnia, 2010

Biurowe rewelacje.

Od stycznia 2011 r. wracam w szeregi bezrobotnych. Znów będę mógł kręcić się bez celu po galeriach handlowych, nosić arafatkę wokół szyi, chodzić do kawiarni, żeby się napić substancji kawopodobnej za 15 zł i przechwalać się, jakim dzięki temu jestem światowcem.

05 grudnia, 2010

Nieregularny łącznik #1



Jednym z powodów, dlaczego założyłem bloga, była chęć posiadania miejsca, w którym umieszczałbym linki do rzeczy ciekawych, do rzeczy które mnie ruszają i które uważam za zajebiste. Nie wprowadziłem tego pomysłu w życie z dwóch powodów. Po pierwsze – niedługo po starcie, odkryłem Rock, Paper, ShotgunNa RPS znaleźć można posty o nazwie „Sunday Papers”gdzie gromadzi się ciekawe linki, co jest dokładnie tym, co chciałem zrobić u siebie. Po drugie - serwisy społecznościowe, a konkretnie facebookowa „tablica”. Pomysł zatem upadł, ale teraz wraca with a vengeance.

28 listopada, 2010

Nowak Love Kim T. Muchy

Wczoraj po raz pierwszy poszedłem na koncert dla kapel supportujących. Muchy i Kim Nowak to dwie świeże i cholernie ekscytujące zespoły polskie, które bez obaw mogę polecić. Jeśli chodzi o T. Love, uznałem, że pewnie nic nowego nie pokażą, pozwoliłem zatem, aby nogi wyniosły moje cztery litery poza lokal.

Zimno, ciemno, śnieg wszędzie, a ja po kilku piwach. W takich chwilach przychodzą najlepsze pomysły. Tym razem nie było inaczej. „Hej, może się przejść po Polach Mokotowskich! W tym białym puchu przecież wyglądają tak fantastycznie!”. Przeszedłem 5 metrów, z przerażeniem odkryłem, że się zgubiłem, po czym pognałem do Stodoły i grzecznie udałem się do metra.

Ciekawa rzecz się stała, gdy wróciłem do domu. Przysiadłem do internetu, przypadkiem wpadłem na blog finansowy, na którym prowadzący uznał, że musi podzielić się ze światem opinią o książce niedawno przeczytanej. Książkę, za którą się zresztą zabrałem. Stamtąd podążyłem na listę najlepszych wydawnictw ostatnich kilku lat, według kogoś tam, co spowodowało, że zacząłem przeszukiwać Allegro, żeby zdobyć książki z listy. Tak, nawet „Pokutę” Iana McEwana, na której podstawie powstał ckliwy melodramat z Keirą Knightley w roli głównej. Wszystko przy akompaniamencie Ghosts I-IV Nine Inch Nails.

Gdzie te czasy, kiedy po spożyciu rozbierałem się albo świeciłem tyłkiem na balkonach?

18 listopada, 2010

Trwoniąc czas.

Zbliżający się weekend będzie moim osobistym Westerplatte. Wszystko z powodu studiów, rzecz jasna. Pojawiły się ciekawe zajęcia w tym semestrze, które można określić „połowicznymi”. Oznacza to, że część przedmiotów kończy mi się w połowie semestru (czyli zjazd najbliższy), przez co nie mogę sobie spokojnie wegetować do lutego, gdy sesja się rozpocznie. Uczyć się muszę już teraz, natychmiast! A raczej, powinienem był zacząć się uczyć ze dwa tygodnie temu, bo teraz jestem w czarnej dupie.

Żeby poczuć się lepiej i udowodnić światu, jaki ze mnie fantastyczny gość, postanowiłem coś skrobnąć dla JRK:

Tekst zdecydowanie za wcześnie wysłany i nieobrobiony należycie, ale cóż. Pytanie nasunęło mi się po napisaniu tego co w linku powyżej – dlaczego w Polsce nie robi się niskobudżetówek?
Istotnie, mamy jakieś gówniane podróbki CoD/Wolfensteina w postaci Tuneli Stalina, Terrorist Takedown czy Sniper: Ghost Warrior, które za psie pieniądze są robione, ale dlaczego nikt nie zdecyduje się zrobić takiego Avencast , Overclocked czy Black Mirror? Wszystkie te tytuły wyszły od naszych sąsiadów, a raczej nie graniczymy z potęgami software'owymi.
Ostatnia niezależna polska przygodówka to bodaj Wacki, a rpgów w ogóle nie kojarzę, chyba że wliczymy wysiłki niektórych rpgmakerowców.

Ryzyko finansowe niewielkie, a wygrać można wszystko, jak pokazują przykłady World of Goo czy Minecraft (a u nas Detektyw Rutkowski, gry, której sukces zostanie nierozwikłaną tajemnicą po wsze czasy).

Warto się zastanowić, czy może nie zainwestować w rozkręcenie jakiegoś niezależnego studia.

14 listopada, 2010

Double-Oh-Seven, chińczyko-murzyni i guano.

Po skończeniu książkowej wersji Doktora No pióra Iana Fleminga, mój szacunek, nie tylko do tej konkretnej adaptacji, ale i do całej serii filmowych przygód Bonda niebotycznie wzrósł.


Ogólnie rzecz biorąc, scenarzyści wzięli zbędne gówno, jakie znajdziemy w powieści i wywali je. Wplątali też we wszystko Stany Zjednoczone i ich rakiety wcześniej, przez co znika poczucie deus ex machina, jakiego doznajemy w książce, gdy w końcu Doktor No wyjaśnia swój diaboliczny plan. Plan, który miesza wraz z opowieścią o swojej przeszłości, przez co czytelnik musi się przedrzeć przez pięć stron wypełnionych nic niewartym biadoleniem. Nigdy wcześniej nie czułem większej więzi z Bondem, jak właśnie wtedy, gdy przerywa ten monolog myślami o sposobach ucieczki z tego piekła.

09 listopada, 2010

Lubieżny noblista.

Nie, zdecydowanie nie jest to książka, która w znaczący sposób przyczynia się do rozwoju ludzkości. Nie opisuje zmian kulturowych, nie odwzorowuje struktur władzy i z pewnością nie pokazuje oporu, buntu czy porażki. Innymi słowy, Mario Vargas Llosa Nobla dostał nie za tę opowieść.

02 listopada, 2010

Kiełbasa cmentarna

Zawsze chciałem mieć smykałkę marketingową. Umiejętność rozkręcenia interesu niezależnie od miejsca i przedmiotu owego biznesu. Dlatego zazdroszczę geniuszowi, który wpadł na to, żeby zorganizować budki wokół warszawskich cmentarzy, w których sprzedaje się mięso grillowane. Zazdroszczę równie mocno, co osobie odpowiedzialnej za znicze grające pewną melodyjkę „Ich Troje”.

19 października, 2010

Zgodnie z planem.

Bycie odpowiedzialnym za realizacje własnych planów jest niesamowicie frustrujące. Głównie, bo nie ma na kogo zrzucić winy, gdy coś nie idzie. Przykładowo, zapragnąłem niedawno napisać krótkie opowiadanie w stylu Terry'ego Pratchetta. Opowieść o wybrańcu, który ratuje typowy świat fantasy przed zakusami Władcy Wszechzła, stworzenia zrodzonego z głębokiej ciemności, ściganego przez średniowieczny odpowiednik fiskusa, gdyż odmawia płacenia podatków.

Wszystko ładnie sobie rozplanowałem, osobowości bohaterów nakreśliłem, po czym zacząłem pisać. Już od dwóch tygodni nie potrafię wyjść poza krawędź pierwszej kartki.

14 października, 2010

Wybór Sophii.

Nie wiem czy istnieje prawo Murphy'ego dotyczące picia w pracy. Jeśli nie – powinno się je wymyślić, jeśli tak - nie chce mi się go szukać. Choć przyznam, że stanowiłoby niezły tytuł dla niniejszego posta.

Od dawna nie miałem okazji spożywać w czasie godzin służbowych, co jest dość dołujące, gdy ma się świadomość, że w instytucji, w której pracuję, wódkę pije się na wiadra.


06 października, 2010

Łupieżca grobowców.

Przeglądałem sobie niedawno Allegro z nudów, w poszukiwaniu aukcji, na których laicy wystawiają za grosze wartościowe tytuły. Jak zazwyczaj, zarzuciłem swe sieci na RPG i przygodówki. Ktoś przez przypadek, choć równie dobrze można to uznać za akt boży, umieścił Tomb Raider: Underworld w kategorii RPG, od złotówki BCM!!!!!111 STAN IDEAŁ!!!!!111. W ten oto sposób myśliwy stał się ofiarą. Tak mocno zależało mi na zdobyciu najnowszej przygody Lary Croft*, że biłem się o ten tytuł 2 lub 3 dni, aż do momentu, gdy aukcja zyskała zawrotną cenę 12 zł. Wyczekałem w napięciu do jej zakończenia i zwyciężyłem. Dzień był mój. W końcu wrócę z wirtualnego świata z tarczą, a nie na niej.

Potem zdałem sobie sprawę z tego, że muszę zapłacić.

26 września, 2010

Interpol.

Dawno nie pisałem o muzyce. Jakiś czas temu uznałem, że nie warto marnować śliny lub męczyć klawiszy, aby opisywać dźwięki. Nasza generacja ma ten komfort, że zawsze jest youtube, wrzuta i inne serwisy, dzięki którym nie trzeba, a nawet nie wypada, polegać na czyiś rekomendacjach. Najlepiej przekonać się samemu. Wyjątek postanowiłem zrobić dla Interpolu, dla którego równie dobrze mógłbym opuścić rodzinę (jedno słowo od Banksa i już mnie nie ma. W zasadzie żyję na walizkach), a który niedawno po raz kolejny zmienił wytwórnię i nową płytę wydał.

01 września, 2010

Mierz wysoko.

Mnóstwo ludzi zbyt wysoko zawiesza sobie poprzeczkę. Inny powszechny problem jest taki, że wielu brak planu długoterminowego. Są to kwestie, dzięki którym szybko można się wzbogacić. Wystarczy się zastanowić, jak często słyszy się "To jest za trudne", "Nie dam rady!" i "Co teraz?". Stawianie sobie nieosiągalnych celów, brak planowania i praktyki są częstą przyczyną rezygnacji, czy nawet upadku wielu mężczyzn, kobiet i dzieci! W takich chwilach pomaga nam wiara, religia i kościół.

29 sierpnia, 2010

Kiedy wyższy szczebel się nudzi.

Stephen King z zaskoczeniem stwierdził w swoim wielce pomocnym "Jak pisać - pamiętnik rzemieślnika", że ludzie uwielbiają czytać o pracy. Zachęcony tymi słowami pozwolę sobie na opisanie jednej sytuacji, której byłem świadkiem w poprzednim tygodniu w moim zakładzie.

23 sierpnia, 2010

Mądry po szkodzie.

Doświadczenie robi różnicę. Człowiek bez doświadczenia godzi się na byle co, popełnia błędy i nie wie czego może się spodziewać. Ażeby nie owijać w bawełnę - doświadczenie chroni twoją dupę przed gwałtem. Ważna sprawa, szczególnie w branżach powiązanych z własną wesołą twórczością.

Przykładowo, w moim zakładzie praca jaką wykonuję nie jest szanowana. Powód? Bynajmniej nie ze względu na jej nikłą jakość, lecz dlatego bo jest niemal za darmo. Tłumacz przysięgły/biegły bierze za pojedynczy skrawek tekstu jakieś dwa razy więcej tego, co ja zarabiam przez cały miesiąc. Czy byłem świadom tego, gdy się zatrudniałem? Skądże. Pracodawca wykorzystał moją naiwność i niewiedzę, dzięki czemu obrabia mi tyłek od prawie dwóch lat.

Nie jestem światowcem, żeby przyrównać tą sytuację do "zachodu", ale wiem, że u nas panuje podejście "za darmo = gówniane". Przyczyna porażki linuxa/open office na polu naszych instytucji. Bo jeśli jesteś fachowcem, z którego zdaniem należy się liczyć to cenisz swój czas. Jak to Joker mówił w Mrocznym Rycerzu: "Jeśli jesteś w czymś dobry, nigdy nie rób tego za darmo".

Jest to proces uświadamiania, który musiałem przejść, czy mi się to podoba czy nie. Coś jak dorastanie albo zdobywanie leweli w rpgach.

Podejście kapitalistyczne, chłodne i cyniczne rządzi rynkiem pracy. Trzeba się dostosować do tej rzeczywistości, próbując zachować choćby mgliste resztki beztroskiego dzieciństwa, żeby nie dołączyć do przesączonych nikotyną i alkoholem korporacyjnego tłuszczu.

19 sierpnia, 2010

Retro: PC romans

Można powiedzieć, że Commodore 64 zajmował się mną, gdy byłem osobą mało poważną. Wtedy, kiedy mój wiek był liczbą jednocyfrową. Ojciec mój, po wykonaniu paru skomplikowanych obliczeń, uznał, że ponieważ jego syn stawia pierwszy krok na drodze do męskości wraz z osiągnięciem 10 roku życia, postanowił schować starego rzęcha do piwnicy i wydać niezłą sumkę na Pentium 75. Pierwszy i ostatni rodzinny PC w moim domu.

16 sierpnia, 2010

Kiedy powiem sobie dość.

Na dobry początek po powrocie z urlopu:

- "Wczoraj widziałem porno z zakonnicami i facetami w czapkach Myszki Miki w rolach głównych."

- "Ale to głębokie, stary. Nie dość, że przedstawia w sposób banalnie prosty i ciekawy relacje między współczesną rozrywką (ukazując jednocześnie jej dziecinność), a tradycją, używając łatwo rozpoznawanych symboli, to jeszcze stanowi dość mocną alegorię dla wrodzonej hipokryzji naszego społeczeństwa."

- "No."

- "I jak ta Myszka Miki? Lepsza od Smurfów?"

- "Całkiem całkiem, choć przez te czapki cała akcja wyglądała dość...niezdarnie. Zakonnice wyglądały na zadowolone."

- "To ładnie."

Autentyczna rozmowa. Jakby się zastanowić, sporo na tematy pornograficzne ostatnio rozmawiam z różnymi ludźmi. Zdecydowanie za dużo. Nie tylko wychodzę na adwokata diabła, ale i na zboczonego dziwaka.

30 lipca, 2010

Urlop. I zwycięstwo metroseksualnych wampirów.

Niechlujstwo, bezcelowe łażenie, męczące podróże, kiepskie jedzenie, rozczochrana fryzura, niedostatki w higienie osobistej, zapuszczanie brody, narzekanie na beznadziejność pogody, granie na nerwach znajomym, zdecydowane podwyższenie ilości przyjmowania alkoholu. 

O tak. Nadszedł urlop.

Dwa tygodnie bez nudnej pracy i bezsensownych obowiązków. Odpoczynek od niezdecydowanych szefów, którzy faworyzują swoich podopiecznych i od dziwnych zagrywek z tym związanych.

Aktualki jeszcze rzadziej niż teraz, podejrzewam ;)

Z innej beczki:

Zastanawiałem się ostatnio nad serią o wykastrowanych wampirach i wilkołakach dla dziewcząt, czyli "sadze zmierzch". Jak dla mnie wampir powinien być krwiożerczą bestią, która ludźmi się bawi, jak zwierzątkami domowymi. A gdy głód wystąpi, cóż, krówka bardzo fajne i przyjemne stworzenie, ale hamburgery są lepsze od jej towarzystwa. Stosunek myśliwy - zwierzyna, w sensie. Kiedyś może nawet jakoś to rozwinę (marzy mi się mix tego podejścia do wampirów z filmami buńczucznymi, jak "Mechaniczna Pomarańcza" czy "Fight Club". No i gdzieś trzeba będzie umieścić kopię Cassidy'ego z "Kaznodziei").

No, ale to mało istotne. To co budziło moje zainteresowanie we wspomnianej sadze, to fakt, że jest jedną z niewielu serii książkowych/filmowych skierowanych bezpośrednio do młodych dziewcząt. Tak, fantastyka traktuje panie niezwykle po chamsku. Jej większość składa się na opowieści o dochodzeniu do władzy mężnych młodzieńców, którzy wyrzynają w pień hordy ciemności swoimi ogromnymi mieczami (bez podtekstów proszę) i bałamucą każdą niewiastę na swej drodze. Nowoczesne kobiety raczej takiego podejścia nie lubią.

Ostatnio skończyłem "Smoka Jego Królewskiej Mości" napisanej przez kobietę - Naomi Novik. Teoretycznie zatem, powinna owa powieść zawierać elementy, które przemówią do dziewczyn. Otóż nie. Mamy dżentelmena, który nie wdaje się w romanse i myśli tylko o służbie oraz jego dzielnego smoka, którzy razem chronią Wielką Brytanię przed zakusami Napoleona. Potyczki w powietrzu, walki, ciężkie treningi, dostosowywanie się do życia "awiatora" (taki pilot smoków) etc. 
Nie zrozumcie mnie źle, świetna książka i z pewnością zapoznam się z resztą serii, ale skoro nawet dla autorek "targetem" są młodzi chłopcy, to trudno się potem dziwić temu, że gdy wychodzi jedyna seria skierowana tylko dla dziewcząt, to staje się bestsellerem.

Tak, drogi internecie. To co zrobiliśmy z popkulturą w ostatnich 50 latach, nasza dominacja nad nią, nasze zaniedbania dla potrzeb żeńskiej części publiczności, jest tym, czym zadecydowało o sukcesie książek Stephenie Meyer. 
Wszyscy jesteśmy winni po równo za popularność Edwarda i Jacoba. Ja, Ty, George Lucas, Steven Spielberg, Robert Howard, Arnold Szwarcencauer, Pudzian, ten miły gościu z warzywniaka, a nawet bracia Kaczyńscy. 
Założę się, że w kluczowych momentach rozwoju fantastyki, jak np. gdy Tolkien tworzył Środziemie, gdy Gygax pracował nad D&D, gdy klejono pierwszy numer Heavy Metal/Metal Hurlant, czy wtedy kiedy Gibson składał do kupy Cyberpunk, wtedy to Jezus Chrystus żartował "wybacz im, bo nie wiedzą co czynią".

23 lipca, 2010

Co by zrobił Tyler Durden?

Trafiły mi się kupony do pewnej znanej sieci pizzerii. Oznacza to, że mogłem cieszyć się kawałkiem niebios w formie placka z pepperoni i grzybami w cenie promocyjnej. Akurat ścigałem roztopiony ser, który próbował czmychnąć przed pożarciem, gdy zauważyłem, że do środka weszła blondynka w różowym obuwiu, ubrana w purpurę, z okularami w stylu Paris Hilton wplątanymi we włosy. Ewidentnie ścisła czołówka polskich elit.

15 lipca, 2010

Lato w mieście.

Moje biuro przedstawia się dość żałośnie w czasie letnim. Grupka kompletnie styranych, pocących się osób, których jedynym ratunkiem jest wiatrak. Jeden na całe pomieszczenie. Kiepsko uformowane ciała, niczym zrobione z galarety, po uwalane na fotelach z czasów wczesnego polskiego kapitalizmu, próbujące wykonywać swoją pracę, lecz przegrywające (po dzielnej oraz mężnej walce, rzecz jasna) z gorącem i wysokim ciśnieniem.

12 lipca, 2010

Retro: C64.

Nie byłem ruchliwym dzieckiem. A dokładniej mówiąc, byłem zbyt ruchliwy, co w połączeniu z moją wrodzoną niezdarnością często stanowiło przepis na jakąś domową tragedię. Na przykład moje wspinaczki po wieloczłonowych meblach, które kończyły się tym, że część znajdująca się na szczycie lądowała na podłodze. Razem ze mną. Albo próby zejścia na niższe piętro przez barierkę na balkonie. Tak, człowiek nie wiedział co to strach, gdy miał te 5-6 lat.

01 lipca, 2010

Raport posesyjny.

Czas sesji nastał w uczelni mej, w związku z czym musiałem zapieprzać jak dzika świnia i mocno gimnastykować się, aby przedmioty pozaliczać. Z radością melduję, że tylko w jednym przypadku poległem. Drugi weekend wyborczy, który się zbliża wielkimi krokami, będzie moim ostatnim zjazdem w tym semestrze. Co to oznacza? Otóż to, że będę mógł się spokojnie zerwać, żeby wypełnić swój obywatelski obowiązek, jak i również to, że już tylko jednego roku mi brakuje do zdobycia tytułu magistra. 

Przed chwilą zresztą publikacji internetowej doczekały się wyniki ostatniego egzaminu. Po tym jak zobaczyłem piąteczkę obok mojego numeru indeksu, poczułem jakbym zdobył kolejny lewel. 

Się złożyło, że w niedługich odstępach czasu trzy prawdziwie wielkie gry obchodziły/obchodzą dziesięciolecie. Deus Ex, Diablo 2 i Icewind Dale. Nagły przypływ nostalgii nie tylko spowodował, że zabrałem się za granie w ostatni wymieniony tytuł, ale również zacząłem się zastanawiać nad swoimi początkami, jeśli chodzi o gry komputerowe. Spodziewać się zatem należy serii mniejszych wpisach o tym, co podziwiałem, będąc małym szkrabem. Zatem Retrogaming 2: With a Vengeance.

Postanowiłem również przełamać swoją niechęć do MMO próbując darmowego Allods Online. Zobaczymy jak to wyjdzie.

15 czerwca, 2010

O porno słów kilka.

Oglądałem porno pewnego pięknego dnia. Czekajcie, ta opowieść nie zmierza tam, gdzie myślicie! Otóż patrząc na różne ciekawe, ekwilibrystyczne pozycje, doszedłem do wniosku, że gdybym utknął w jakiś magiczny sposób w takim przekazie na stałe, to byłbym całkiem szczęśliwy.

13 czerwca, 2010

Najważniejszy element sekwencji DNA.

Istnieje pewien zwrot, używany przez wszystkim przedstawicieli polskiego społeczeństwa, niezależnie od poziomu wykształcenia, zawodu, wieku czy ukulturalnienia tego, kto go wymawia. Pewna mądrość ludowa przekazywana z pokolenia na pokolenie. Zapisana na wieki w naszych genach. Zwrot, który pomaga nam wszystkim w czasach ciężkich, podczas egzaminów, w czasie pracy. Gdy stajemy przed niewykonalnym zadaniem, gdy los ciężko nas doświadcza lub gdy sam Bóg wskazuje na nas swym palcem, mówiąc: "teraz będziesz wiedział, co czuł Hiob", dosłownie w każdym momencie naszego życia możemy polegać na tych kilku magicznych słowach:

"Kurwa, ja pierdolę."

Tak, tak. Niedawny przykład tragedii narodowej bezsprzecznie to udowodnił. Z pewnością sami używacie tego zwrotu po kilkanaście razy na dobę.

07 czerwca, 2010

Why so serious?

Czasem rad jestem, iż jestem beznadziejnym marzycielem. Wiecie, typowym średniakiem, którego czasem ponosi wyobraźnia, przez co z łatwością poddaje się obsesji, jaką niekiedy przynoszą kompletnie popieprzone/dziecinne pomysły. Fakt, nie jest to może wymarzona postawa do zrobienia kariery. Powiem więcej, przez pewien czas biłem się z moją naturą, chciałem zdyscyplinować swój umysł, ażeby był bardziej skupiony na ciułaniu, osiągnięciu sukcesu finansowego, awansie zawodowym czy zaspokajaniu kolejnych szczebli w Piramidzie Masłowa. Takie kierowanie to wjazd na ślepe tory, oczywiście. Trzeba pozostać szczerym z głosami w swojej głowie, zaakceptować się tym, kim się jest w danej chwili. Może kiedyś się zmienię, ale teraz zamiast poważnie zastanawiać się nad zwojowaniem świata biurowego bardziej ciągnie mnie do dyskusji o dekonstrukcji mitu superbohatera na przykładzie "Watchmen" Moore'a/Gibbonsa oraz "Powrotu Mrocznego Rycerza" Millera. Albo rozmowa o tym, jak wyglądałaby nasza rzeczywistość, gdyby zerżnęła ze świata Planescape koncept, że wiara naprawdę czyni cuda. Byłoby bardziej wyjebanie, to z pewnością. Pomyślcie tylko o tym.

Na przykład epickie starcie między Ganeszą, a Cthulhu. \m/

Nie mówiąc o tym, że warto być niepoważnym, póki można.

I tak, owszem, wpis spowodowany atakiem w pracy przez koleżankę (równolatka, dzisiejsza typowa kobieta sukcesu, niczym prosto wyjęta z komedii romantycznych TVNu) zjechała mnie za to, że mam już prawie lat dwadzieścia pięć, a ciągle gry komputerowe, muzyka i buńczuczne nastroje z książek Palahniuka zaprzątają moje myśli.

27 maja, 2010

Drugi rok sprawowania urzędu.


Oczywiście, że piszę za mało.

Lecz po dwóch latach, czy czegoś innego można się spodziewać? 

25 maja, 2010

Kop tyłek. I Matthew Vaughn.


Adaptacja komiksu Kick-Ass niedawno zeszła z ekranów naszych wspaniałych kin. Bardzo popularna nie była, głównie przez beznadziejną kampanię promocyjną, przez którą wszyscy uznali, że film to nic innego jak dziecinny pokaz brutalnego kopania po dupie. Co prawda w większości właśnie tym jest, lecz warto było położyć nacisk na co innego w produktach reklamowych. Zatem czy wart jest chociaż splunięcia? Czy był dobrą ekranizacją obrazkowego pierwowzoru? Komu jeszcze się sprzeda Mark Millar? Ile dzieci postanowi być superbohaterami po oglądaniu "Kick-Ass"? Czy ktoś jeszcze w ogóle myśli o dzieciach? Jak dużą gromadkę będzie mieć Matthew Vaughn, reżyser omawianej ekranizacji? Czy wszystkie z Claudią Shiffer? Czy jak już będę znany i bogaty to będzie mi się opłacało mu ja odbić? A może będzie już za stara i zbyt pomarszaczona jak na moje standardy? Dlaczego nie wywodzę się z brytyjskiej rodziny szlacheckiej, tak jak Matthew? Dlaczego zamiast żyć na wygodnej wyspie, która należy do wybranej grupki narodów, które dyktują warunki światu, urodziłem się w nic nie znaczącym państwie, położonym między dwoma popieprzonymi agresorami? Czy to sprawka Boża? Czy Bóg ma chore poczucie humoru? Czy w ogóle istnieje? Bóg znaczy się, a nie jego humor.

Odpowiedzi na większość z tych pytań w dalszej części posta.

12 maja, 2010

Toksyczne związki.

Czasem do kobiet powinno się strzelać za ich bezczelność.

07 maja, 2010

Spiskowcy.

Teorie spiskowe, jakiekolwiek, łamią mi serce. A trwające cyrki z katastrofą Tupolewa, w szczególności.

05 maja, 2010

Pesymistycznie.

Marudzenie to prawdopodobnie jedna z niewielu kosmopolitycznych rzeczy, która spełnia "demokratyczne" standardy, jakich współczesna cywilizacja oczekuje od każdej dziedziny życia. Łączy ponad podziałami, niezależnie od miejsca zamieszkania, wyznania, koloru skóry i płci; każdy może marudzić i każdy z tego przywileju korzysta. Co więcej, narzekanie stanowi siłę napędową do zmian, inspirując polityków do działania w strefach, które rzeczywiście są cierniem w boku społeczeństwa.

Innymi słowy, to ludzka rzecz narzekać. Jednak zastanawiam się, czy kiedykolwiek będziemy w pełni usatysfakcjonowani? Pewnie nie. Zawsze towarzyszyć nam będzie pęd do osiągnięcia stanu doskonałego, którego definicja jest niejasna i ulega ciągłym zmianom. Podejrzewam, że wydychając ostatki powietrza z płuc, gdy całe życie przebiega przed oczami, wtedy również dozna się olśnienia, że tak naprawdę z tym życiem nic produktywnego się nie zrobiło. Przydałaby się powtórka.

Ale niestety, kolejnej szansy nie będzie. Została jedynie partyjka pokera z Szatanem o swoje dziewictwo analne, z ludzkimi wydalinami w roli przekąsek, a potem koniec drogi.

26 kwietnia, 2010

Ucho wewnętrzne.

Jakiś czas temu spytano Davida Lyncha o jego stosunek do muzyki. Lynch z uśmiechem na ustach powiedział: "Czasem słuchasz sobie piosenek i nagle - whoa - różne rzeczy cię nachodzą". Potem przez długą minutę próbował chaotycznie wytłumaczyć, co miał na myśli.

20 kwietnia, 2010

Seminarium pirackie

Ahoj! Witam wszystkich licznie zgromadzonych na Seminarium pirackim! Wiem, co możecie sobie myśleć: „Ależ szanowny panie, bycie piratem to przestępstwo!”. W rzeczy samej, w świetle niedoskonałego prawa państwa, w którym żyjemy, jest to wykroczenie. Pamiętajcie jednak, że owoc zakazany smakuje najlepiej.

18 kwietnia, 2010

Reklama dźwignią handlu.





Właśnie wypełniam swój czas wolny grą wydaną przed czterema laty o nazwie "Rogue Trooper". Przechodząc kolejne poziomy na ogarniętej wojną planecie "Nu Earth", wybijając na rożne sposoby futurystycznych rusków i mając generalnie niezły ubaw, ciągle zastanawiałem się dlaczego ten tytuł nie był hitem.


12 kwietnia, 2010

Przyciągające się przeciwności.

Z niejasnych powodów, mojemu szefowi zebrało się dziś na rozmowy na temat miłości. Temat szeroki jak cholera, do którego zabierać się bez znieczulenia alkoholowego wręcz nie wypada, jednakże akurat w lodówce w pracy żaden trunek się nie chłodził. Radziliśmy sobie bez wspomagania. 

Początek dość klasyczny, poruszaliśmy pierdoły, którymi głębiej zajmują się telenowele z Ameryki Południowej, nic godnego zapamiętania. Pod koniec dyskusji padło dość ciekawe pytanie ze strony o 6 lat starszego przełożonego.

„Czy traktuję podarunki dla kobiet jako inwestycję?”

Mój szef próbował udowodnić mi, że tak naprawdę wszystko co się robi dla kobiet, każdy miły gest, czy zakup lub choćby złożenie życzeń, absolutnie wszystko jest inwestycją. Jak księgowy lub profesor ekonomii wyjaśnił mi, że niemożliwe jest obdarowanie wybranki czymś miłym ot tak po prostu. Zawsze jest gdzieś to drugie dno zwane „oczekiwaniami”. Dajemy coś od siebie i oczekujemy coś w zamian. Handel wymienny; barter; inwestycja, która ma się zwrócić. Jeśli się nie zwróci, na taką kobietę czasu tracić nie warto.

Wytłumaczyłem, że nigdy nie myślałem o tym w ten sposób, po czym dałem popis swej naiwności mówiąc, że jeśli uczucie jest prawdziwe, nie powinno się oczekiwać czegokolwiek w zamian. Wyśmiano mnie, nazwano łatwowiernym głupkiem, którego umysł zmąciły komedie romantyczne i zaproszono na piwo. Jestem ponoć zbyt młody, niedoświadczony oraz mam nazbyt idealistycznie wyobrażenie o miłości.

Mieszane uczucia co do katastrofy Tupolewa. Z jednej strony smutek z tragedii i pełna akceptacja wprowadzenia żałoby. Z drugiej, nieodparta chęć wyśmiania niektórych rzeczy, jak np. dziennikarskiego polowania na sensacje; nadęcia politycznego ("Osierociłeś nas Ojcze Narodu!"); bezsensu e-zniczy; przerabiania przez ludzi wszelkich gestów solidarności w festyn z lodami, balonikami i dziećmi wesoło kręcącymi się wokół nóg; pojawienia się roztropnych przedsiębiorców w okolicach Starego Miasta ze zniczami po 4,50 zł sztuka itp.

Czułem się również jak kutas, kiedy to w sobotę, po przebudzeniu, żartowałem sobie z całego zdarzenia. Na szczęście ta męcząca szopka, której jestem świadkiem zarówno w mediach, jak i w pracy oraz na ulicy zmieniła moje podejście do tematu.

Ponadto, usłyszałem cholernie mądrą rzecz. „Nigdy nie pal za sobą mostów. Kto wie, może za 10 lat będziesz potrzebować nerki”.

06 kwietnia, 2010

A trzeciego dnia...

Kolejne święta naznaczone grzechem obżarstwa. W przeciągu ostatnich 48 godzin zjadłem tyle ciasta, popijając trzema litrami Coca-Coli, że moje zęby powinny się zbuntować i doprowadzić do przewrotu. Człowiek z kolektywem zębnym zamiast mózgu. Ej, to nawet niezły tytuł dla kolejnej powieści Danielle Steel.

Najlepsze co mi się przytrafiło w te święta to maraton House’a na AXN, dzięki czemu czas spędzony z rodziną był nawet przyjemny. Szczególnie, gdy wstawałem od stołu w czasie reklam. 
Jeden z wieczorów spędziłem nad użalaniem się nad sobą, zastanawiając się nad sensem życia. Dzięki bogu porzuciłem te myśli i przysiadłem do Internetu. Kolejny spędziłem znacznie bardziej produktywnie. Kiedy już wszyscy spali i zostałem na placu boju jedynie z ojcem swym, staruszek uznał, że czas na odrobinę relaksu po dwóch dniach wielkiego żarcia. Otóż ojciec mój polał Johnniego Walkera - Black Label - po czym walnął się przed swoim laptopem i zostawił mnie w spokoju. Długo nie myśląc pochwyciłem kielicha z whisky, ewakuowałem się do swojego legowiska i puściłem ballady zespołu Nicka Cave’a & the Bad Seeds. 
Ciemne pomieszczenie, sam na sam z własnymi myślami, mocny alkohol oraz piosenki o nieszczęśliwej miłości i śmierci. To było moje najbardziej religijne doznanie od lat.

Piękna sprawa. Każdy powinien coś takiego przeżyć choć raz w swoim życiu.

Co do grania, ostatnio zauważyłem, że myśl naszych pobratymców ze wschodu absolutnie rozpieprza naszych rodzimych twórców w drobny mak. Wpierw Tetris, potem piraci na stadionie dziesięciolecia, następnie Samorost 1 i 2, S.t.a.l.k.e.ry (tak, chciało mi się kropki wstawiać), a teraz Machinarium i Metro 2033.

Możecie mówić, że jestem frajerem, ale musiałem kupić polskie wydanie Machinarium (w stalowym pudełku, z grą, soundtrackiem i plakatem), pomimo tego, że już wcześniej wydałem pieniądze na digital download. Nie mogłem się powstrzymać. Od czasów The Longest Journey nie było tak zacnej i pięknej przygodówki.

Każdemu kto chce dobrego, atmosferycznego shootera szczerze poleciłbym Metro 2033. Szczególnie ludziom, których odpycha złożoność i otwarty świat  S.t.a.l.k.e.rów. To w zasadzie taki ruski odpowiednik Half-Life. Za wyjątkiem fabuły, która nawiasem mówiąc jest pierwszorzędna. Aż zapragnąłem przeczytać książkę, na której podstawie powstała gra. Oprawa zachwyca, Moskwa w czasie zimy nuklearnej fascynuje, a muzyczka i odgłosy podkreślają mroczno-desperacki ton. Gejmplej mógłby być lepszy, bo przeciwnicy głupi, a bronie słabe są, przez co ubicie zwykłego bandyty to ciężka harówka. Generalnie, warte polecenia, szczególnie gdy gra wejdzie do niskiej strefy cenowej.

Trochę to dołujące, że po Painkillerze i Wieśku w zasadzie nic się na polskiej scenie nie zmieniło, kiedy w tym samym czasie na wschodzie przemysł rozkwita. Kolejny Wiesław w drodze, cacy. A co z resztą? Fatalne NecroVision, kiepski Infernal, a nawet spieprzona pecetowa konwersja Gears of War. Ech.

Poza tym, nowe pozdrowienie religijne, którym możecie kogoś zachwycić: „Wesołego przybijania Jezusa”. W czasie wyjątkowym, jak na przykład w tym roku, kiedy Wielki Piątek wypadł 2 kwietnia, możecie też zabłysnąć w towarzystwie życząc „Przyjemnej śmierci Papieża”.
Męska część Waszej rodziny z pewnością rozrechocze się, szczególnie jeśli po wspomnieniu o Jezusie, dodacie że był Żydem.

Zatem, kolejne paręnaście dni, które wybijają z rytmu, rozleniwiają i tak naprawdę nie służą nikomu. Chyba, że jest się zapalonym graczem. Albo studentem. Albo jednym i drugim.

27 marca, 2010

Zmiana czasu.

Zagubiony jestem ostatnimi dniami. W czasie maratonu sesyjnego, kiedy to moją jedyną rozrywką pod koniec dnia wypełnionego pracą była nauka, odłożyłem "na później" dosłownie wszystko. Teraz, kiedy mam wolne popołudnia, to nie mam ochoty za cokolwiek się brać.

Zatem, tak jak każda osoba na świecie posiadająca stałe łącze, postanowiłem pomarudzić w internecie.

Podsumujmy me żale:

- Nie mogę zatracić się w pisaniu, bo nie wiem o czym pisać.
- Nie mogę rzucić się w wir RPG Makera, gdyż ten miesiąc przerwy spowodował, że na widok zbitka pikseli i komend programistycznych, których zastosowań zapomniałem, dostaję bólu głowy.
- Próżno też mi szukać wyzwolenia w kobiecych ramionach. Z dwóch kandydatek, które niedawno miałem na oku, jedna wyjechała do innego miasta, druga natomiast okazała się fitnessowym Hitlerem bez poczucia humoru. 
Wolnych dwustu złotych, aby w alternatywny sposób poradzić sobie z zaistniałym problemem raczej w obecnej sytuacji zarobkowej nie znajdę.
- Mocno stresujący czas w pracy się skończył. Oczywiście, dalej szans na wysunięcie nosa z mojej pozycji technika nie mam. Najgorsze jest nie to, że mój awans to odległa przyszłość, ale to, iż rozpoczął się sezon urlopowy i nie będę miał nic do roboty.
- Jasna cholera, nawet gry mnie już nie bawią. Seriale i filmy wydają się bezsensowną stratą czasu, a studia coraz bardziej mi się nie podobają.
- Nawet moje ćwiczenia fizyczne nie powodują, że przeistaczam się w Kena, czy grecką rzeźbę z czasów starożytnych. Jedynie żyły wychodzą mi bardziej niż zwykle.
- Czytanie mi całkiem nieźle idzie, czego dowodem jest pokonanie "Osieroconego Brooklynu" Lethema i rozpoczęcie "Fechtmistrza" Pereza-Reverte. Problem pojawia się, gdy chce coś skrobnąć na temat pierwszej z wymienionych. Pustka. Pomimo tego, że lektura niezła.
    Ażeby dopełnić typową blogową formułę, użyję jeszcze typowego poetyckiego patosu pisząc: "Rozmagnesował się kompas życia mego."

    Czasami żałuję, że nie mam trzynastu lat i nie przystoi mi już napisać "wszystko chuj". Ale generalnie wiadomo o co chodzi.
    I właśnie ponieważ takie nic nie warte myśli, jak te powyżej, krążą mi po głowie ostatnio to aktualek jest ciut mniej.

    16 marca, 2010

    Peacemaker.

    Ueeeech, powrót na włościa. Mam za sobą pierwszą fazę odreagowywania ze Zbigniewem po niedawnej, niemal trzymiesięcznej, sesji. Nie było to odreagowywanie w stylu picia-aż-do-zwrócenia-zagrychy-a-potem-bieganie-na-golasa-krzycząc-łiiiii!, a raczej bardziej spokojnie, wysublimowanie, niemal artystycznie. Niczym te podstarzałe dupki, stojące z winem w ręku, na otwarcie sezonu wystaw w galerii, którzy udają, że podziwiają sztukę, a tak naprawdę podrywają młode i naiwne kobiety.

    Było w porząsiu. Nawet udało mi się rozpocząć odtwarzanie mojego poczucia relaksu i spokoju, z którego po egzaminach zostały strzępy. Szkoda jedynie, że tą kruchą konstrukcję wyrwała następnego poranka bezduszna machina biurowa. Stosy papierków oraz zagranicznych gości przez cały marzec mnie nawiedzają i będą nawiedzać. Dawno nie miałem takiego miesiąca. Ostatni raz tak harowałem bodaj w Superpharmie przed świętami bożonarodzeniowymi, w roku pańskim 2007.

    Ale zaczynam pieprzyć od rzeczy. Niewątpliwie dyscyplina w pisaniu wróci, wraz z kolejnymi postami.

    28 lutego, 2010

    Maruder.

    Cisza nastała, gdyż sesja wyprała mi mózg. Przyznam, że nigdy się tak nie uczyłem, jak obecnie. Nie wiem dlaczego, ale jakoś profesorowie mojej uczelni nienawidzą stawiać oceny dostatecznej. Wola postawić dwóję, z nadzieją, że student się lepiej nauczy na późniejszy termin, jasna cholera. Zatem to wcale nie jest tak, że truję dupę znajomym i w internetach, mówiąc jak mi ciężko, a tak naprawdę się opieprzam. Nie miałem książki, którą czytałbym dla przyjemności od tygodni. Podobnie z filmami i innymi przyjemnymi formami spędzania czasu.

    Ale jeszcze tylko jeden egzamin w sesji.

    I po drodze podejście do certyfikatu językowego o ciut wyższym poziomie.

    Każdy weekend to impreza.

    Poza tym, niedziela spędzona bez trunku to niedziela stracona. Alkohol pod wieczór tego dnia jest dla mnie równie ważny, co uczestniczenie w mszy o szóstej rano dla fundamentalnych chrześcijan. Albo rozebranie się na scenie dla Flei. Albo ugryzienie w tyłek listonosza dla psa. Wiecie, o co biega.

    17 lutego, 2010

    Ciemna strona miasta.



    Postanowiłem niedawno obejrzeć ten nieco zapomniany film Scorsese, z jedną z ostatnich przyzwoitych ról Nicholasa Cage'a.

    Wbrew zwiastunowi, film jest powolny. O czym jest można poczytać tu. Generalnie, całkiem fajny. Mroczny, jak cholera, przepełniony beznadziejnością i cierpieniem. Niekiedy dramat, niekiedy komedia, miejscami mocno surrealistyczny. Posiadający barwna galerię postaci, które w różny sposób starają sobie radzić ze wspomnianą ciężką atmosferą. Od pijaństwa i potrzeby desperackiego kontaktu z drugą osobą Cage'a, przez narkotyki Arquette, po religijne hopla Rhamesa oraz maniakalność Sizemore'a. Bardzo dobry soundtrack. Niesamowite zdjęcia. Rzecz warta polecenia.

    Z wieści growych, przeszedłem Gears of War kilka dni temu. Nie rozumiem popularności związanej z tą serią. Nie czaję, dlaczego Cliff Bleszinski, z tą poronioną spluwo-piłą w ręku, trafił na okładki magazynów związanych z grami wideo. Nie wiem dlaczego Marcus Fenix jest uznawany za wcielenie zajebistości i złożoności.

    GoW to nic innego jak tępa strzelanina, rozgrywająca się w ciemnobrązowym, monotonnym, zniszczonym środowisku (cecha większości produkcji next-genowych), której jedynym novum jest "cover system". Fabuła i dialogi są żałosne, a cała rozgrywka sprowadza się do schematu:

    - chowanie się za osłoną
    - wyskakiwanie na kilka sekund, żeby coś ustrzelić/rzucić granat
    - powrót za osłonę.

    I tak 15 godzin. Jeszcze ten finał. Gorszej końcówki nie uświadczyłem od czasów KotORa 2. Mamy akcję na pociągu, rozwalamy podrzędnego bossa, detonujemy bombę, którą "szarańcza" ledwo odczuła i napisy.  A potem zapowiedz dalszych walk. Nie wiem co  palili w Epic, gdy postanowili w ten sposób zakończyć grę

    Single-player w Gears of War nie jest wart nawet splunięcia, żałuję wydanych 30 zł.

    Podobnie miałem z Halo, którego fenomenu też nigdy nie byłem w stanie pojąć.

    Poza tym, właśnie się dowiedziałem, że 27 lutego mam pierwszy zjazd nowego semestru na studiach. Ostatni egzamin w obecnej sesji mam 28 lutego, a ewentualne poprawki w marcu. Nienawidzę jebanego trybu zaocznego.

    14 lutego, 2010

    V-day.

    Jaki jest w zasadzie cel walentynek? Żeby powiedzieć tej wyjątkowej osobie, z którą spędza się każdą wolną chwilę, "kocham cię"? Jakoś w to wątpię. Prędzej uwierzę w teorie spiskowe, że jest to nic innego jak sztuczne święto stworzone przez kwiaciarnie i producentów kartek świątecznych. Jak z większością kapitalistycznych pomysłów, chciano po prostu zwiększyć sprzedaż produktu, lecz przy okazji udało się też sprawić, żeby każdy, kto nie ma pary w tym dniu, czuł się gównianie.

    Szczęśliwie, starość mnie dopadła dość szybko w tej dziedzinie życiowej i jestem odporny na ten marketingowy chłam. Prawda jest taka, że nie potrzeba specjalnego dnia, żeby wyznać miłość drugiej osobie. Można to zrobić nawet w święto niepodległości w listopadzie. W tłusty czwartek. W dzień wywożenia śmieci. Każdy dzień jest dobry, a nie tylko 14 lutego.
    Zakładając, że obchodzi się to "święto", kartka i kwiatek jako podarek? Serio? To jeszcze istnieją ludzie, którzy zadowalają się takim banałem w dzisiejszych czasach? Nie mówię, że trzeba bawić się w ekstrawagancje typu przemycenie szampana na szczyt Pałacu Kultury i dzielenie się bąbelkami, gdy księżyc w pełni. Czasem wystarczy zaproponować własnoręczne przygotowanie posiłku i pozmywanie naczyń. Chodzi o to, żeby "być obecnym" cały czas, a nie tylko wręczyć kartkę kupioną w empiku za 3,49 i wrócić do swoich spraw. 

    Innymi słowy, olejcie walentynki. Jeśli wam zależy na tej drugiej osobie to codziennie zapewniajcie ją, niekoniecznie przez słowa, o swoim uczuciu.

    12 lutego, 2010

    R&D

    Ostatni dzień zabawy przede mną. I przez zabawę mam na myśli zapieprzanie jak w kopalni. No, może przesadzam, ale muszę się wziąć do pracy umysłowej równie intensywnej, jakbym szykował lekarstwo na raka jelita grubego.
    Ech, a pamiętam, jak smęciłem kiedyś, że przygotowanie do matury to ciężka sprawa. Teraz jest gorzej, nie tylko ze względu na ilość materiału, który muszę obrobić, ale również dlatego, że co chwila znajduję coś ciekawszego do roboty.

    Na przykład ponad 3 strony zachwalania Mass Effect 2, jakie napisałem dla najlepszego amatorskiego sajtu o grach JRK's RPGs:


    Tak, wiem. Trzy strony, a mogłem ograniczyć się do „to jest dobra gra”. Nic nie tworzyłem dla Dżeja od 4 miesięcy, więc trochę mi się zardzewiało. Przegapiłem parę powtórzeń i literówek, z tego, co teraz widzę.

    Wzięło mi się również na rewizję skryptu związanego z pierwszą planowaną przeze mnie produkcją RM-ową na ten rok. Powiem w ten sposób, mój plan dotyczący trzech gier z pewnością nie zostanie zrealizowany. Zarys pierwszego projektu, nad którym pracuję - „osobistym” dramacie wojennym w świecie fantasy - liczy ledwie dwie strony, lecz konkretna fabuła, dialogi i zadania poboczne rozpasły się na ponad 30. Innymi słowy, jeśli chcę, aby projekt przetrwał w obecnej formie to mam zabawy na jakieś następne pół roku. I to pod warunkiem, że codziennie bym nad nim siedział godzinkę lub dwie.

    Szkoda, że takiego nagłego popędu inspiracji nie mam w przypadku przedmiotów, które muszę opanować.

    Poza tym:


    I niech ktoś mi teraz powie, że Ennio Morricone nie miał globalnego wpływu na świat muzyki filmowej.
    Hmm, całkiem roksi ten opening. Lepsze od niejednego anime.

    10 lutego, 2010

    Niu Dizajn.

    Nowy layout. Wybierałem z myślą o prostocie i przejrzystości. Problem w tym, że skoro nie ma w nim czerni lub chociaż ciemnych barw to nazwa trochę nie pasuje :)

    Enyłej, ten wzorzec jest "sztywny" i nic nie mogę w nim zmienić. Może to i lepiej, bo ogranicza mi wybór.

    Nawet nie chcę myśleć nad tym ile godzin bym stracił zastanawiając się i eksperymentując z wyglądem, użytecznością czy możliwościami, gdybym miał pełną swobodę w tworzeniu tego layouta.
    Wyszłoby pewnie jak w grach, które pozwalają zdefiniować urodę prowadzonej przez gracza postaci. Mnóstwo czasu władowanych w zabawę nad każdym drobnym szczegółem, potem wciskam "start" i po pierwszej możliwej cutscencę wywalam swoją postać, bo coś mi w niej nie pasuje. A to cera za jasna, kolor oczu nie taki, włosy jednak nie wyglądają dobrze w tym świetle...ech, pogoń za perfekcją.

    Podobnie sytuacja ma się w grach sandboxowych jak GTA czy Saint's Row 2. A nawet Oblivion czy Fallout 3. Masz świat i możesz w nim robić co zechcesz. W takich przypadkach najczęściej gubię się bez jakiegoś kierunku. Wędruje bez celu, tracę czas i po ośmiu godzinach przed komputerem okazuje się, że jedyne co zrobiłem to popatrzyłem sobie na wirtualne widoczki.

    Tak czy siak, wygląd podwójnego cienia raczej się nie zmieni przez najbliższe parę miesięcy.

    03 lutego, 2010

    Multitasking.

    Sesja stała się moją rzeczywistością. Pierwsza część egzaminowej uczty za mną, 4 testy wiedzy już zaliczone, 3 kolejne czekają mnie 13 i 20 lutego.
    Wszedłem w destruktywny cykl praca-nauka-egzamin, bez chwili wytchnienia na odpoczynek.
    Muszę przyznać, że idzie zaskakująco nieźle.

    Szczególnie, jeśli weźmie się pod uwagę, że to co napisałem zdanie wcześniej jest czystym kłamstwem. Niestety, nie potrafię się powstrzymać przed graniem w Mass Effect 2. Od razu po robocie siadam do zabawy, mając puszkę piwa za towarzysza, wiernie obserwującego akcje na monitorze.

    Po pierwszych godzinach ME 2 mogę spokojnie rzec, że lepszego action rpg po prostu nie ma i nie było. Zacna gierka, przy której jedynka wygląda jak niedorozwinięty embrion, zbyt wcześnie wyjęty ze szklanego łona. Pewniak do nagrody Game of the Year.
    Jeśli połączymy tą informację z moimi niedawnymi zachwytami nad Dragon Age (pisałem, że przebija Baldur's Gate pod każdym względem i prawie dorasta genialności Fallouta) to wyjdzie na to, że BioWare kopie dupę.

    Proszę, napisałem. Było ciężko, ale dałem radę.

    Przyznam, że jestem kompletnie zaskoczony takim obrotem spraw. Po wyjściu komba Neverwinter Nights-Knights of the Old Republic-Jade Empire byłem przekonany o upadku BioWare. Wyśmiewałem ich impotencję w prowadzeniu fabuły; fakt, że robią gry na zasadzie kopiuj/wklej podmieniając jedynie dekoracje; kiepskie systemy walki,;banalne wybory w stylu Hitler-Gandhi, z którymi nie wiązały się żadne konsekwencje.
    Dodatkowo, sprzedali się Electronic Arts i zaczęli stosować politykę plastrów salami w wydawaniu gier (cała masa płatnych DLC o kiepskiej jakości).

    A tu proszę. W moich oczach powstali jak feniks z popiołów. I ten związek z EA chyba na dobre im wyszedł. Na chwilę obecną lepszego studia tworzącego rpgi nie ma. Szacunek, wręcz sympatia kompletnie zastąpiła dotychczasowe poczucie pogardy w stosunku do BioWare.

    Ale zaczynam się rozczulać, enyłej, polecam Mass Effect 2. Opłaca się mieć zaimportowaną postać z prequela, bo dodatkowych smaczków w postaci nawiązań do poprzednio zrobionych questów jest cała masa.

    01 lutego, 2010

    Trzeci wymiar kina.

    Tak, wiem. Spóźniłem się z tym postem jakiś miesiąc. Jednak chciałem mieć za sobą zarówno wielce rozreklamowaną wersję trójwymiarową, jak i 2D zanim zasiądę do recenzji Avatara.

    W przeogromnym skrócie: Idźcie na to w 3D. Imax przedłużył wyświetlanie tego filmu aż do końca lutego, więc czasu pod dostatkiem. Jeśli macie tylko kino 2D w okolicy to lepiej poczekać na jakieś ładne wydanie dvd/bluray.

    Weźmy się za szczegóły. Na wstępie musimy sobie coś wyjaśnić, przeklęci fanboye Avatara, James Cameron dłubał przy tym filmie lat 10 czy 15 nie dlatego, bo tworzył mitologię świata, charakteryzował postacie czy planował sequele. Cameron siedział nad technologią i efektami (60% filmu to jeno czyste CG). Chciał zrobić obraz tak łechtający oczy, że trzeba zobaczyć go na gigantycznym ekranie, by go docenić. Na tym polegał plan Dżejmsa. Żeby znów zaciągnąć publiczność do kina.

    Więc nie, Cameron nie wie co zrobi z kontynuacją, bo jej nie planował. Stulcie ryj w końcu.

    A co do założeń Jamesa, udało mu się to znakomicie, bo Avatar już zarobi ponad 2 miliardy zielonych, stając się najlepiej zarabiającym filmem wszechczasów. Czy zasłużenie? Miesiąc temu powiedziałbym, że nie. Po zobaczeniu filmu ponownie, tym razem w 2d, zmieniłem zdanie.

    Fabuła Avatara jest prosta. Dialogi są kiepskie. Postacie jeszcze gorsze (poza Quaritchem). Tutaj Oskara nie będzie. Jednak, jeśli porównać opowieść o niebieskich, kosmicznych, kocich indianinach z megaprodukcjami z lat poprzednich, to tekst Camerona zasługuje na literackiego Nobla.

    Taki trend w Hollywood, że nie zawracają sobie dupy z, choćby drobnym, przedstawieniem o co kaman, i od razu przechodzą do rozpierduchy.
    Avatar ma wyraźny wstęp, rozwinięcie i zakończenie. Fabuła, wraz ze słowami, które wyrzucają bohaterowie, jest funkcjonalna. Jest humor, jest przygoda, jest romansik. Spełnia swoją rolę, ale nic ponadto. Avatar mieni się zatem w pozytywnych barwach, jeśli chodzi o narrację, lecz nie zapominajmy, że zrobić coś lepszego od szajsu znanego z Transformers 2 nie jest aż tak trudno.

    Aktorstwo w większości przerysowane, ale takie chyba było założenie (btw. zauważyliście, że wszyscy, którzy grali Na'vi są albo latynosami albo czarni? :D). Muzyka Jamesa Hornera, tak samo jak fabuła, funkcjonalna jest. Horner uwielbia sam z siebie kopiować. Niektóre momenty w Avatarze są obdarzone dźwiękami z "Troji", "Obcych", ba! nawet Tytanika. Tutaj też bez zachwytów.

    Można się też przyczepić do braku oryginalności nowego filmu Camerona. Mamy:
    - dizajn obcych skopiowany z komiksów z lat '60
    - fabułę zerżniętą z "Tańczącego z Wilkami" i z "Pocahontas"
    - koncept przenoszenia myśli ludzkich w obce formy życia, żeby poznać planety z nieprzyjemną atmosferą od braci Strugackich (jedno z miejsc akcji u Strugackich zwało się "Pandora" zresztą i była zamieszkana przez istoty o nazwie "Nav'e")
    - o muzyce już wspomniałem.

    Efekty specjalne. Tu dochodzimy do momentu, w którym muszę napisać, że wszystko to co powyżej jest równie istotne, co pierdnięcie w próżni. Brak mi słów, żeby nakreślić niesamowity poziom szczegółowości, jaką cechuje Avatara. Każdy kadr filmowy jest cholerną ucztą dla oka. Jednego i drugiego. Cholera no, efekty zabijają, dosłownie (jakiś rusek zszedł na zawał w czasie projekcji). Absolutnie trzeba wybrać się więcej niż jeden raz na Avatara, aby zwrócić uwagę na drobne detale dżungli. Na opadające liście podczas upadku wielkiego drzewa, które iskrzą w słońcu (albo jednym ze słońc). Na kawałki kory, przemieniającej się w popiół. Na płonące koniopodobne coś. Pandora hipnotyzuje, jak dziewczyna tańcząca na rurze (ponoć ludzie mają depresję po wyjściu z seansu, bo nasza rzeczywistość brzydsza).

    To jest film, na który się idzie zamiast na jazdę kolejką w wesołym miasteczku. Dziadzio Cameron znowu jest pionierem. Zupełnie jak w przypadku Arnolda wydłubującego sobie oko w Terminatorze, epickiej końcówki "Obcych", wodnej twarzy w Głębi, T-1000 z T2 i zatonięcia Tytanika. Aż z nadzieją w przyszłość teraz patrzę na jego adaptację Battle Angel Ality.

    Czyli, przyjemna, wręcz "disneyowska" bajeczka, obdarzona najbardziej niesamowitymi widokami w historii kina. Tylko 3D Imax, Dolby albo GTFO.

    28 stycznia, 2010

    Nic ciekawego.

    Przypadkowe myśli w zimne, styczniowe popołudnie.

    Jest tak zimno, że mróz niszczy mi skórę na rękach. Muszę smarować sobie ręce jakimś norweskim specyfikiem dwa razy dziennie, przez co czuję się jak metroseksualista.

    Nowy program lojalnościowy CDProjektu spowodował, że znów czuję się jak szczypior. Wesoła rozwałka w Duke Nukem 3D Atomic Edition powoduje, że niemal moczę się z radości, nostalgicznie wspominając erę sprzed akceleratorów graficznych i directXa.
    Drugą gierką, którą sobie wybrałem to Cannon Fodder. Urocze połączenie RTS i zręcznościówki, która reklamowała się hasłem "War has never been so much fun", przez co zresztą została zakazana w Niemczech.

    Pełen obraz tego, w co gram obecnie, dopełnia Mass Effect i DA:O. Dragon Age odpalam w zasadzie z przyzwyczajenia, żeby sprawdzić jak jeszcze gra się zmienia, w zależności od wybranego początku.
    Powrót do Mass Effect spowodowany jest chęcią rozpoczęcia sequela z całą masą pieniędzy i wymaksowanym idealistą. Chciałem też sobie odświeżyć całe uniwersum, żeby lepiej się łapać w otaczającym świecie podczas gry w ME 2.

    Zdałem sobie właśnie sprawę z tego, że ostatnie dwa filmy jakie oglądałem opowiadały o starcach, na których wszyscy wieszali psy, a oni i tak dokonali czegoś niezwykłego ("Stary człowiek i morze" z Anthonym Quinnem oraz "Prosta historia" Lyncha). Podświadomy lęk przed starością?

    Chińskie żarcie jest przereklamowane. Ciężko nazwać smacznym posiłkiem danie złożone z cholernych gołębi i bezdomnych zwierząt, przystrojone lekko makaronem z warzywami. Istnieje tylko jedna knajpa w całym mieście, sprzedająca skośnookie jedzenie, do której nie brzydzę się chodzić.

    Czerń bijąca z bloga niszczy mi oczy. Chyba pora zmienić layout z tego depresyjnego koloru na jakiś radośniejszy. Jak tylko znajdę coś, co usatysfakcjonuje moją tęczówkę to dokonam zamiany.
    W sumie, po prawie dwóch latach, chyba czas najwyższy.

    24 stycznia, 2010

    Kącik Literacki.

    W związku z przewróceniem ostatniej strony "Callahan's Crosstime Saloon" Robinsona oraz "Opętanych" Palahniuka, postanowiłem się podzielić opinią swoją, istotną jak cholera, co do ostatnio pokonanych książek.

    Po "Callahan's Crosstime Saloon" sięgnąłem z trzech powodów.
    1. Lektura w oryginale to dobre ćwiczenie przed podejściem do zdobycia kolejnego certyfikatu językowego.
    2. W latach '90 jacyś ambitni ludzie, z nie istniejącego już studia "Legend", zrobili grę przygodową opartą na całej serii książek obracających się wokół baru Callahana. Nigdy w nią nie grałem, bo oficjalnie premiery w Polsce nie miała. Jednak w jakiś sposób pismo "Secret Service" ją zrecenzowało i postawiło nawet wysoką ocenę (9/10, o ile pamięć mnie nie myli).
    3. Była cholernie tanio do kupienia na Allegro.

    Poza tym jakieś nerdowe nagrody pozdobywała w latach '70. Idąc logiką "Philip K.Dick, mistrzu sci-fi, o którym złego słowa nie powiem, też zdobywał nagrody w latach '70" postanowiłem zaryzykować.

    No i powiem w ten sposób. Koncept jest wyjebany. Różne dziwne istoty, od obcych po nieśmiertelnych i telepatów, odwiedzają zwykły bar na przedmieściach. Mieszają się z tłumem ludzkich bywalców, którzy swoje smutki przyszli topić w alkoholu, a całością zarządza tłusty irlandzyk o nazwisku Callahan.
    Wszyscy dzielą się opowieściami, dramatami, a nawet występami scenicznymi.

    Nie jest to hard sci-fi, do którego trzeba mieć stopień profesorski z fizyki, żeby cokolwiek zrozumieć. Jest to rzecz bardziej humanistyczna. Robinson starał się pokazać, że niezależnie co się dzieje, jak bardzo rozdmuchana jest skala, z którą ma się do czynienia (czy to z końcem życia na ziemi przez atak obcych, czy z faktem, że jest się zagubionym nastolatkiem) zawsze można wpaść do tego znajomego miejsca, w którym czekają na ciebie dobrzy ludzie, zawsze skorzy do pomocy.

    Przesłanie w sam raz jak na hipisowskie czasy, w których powstawała książka okazuje się trochę zbyt naiwne na dzisiejszy, opętany szczurzym pędem świat. Bardzo często ma się wrażenie, że Robinson trochę za dużo wypalił zanim zasiadł za maszyną do pisania. Postacie zrzucają z siebie emocjonalny ciężar siedząc wśród obcych, kiepsko ogolonych i zapijaczonych gości zdecydowanie zbyt lekko. A i ci sami ludzie, którzy popijają browar przyjmują wszystko trochę zbyt stoicko.

    Bar Callahana wydaje się być miejscem nie z tego wymiaru. Z innego czasu. Książka prosta i naciągana, lecz dobrze się czyta. Nie jest to dzieło sztuki, ale zdecydowanie umili parę wieczorów, o ile znajdziecie egzemplarz.

    "Opętani" Chucka Palahniuka. Jak do tej pory przeczytałem wszystkie publikacje tego autora i powiem szczerze, że chłopak obniża loty. "Opętani" to nic innego jak związane cienkim sznurkiem, nie powiązane ze sobą opowiadania, które Chuck pisał w wolnych chwilach. Owy cienki sznurek to główny wątek opowiadający o grupce osób, które chcą zostać pisarzami i przez to zdobyć sławę i pieniądze. Ażeby tego dokonać pozwalają się zamknąć w opuszczonym teatrze na trzy miesiące przez dziwnego starca, poruszającego się na wózku inwalidzkim oraz jego niezwykle dobrze wyposażonej asystentki.

    Krótkie opowiadania są bardzo dobre i dobre. Na przykład "Exodus" o policjantach, którzy wykorzystują seksualnie lalki pokazowe dla świadków i o kobiecie, która próbuje ich powstrzymać. Albo "Flaki", gdzie niezwykle obrazowo pokazane są niebezpieczeństwa związane z masturbacją podwodną, w basenie, siedząc gołym tyłkiem na rurze odpływowej.
    Jak mówiłem, fajna sprawa.

    Zanim do nich się dobierzemy to niestety czekają na nas zbyteczne poematy, swoiste wprowadzenia do opowiadań. Nie wiem po co tam one. Przez nie Palahniuk wygląda jak nadęty, postmodernistyczny pseudoartysta. Poza tym pokazuje, że ma za dużo czasu wolnego.

    Historia ludzi w zamkniętym teatrze, która spina całość, nie jest porywająca. Bohaterowie myślą o sprzedaniu swoich przeżyć, więc starają się jak najbardziej spieprzyć sobie warunki życia. Zatem niszczą zapasy jedzenia, zapychają kible, rozwalają zlewy i pralkę, psują lodówkę, pozbywają się światła, aż w końcu zaczynają się samo okaleczać.
    Nie mówimy tu o drobnych bliznach, czy popsuciu fryzury. Bohaterowie odrąbują sobie części ciała, pozbywają się nosów i ust. Odrywają paznokcie. Niezbyt przyjemnie się to czyta, ale ponoć taki był cel Palahniuka.

    Mogę mu zatem przybić pionę i powiedzieć "dobra robota, stary, ale za chuja do tego nie wrócę". W porównaniu z poprzednimi książkami Chuka, "Opętani" to rzecz słaba. Poleciłbym dla opowiadań, gdyby nie fakt, że wątek główny, wraz z poematami, zajmują aż połowę z około 430 stron. Wpierw wypożyczcie.

    21 stycznia, 2010

    Peany piwne.

    Piwo naprawdę pozwala nabrać dystansu do świata. Po takim wieczorze ze złocistym trunkiem, wszystko wydaje się wyciszone i powolniejsze. Człowiek czuje, że może poradzić sobie ze wszystkim. Trzymając litrowy kufel za rączkę, pijąc (bez soku) jego zawartość, można poczuć się jak prawdziwy mężczyzna. Lepiej mogłoby być tylko w przypadku posiadania Harleya. I brody do pasa.
    W każdym innym aspekcie życia mamy równouprawnienie, wpychaną na siłę polityczną poprawność i kobiety z roszczeniowym podejściem.

    Otaczające nas środowisko stało się tak bezpłciowe, sterylne, "profesjonalne", wręcz nierzeczywiste, że człowiek, aby poczuć się częścią społeczeństwa musi uciekać do zapyziałego baru. Zatem do tego doszło, że speluna w ciemnej uliczce, gdzie podają rozwodnione piwo w brudnych kuflach, stała się ostatnim bastionem ludzkości.

    Tak, piwo. Trunek filozoficzny.

    19 stycznia, 2010

    Więc Pośrednik.


    Ergo Proxy. Anime często polecane ostatnio na JRK's RPGs, co jest dla mnie zagadką tak gigantyczną, że nawet nie próbuję jej rozwikłać. Ta produkcja mogłaby być bardziej niszowa tylko wtedy, gdyby wrzucili do niej gwałt na nieletnim, a soundtrack składałby się z brzdęków ze starego game-boya.

    Ergo Proxy ma całą masę recenzji w sieci, które wprost mówią "zobacz to" albo "to jest niesamowite". Problem leży w tym, że nikt nie uzasadnia, dlaczego tak naprawdę jest godne polecenia.

    Czym jest zatem Ergo Proxy? Gdybym był artystą, udając, że pod moją chamską powłoką znajduje się głębokie wnętrze, powiedziałbym, że bohaterowie tego anime aż do ostatniego odcinka poszukują odpowiedzi na to pytanie. Wspomniałbym o złożoności i niejednoznaczności. O tym, że w sumie równie dobrze można by się zapytać o sens istnienia, o Boga, o początek ludzkości i o to czy miłość jest rzeczywista...(dramatyczna pauza...cykanie świerszczy...)

    Na szczęście nie mam głowy wsadzonej we własną dupę, więc powiem po prostu, że to wpytkę sci-fi produkcja. Skomplikowana opowieść o upadku utopii i podróży, zarówno po bezkresnej toksycznej pustyni, jak i wgłąb siebie. To tak jakby zmieszać Blade Runnera, Fallouta i Ghost in the Shell, dodać element superbohaterstwa oraz dorzucić masę kontemplacji na temat gatunku ludzkiego.

    Brzmi fajnie, nie? Niestety, Ergo Proxy jest niedoskonałe.

    Nierówne wszędzie, od kreski przez muzykę, aż po fabułę i dialogi. Raz zachwyca, aby po chwili zawieść na całej linii. Niektóre epizody są tak intensywne i dramatyczne, że dawki emocji starczyłoby na kolejną serię, a niektóre są bezsensownymi zapychaczami, nudzącymi do tego stopnia, że człowiek pauzuje, aby sprawdzić co nowego na naszej klasie. Pamiętam też jeden odcinek, w którym było tyle pieprzenia w stylu new age, że Coelho byłby dumny.

    W tym przypadku jednak plusy przysłaniają minusy. Złe chwile tego anime szybko wyprzemy z pamięci, a te dobre zostaną na dłużej. Fakt, trochę niepotrzebnie przekombinowali momentami, ale nadal warto. Złapałem się też na tym, że kilkakrotnie zmieniałem swoje podejście do postaci. Ot, taki banalny przykład - od nienawidzenia, po uwielbienie (Pino ^____^). Bohaterów naprawdę ciężko jest zaszufladkować, a ich rozwój jest fascynujący. W tym dziale - pełen wypas.

    I piosenka użyta w napisach końcowych wgniata tak, że żadna inna nie jest wstanie jej dorównać. Mówimy tu o "credit music", który kończy "credit music". Nic lepszego się pod tym względem nie znajdzie.

    Takie 4 na 5 u mnie.

    18 stycznia, 2010

    Twarz nieskalana myślą.

    Czy kiedykolwiek zdarzył wam się dzień, kiedy o niczym nie myśleliście?
    Czas, w którym wasz mózg tęsknił za jakimś sensownym konceptem do pożywienia się, a jedyne co mogliście mu zaoferować to nicość, przypominającą pustkę w portfelu?

    Ile dób w życiu spędzamy, które nie wyróżniały się niczym szczególnym i były całkowicie do zapomnienia?

    Ostatni weekend był taki dla mnie. Nie robiłem nic specjalnego, nie przeżyłem żadnej ekscytującej chwili. Podejrzewam, że nasz żywot jest wypełniony po brzegi podobnymi dniami.
    40 lat później człowiek wypowiada te sławne słowa "co się stało z moim życiem?". Następnie pojawiają się przebłyski różnych przeżytych momentów i kolejne banalne pytania: "co bym zrobił inaczej?" i "a co jeśli...?".
    Całe to zadręczanie się po to, żeby zapewnić siebie, że nasze istnienie ma sens. Pół biedy jak dojdziemy do wniosku, że rzeczywiście tak jest. Gorzej, jeśli okaże się, że na starość nie ma się ani jednej chwili, która zapadła nam w pamięć. Że przez te wszystkie lata było się intelektualnie i emocjonalnie niezdolnym do zaznaczenia swojego miejsca na świecie. Było się tylko obserwatorem wydarzeń, zamiast uczestnikiem.

    Jak sobie z tym radzić? Pić więcej? Angażować się uczuciowo w wesela, czy pogrzeby w rodzinie i wśród znajomych? Szczerze podziwiać osiągnięcia przyjaciół w FarmVille i Mafia Wars?

    Chuja tam.

    Trzeba wybrać sobie jakiś szczegół z dnia, scenę wartą zapamiętania i stworzyć wokół niej pewną opowieść. Historię związaną z danym okresem swojego życia. Jak znacznik albo kamień milowy. Zakładka w książce. Żeby móc na starość odnaleźć się w labiryncie swojego umysłu.

    Wiem, pseudo-filozoficzny bełkot i pieprzenie w stylu new-age, niczym Coelho. Tak działają na mnie zjazdy na studiach zaocznych :/ Poza tym, to w sumie nie najgorsza wskazówka, żeby uniknąć efektu "uciekających dni".