30 września, 2008

Top o' The Morning To Ye!

Dla tych wszystkich, którzy wstają co rano myśląc: "O Boże! Nie zniosę tego dłużej! Muszę posłuchać jakiś fajnych, instrumentalnych nut pochodzących z soundtracków, inaczej moje życie nie będzie kompletne!" oto przybyło Wasze zbawienie.
Dział "Soundtracki" oficjalnie został uruchomiony, na chwilę obecną można tam znaleźć 3 melodyjki mistrza Morricone, pochodzące z "trylogii dolarów" z Eastwoodem w roli głównej.
Updaty tegoż folderu na mojej wrzucie będą nieregularne.
Linku do nowych utworów postanowiłem nie dawać, bo za dużo roboty byłoby dla mnie ;) Po prostu zerkajcie tam raz na jakiś czas, obiecuję dawać tylko prawdziwe perełki.
Zbigniew postanowił wrzucić piosenkę z debiutu zespołu "Black Rebel Motorcycle Club" (pomimo nazwy, mocno zapewniają, że nie są gejami) o nazwie "Love Burns", trochę mi się kojarzy z wykonaniami "The Cure" prawdę mówiąc. Enyłej, zacna nuta.
A ode mnie klasyk nad klasyki - Pink Floyd i "Comfortably Numb".

29 września, 2008

Upadek wizjonera.

Dzień dobry.
Wczoraj miałem ogromną nieprzyjemność obejrzeć "Beowulfa", w reżyserii Roberta Zemeckisa. Ten fakt zainspirował mnie, by przyjrzeć się uważniej pogłębiającemu się spadkowi jakości filmów tego pana.
Zacznijmy od tego, że Beowulf jest kupą gówna. Nic nie jest wstanie obronić tego szajsu. Ani rewelacyjna obsada, z wielce cenionym przeze mnie Ray'em Winstonem, Anthonym Hopkinsem i Johnem Malkovichem. Ani muzyka Alana Silvestri'ego. Ani fakt, że scenariusz napisał Neil Gaiman wraz z Rogerem Avary'm.
Nie, Proszę Państwa, nic nie uratuje Beowulfa, bo to co miało być największym bajerem, czyli animacja 3D, która rzeczywiście momentami powala swoją szczegółowością, ostatecznie okazała się jego największą wadą.
Trójwymiarowe modele naśladujące ludzi są jak Keanu Reeves. Zwykła decha, która nie potrafi przekazać emocji, ale potrafi wygadać "cool". Nie jest to wina znakomitych aktorów, ponieważ ich rola została zredukowana do użyczania głosów postaciom, które ich przypominają, a sam głos zazwyczaj nie wystarcza.
Zemeckis traktuje efekty jak zabawkę, nie potrafiąc się nimi dobrze posługiwać. Jego zapewnienia o tym, że taki sposób tworzenia filmów jest lepszy, bo daje więcej kontroli nad akcją, a kamerę można umieścić wszędzie można o kant dupy rozbić. Każdą scenę, każdy kadr, dałoby się zrobić sposobem jak najbardziej normalnym i to z kciukiem w odbytnicy.
Po co zatem film jest zrobiony taką metodą? Dla szpanu chyba, bo z pewnością nie z powodów artystycznych czy stylistycznych. Zemeckis, ze swoją wizją, przegrał z islandzkim projektem "Beowulf & Grendel", zrobionym za psie pieniądze, z Geraldem Butlerem (THIS IS SPAAARTAAAAAAA! I z buta!) w roli tytułowej, zanim ten stał się sławny, co jest wyczynem niesłychanym.
Jak do tego doszło? Zemeckis niegdyś był twórcą wybitnym. Jego filmy były esencją znakomitego kina rozrywkowego, że wspomnę chociażby o trylogii "Back to the Future" czy ekranizacji Forresta Gumpa.
Dlaczego zatem Robert stwierdził, że pierdoli robienie dobrego kina, na rzecz produkowania gównianych horrorów ("Ghost Ship", "House of Wax" czy ostatnie "The Reaping") i bawienia się z animacją? Nie mam pojęcia.
Ogromną porażkę, jaką był "Polar Express", powinien był wziąć za zły znak i wycofać się, wrócić do bardziej "tradycyjnego" sposobu kręcenia, a nie pcha się dalej w rodzaj kina, który ewidentnie mu nie wychodzi (kolejny jego projekt - "Christmas Carol" będzie w TrzyDe).
Muzyczka na dziś to Subway - Rock & Roll Queen, promująca nowy film Guy'a Ritchiego (na marginesie, również twórca, który spróbował czegoś innego, odchodząc od tego w czym był znakomity, jednak po tym jak "Revolver" został dopisany do słownika, jako inna definicja słowa "bełkot", wrócił do kina gangsterskiego)
A w nutach prysznicowych - I Will Dare zespołu The Replacements z roku...bodaj 1984.

28 września, 2008

Mydło nie gryzie.

Tak mnie naszło, podróżując dziś komunikacją miejską, aby zająć się tematem higieny, porzucając chwilowo metafizyczny bełkot i użalanie się nad sobą.
Jadąc autobusem lini 510, mój zmysł węchu doznał szoku. Nie tylko bezdomny się wtłoczył na koniec mego transportu, powodując, że pasażerowie natychmiastowo rzucili się na przód pojazdu, tym samym tworząc sytuację niebezpieczną, bo przeważyli przednią część autobusu (kto wie jak to mogło się skończyć!), ale również Szanownej Pani Starej babci stojącej obok mnie jebało czosnkiem z ryja.
Zima się zbliża, rozumiem, trzeba żreć by wzmocnić odporność organizmu, ale na wszechmogącego, czy po takim procederze nie można chociażby pożuć gumy albo tic-taca wziąć? Przecież to tylko dwie kalorie.
Podstawą funkcjonowania dzisiejszego społeczeństwa jest mycie się. Dbanie o higienę chroni przed chorobami i powoduje, że lepiej nam się wiedzie w życiu. Wszyscy to wiedzą, zostało to udowodnione naukowo, a reklamy nawet starają się nam to wbić młotkiem do głowy. A jednak, kurwa jego mać, mam wrażenie, że większość ludzkości ma tą kwestię głęboko w swoim nieumytym odbycie.
Starsze osoby jeszcze jakoś zniosę. Mieli ciężko w tym PRLu, na wszystkim oszczędzali, nie dziwota, że w dzisiejszych czasach koncept regularnego podmywania się do nich niedociera. Starają się nie używać przyborów do mycia zębów zbyt często, bo jeszcze się szczoteczka "stępi" czy pasta się skończy i, broń boże, trzeba będzie kupić nową.
Tych pokurczowatych skurwieli, w mowie potocznej zwanymi dziećmi, również potrafię zrozumieć, w końcu nie myjąc się zyskują prestiż wśród swoich rówiesników.
Natomiast, mój umysł za cholerę nie może pojąć, jak to możliwe, że typowy człowiek dwudziestoparoletni, ma oddech porównywalny ze smrodem rozkładającego się szczura? Moczem zalewają płatki kukurydziane na śniadanie, czy jak?
No ja pierdole, tak trudno przed wyjściem z domu spędzić te dwie minuty szczotkując zęby? Tak trudno odświeżyć sobie oddech podczas dnia jakimś orbitem?
Ponadto powszechnie akceptowane jest mycie się raz dziennie. Jakim. Kurwa. Cudem?
Kiedy to się stało? Ja wiem, że polskie społeczeństwo zaadaptowało, wspomniany już, styl "oszczędny", z tej racji w większości domów kąpiel bierze się raz w tygodniu, całą rodziną najlepiej, gdzie się wchodzi do wanny do jednej czwartej zapełnionej wodą po kolei, zgodnie z zasadą starszeństwa, ale do chuja, nie mieszkamy w Afryce, gdzie o studnię na środku pustyni mordują się czternastoletnie czarnuchy. Nawet szybki prysznic z rana i tak podstawowa czynność, jak zmiana gaci spowoduje, że nie będzie od nas jebać.
A może w tym wszystkim chodzi o to, że człowiek się naoglądał amerykańskich filmów o więzieniach i zwyczajnie boi się dotykać mydła, nie mówiąc o jego podnoszeniu, a widok strumienia wody, wydobywającej się z główki prysznica powoduje odruch zaciśnięcia pośladków i wycofanie się z łazienki?
Dziś wyjątkowo, podwójne uderzenie Sonic Youth. Zbych zapodał ich przebój z "Daydream Nation" z 1988 - "Hey Joni". A ja wrzuciłem z "Rather Ripped" (rok 2006) - "Incinerate".
To przyjemnej i CZYSTEJ nocy ;)

24 września, 2008

Kryzys, kurwa, egzystencjalny?

Po kilku dniach przerwy, spowodowanej głównie załatwianiem spraw związanych z uczelnią, przyszłą pracą i faktem, że jakaś nieopisana niemoc mnie ogarneła (prawdopodobnie obudził się we mnie mój "power animal" - leniwiec) w końcu powracam ;)
Wpierw chciałem powiedzieć trochę o uczelniach publicznych. Darujcie je sobie. Płaci się tak jak na prywatnej, może nawet i więcej, a jest się traktowanym jak mało znaczący glon, których od chuja w morzu. Niby tak jest, bo studentów w owych placówkach edukacyjnych jest przerażająco dużo, jednak po spędzeniu 3 lat w szkole prywatnej, w dodatku tak zacofanej i nisko usytuowanej w rankingach, że słowa "prestiż" nawet nie mają w słowniku, jakoś trudno się przyzwyczaić do tego, że szanowne panie w sekretariacie mają cię głęboko w odbycie i nie otworzą chociażby jeszcze jednego okienka, co by można było szybciej sprawy pozałatwiać, albo jakąś konkretną informacje uzyskać. A siedzą na zapleczu i wiedzą, że kolejka ze studentów złożona ciągnie się kilometrami.
Tu dochodzimy do kolejnej rzeczy, dzięki której uznałem, że prywatne > publiczne. Organizacja. A konkretnie, jej brak. Na uczelni publicznej, ze względu na wspomnianą liczbę studentów, burdel organizacyjny jest przeogromny. Na stronie internetowej jest napisane jedno, dajmy na ten przykład, że legitymacje do odebrania dla wszystkich studentów od poniedziałku, więc wlokę swój odwłok pod sekretariat, żeby ją odebrać, a tu się dowiaduję, że tak, można odebrać, ale pod warunkiem, że jest się studentem dziennym i że moje nazwisko jest w zasięgu liter alfabetu od A - J. Pierdolnąć można.
Innymi słowy, już w chwili obecnej kocham SGH.
Kontynuując narzekanie. Ostatnio odnowiłem znajomość z kumplem, z którym nie gadałem chyba z...5 lat? Jakoś tak. Na kilka dni przed spotkaniem z nim byłem raczej niespokojny, apogeum tegoż rosnącego we mnie uczucia zostało osiągnięte w nocy, tuż po tej rozmowie.
Aż zasnąć nie mogłem.
Cóż mną tak wstrząsnęło? Życie, panie i panowie. W przeciągu ostatnich pięciu lat, człowiek ten spędził rok w Stanach, pracował 2 lata w Komikslandii, jednocześnie kształcąc się na grafika, potem znajomy załatwił mu staż w firmie jakiejś, a teraz jest "wolnym strzelcem", o którego się zabijają ponoć i z palcem w odbycie zarabia 3 kafle na miesiąc. Ma mieszkanie, samochód, skuter, najnowszej klasy komputer i wszelką znaną światu konsolę. I jeszcze studiuje.
Wiem, że życie to nie zawody, ale mimo wszystko mam wrażenie, że przegrywam. Ja wiem, zaraz pewnie ktoś wyskoczy cytując Coelho, że "trzeba iść własną legendą", czy inny motywujący bzdet, ale mimo wszystko.
Podsumowując, żeby uciąć to bezproduktywne pierdolenie. Trzeba przestać się opieprzać, bo się człowiek na dobre zestarzeje. A wtedy po ptakach będzie.
Dziś wrzuta prezentuje "Don't Kiss Me Goodbye" zespołu Ultra Orange & Emmanuelle i grupa mej młodości - Nirvana - z kawałkiem "In Bloom".
Nie zostaje nic więcej do zrobienia, jak tylko założyć flanelowe koszule, trampki, zniszczone dżinsy i pleść bezsensowne rymy, udając jak bardzo jest się głębokim, a tak naprawdę mieć w dupie wszystko wokół.
Czego wam i sobie życzę.

16 września, 2008

"Soul Reaver and reaver of souls, your destinies are intertwined."

Retrogaming Część IX
Legacy of Kain: Soul Reaver
Ponownie rok 1999 i ponownie kompletnie zapomniana gra.
Legacy of Kain : Soul Reaver jest drugą częścią epickiej sagi rozpoczętej przez "Blood Omen: Legacy of Kain" (w 1996 r.) a zakończonej przez "Legacy of Kain: Defiance" (w 2003 r.), która rozgrywa się w krainie Nosgoth.
W "Blood Omen" kierowało się szlachcicem o imieniu Kain, który ginie w pierwszym etapie, a następnie odradza się jako wampir, by dokonać zemsty na swych oprawcach. Niedługo potem okazuje się, że jest wybrańcem, od którego decyzji zależy przyszłość Nosgoth.
W intro do Soul Reaver, czyli jakieś 500 lat po tych wydarzeniach, okazuje się, że Kain wybrał to "złe" zakończenie. Cały świat jest pogrążony w chaosie, wampiry polują i zarzynają ludzi jak bydło, a Kain jest czczony niczym bóg. Wampiry w między czasie zaczęły ewoluować, coraz mniej przypominały ludzkie istoty. Kain zawsze był na czele ewolucji, jako pierwszy otrzymywał jej dary, a reszta podążała za nim. Aż w końcu Razielowi - głównemu bohaterowi Soul Reaver - wyrastają skrzydła, tym samym prześciga swojego pana, władcę i stwórcę. Kain, wkurzony mocno, niszczy mu skrzydła i skazuje Raziela na śmierć w Jeziorze Umarłych (w świecie Nosgoth woda pali skórę wampira niczym kwas jakiś).
Raziel, o dziwo nie zginął. Palił się przez tysiąc lat, mocno się zatem zmienił, ale przeżył. A może nie? Może to istota, która każe się nazywać "Starym Bogiem", i która wysyła Raziela na misję wybicia wampirów by porządek, radość, harmonia i w ogóle zajebiście wielka tęcza powróciły do Nosgoth, ocaliła go przed śmiercią?
Tak czy owak, ruszamy się mścić ;)
Fabuła i dialogi to zdecydowanie najsilniejsze punkty Soul Reaver, zresztą cała seria Legacy of Kain w tych dziedzinach jest mistrzowska. Grafika na dzisiejsze standardy jest żałośnie słaba, ale 9 lat temu to było coś. Pomimo braków fajerwerków graficznych, świat w jakim przyjdzie nam zwiedzać nadal jest imponujący. Wszędzie czuć gnicie i powolny rozkład, ruiny zajmują miejsce miast, gęsta mgła przysłania niebo, a mieszkańcy Nosgoth, z dostojnych wampirów, zostali zredukowani do stworów, spłodzonych wprost z najciemniejszych i najobrzydliwszych zakątków ludzkiego umysłu. Widać "ewolucja" trwała krótko, szybko zmieniając się w "dewolucję".
Raziel, jako, że już umarł i to nie raz, jest nieśmiertelny. Jednak, żeby utrzymać manifestację swojej osoby w świecie fizycznym, musi pożerać dusze pokonanych wrogów. Jeśli mu się w tym nie powiedzie, albo po prostu zbyt mocno dostanie po mordzie to "zginie" i przeniesie się do świata duchów, tam musi się najeść energią duchową i znaleźć portal, by wrócić do fizycznego świata. Dusze "bossów" natomiast, dają Razielowi nowe umiejętności, jak przechodzenie przez kraty czy inne bajery.
^ to z tymi dwoma światami było absolutnym novum w grach.
Jak zwykle polecam, całą serię oczywiście, bo zarówno Soul Reaver i Soul Reaver 2 zakończyły się wielkimi tablicami z napisem "to be continued" :)
Pikczers:

I na tym kończę Retrogaming :)
Muzyka na dziś:

Animal Collective - Banshee Beat; od Zbigniewa.

B.B King - The Thrill Is Gone

Wracając do blogowej części strony:
Wyleczyłem się z choroby, co jest in plus. Jednak nadal nuda i kompletny brak pomysłów na przyszłość powoduje, iż mój umysł jest tak samo zaćmiony jak podczas przeziębienia. Co więcej, niech Bóg ma mnie w opiece, zacząłem zastanawiać się nad ogólnym sensem istnienia, nad strukturą wszechświata i co może czekać człowieka po śmierci. Mam zdecydowanie za dużo czasu wolnego.
aha, Call of Duty 4 rozwala, nawet jeśli nie jest się fanem fps-ów.

14 września, 2008

"All systems green. What a beautiful sight."

Zachorowałem. Lepszego czasu na przeziębienie wybrać sobie nie mogłem. Prawie co dzień odbywają się ostatnie wrześniowe imprezy, promocji w sklepach jest od cholery, w środę kolejna rozmowa w sprawie pracy, łzy zalewają mi oczy i prawie nic nie widzę, więc grać zbytnio też nie mogę...ech...ale wracając do...
Retrogaming Część VIII (to już prawie koniec!)
Homeworld


Pierwsza w historii strategia 3D. W dodatku rozgrywająca się w kosmosie.Zajebiście brzmi, co nie? ;)

Powstały w 1999 roku "Homeworld" jest pionierem w RTS-ach trójwymiarowych, jak wspomniałem. Gdyby nie ta gra, dziś nie moglibyśmy cieszyć się "Company Of Heroes", "Universe At War" czy "Warhammerem 40:000 Dawn of War". Zresztą, po rozpadzie Sierry ludzie odpowiedzialni za Homeworlda podostawali się do firm, które właśnie powyższe tytuły stworzyły.

Homeworld opowiada o odkryciu, wyprawie i walce rasy Kushan o swoją ziemię ojczystą. Otóż, rasa Kushan narodziła się na planecie Higara, jednakże, jakiś kataklizm spowodował, że musiała uciekać ze swego systemu. Wylądowali na pustynnym Ciele niebieskim - Kharak. Po wielu latach, pamięć o dawnym świecie została zagubiona, aż do momentu, gdy wśród piasków Kharaku odnaleziono rozbity statek kosmiczny, który w swoim wnętrzu posiadał "Guidestone" - kamień, na którym wyryta jest mapa, dzięki której Kushanowie mogą dotrzeć do swojego prawdziwego domu. W międzyczasie następuje kilka zwrotów akcji, o których grzechem byłoby opowiadać. Trzeba tą tułaczkę przeżyć razem z Kushanami.

Strona audiowizualna prezentuje się niesamowicie, jak na rok '99. Homeworld był jedną z pierwszych gier, które wyciskały z (nieistniejącej już) akceleracji graficznej siódme poty, więc nawet dziś, pomimo zauważalnych pikseli, miło się patrzy na twór Sierry. Możemy przybliżać i oddalać kamerę jak tylko chcemy oraz obracać ją w każdą stronę. Wtedy to była rewolucja, dziś to standard.

Muzyczka jest znakomita, nie mówiąc o GENIALNYM wykorzystaniu "Adagio for Strings" w niektórych scenkach. Połączenie tejże nuty wraz z obrazem jaki się widzi powoduje gwarantowane przejście ciarek po całym ciele.

Obrzakowo:


Muzycznie:

Mark Lanegan - Wheels i The Beatles - Come Together.

Wiem, mało imaginatywne, ale jestem chory i mój umysł nie jest wstanie wyprodukować czegoś fajnego do napisania :)

12 września, 2008

"A pathetic creature of meat and bone, panting and sweating as you run through my corridors. How can you challenge a perfect, immortal machine?"

Retrogaming Część VII
System Shock
Panie i Panowie, oto System Shock. Gra najczęściej pomijana przez wszelkie rankingi najlepszych grach w dziejach, z kompletnie niewyjaśnionych powodów. Powstała w 1994 roku gra była jedną z pierwszych (po Ultimie Underworld) hybryd FPS z RPG, oraz tak na dobrą sprawę, był pierwszym FPSem, w której fabuła odgrywa ważną rolę.
System Shock rozgrywa się w 2072 roku, wiadomo, wysoko zaawansowana technologia i takie tam. Wcielamy się w postać hakera, który zostaje nakryty przez siły ochrony korporacji Tri-Optimum, gdy próbuje zhakować się do ich baz danych. Zamiast do pierdla, nasz bohater wylądował na dywaniku u Edwarda Diego - jednego z szefów Tri-Optimum i nadzorca projektu "Cytadela". Diego oferuje hakerowi wycieczkę na "Cytadelę", która okazuje się być stacją kosmiczną, by tam przeprowadził dla niego drobny zabieg zmieniający zachowanie Shodan - Sztucznej Inteligencji Cytadeli. Praca hakera polega na zniesieniu ograniczeń moralnych Shodan, czego z szybkością dokonuje. Następnie, w ramach nagrody, zainstalowana zostaje w jego głowie inżynieria, wspomagająca hakowanie. Zabliźnianie się ran zajmuje 6 miesięcy, które Haker spędza w hibernacji. Kiedy się budzi, okazuje się, że Shodan zwariowała, zaczęła postrzegać siebie jako boginię, za wyższą formę życia i oczywiście, chce unicestwić ludzkość. Haker samotnie, ponieważ wszyscy inni ludzie albo nie żyją albo powariowali, musi stawić czoło morderczej Sztucznej Inteligencji oraz jej cybernetycznej armii.
Tak zaczyna się jedna z najważniejszych produkcji w dziejach gier komputerowych, która pod wieloma względami była rewolucyjna. Nawet w dzisiejszych czasach System Shock posiada wiele świeżych pomysłów, których rynek, o dziwo, nie skopiował.
Na przykład Shodan, czarny charakter, który zawsze obserwuje bohatera, ciągle się z niego naśmiewając i wyzywając. Zawsze, gdy próbujesz przemknąć niezauważonym obok kamery, ale ci się nie powiedzie, to Shodan chłodnym, syntetycznym głosem, z rozbrajającą szczerością stwierdza, że widzi cię, drobny robaku i jeśli zaraz stamtąd nie znikniesz to wyśle oddział, który cię zgniecie.
Na przykład możliwość absolutnego dopasowania gry do swoich potrzeb, jeśli ciągnie cię do walki, wystarczy wskaźnik puzzli i historii zmniejszyć możliwie najbardziej, a walkę nastawić na maksimum, można też i w przeciwna stronę, wtedy będziemy mieli pełno wspomnień załogi, w postaci zapisów w pamiętnikach, z których możemy odtworzyć wydarzenia ostatnich sześciu miesięcy, jak i również mamy limit siedmiogodzinny, po którym Shodan atakuje Ziemię.
Kolejny przykład to cyberprzestrzeń. Czasem niektóre drzwi będą zamknięte i żaden klucz czy karta nie pomogą, wtedy należy wrzucić się w wir wirtualnego świata i tam poszukać rozwiązania. Z segmentu cyberprzestrzennego można by zrobić samodzielną grę. Jest na tyle rozbudowana i daje tyle frajdy.
"Gra w grze" to kolejny przykład. Można znaleźć mini-gierki i zainstalować w swym hakerskim sprzęcie. Po czym możemy cieszyć się uproszczonym Wing Commanderem czy tetrisem.
Wymieniać można w nieskończoność. System Shock, jak i kontynuacja System Shock 2 są jednymi z najbardziej atmosferycznych, niezwykłych i wciągających doświadczeń, jakie komputer może zaoferować. Bioshock niby też, ale to taki wykastrowany, biedny, daleki kuzyn powyższych gier. Innymi słowy, polecam całym sercem ;)
Obrazki:

Natomiast muzyka na dziś:

Calexico - Writer's Minor Holiday (Zbigniew!)
War & Eric Burdon - Spill The Wine (Ja!)

10 września, 2008

"Son of a Submariner!"

Retrogaming Część VI
Final Fantasy VI
^widzicie co tu zrobiłem? ;)

Ostatni Final Fantasy na SNESa, po czym Square opuściło Nintendo dla Sony.

Gra rozpoczyna się od krótkiego wstępu, opisującego historię świata. Kiedyś tam była wojna, ale w końcu nadszedł pokój, magia została zabroniona, powstaje Imperium, które rządzi światem etc. Standard raczej. Następnie wcielamy się w dziewczę, które jest ofiarą eksperymentów owego Imperium, jako jedna z niewielu istot na planecie zna tajemnice magii. Oczywiście, Imperator nie pozwoliłby takiej osobie wolno chodzić, zatem zakłada jej na głowę koronę, dzięki którym bohaterka jest posłuszna Imperium.

Na początku gry prowadzona przez nas dziewczyna jest wysłana do kopalni, na dalekiej, mroźnej północy, gdzie ponoć wydobyto zamrożonego Espera (czyli Summony z FF7, albo Guardian Force z FF8). Na skutek kontaktu z Esperem, bohaterka "budzi się" i zrywa wspomnianą koronę, jednak traci pamięć. Wstęp może i niezbyt zachwycający, ale pod względem fabularnym, wierzcie mi, gra błyszczy. I to w niesamowity sposób. Nie zaspojleruję za bardzo, gdy powiem, że Final Fantasy VI jest jedną z niewielu gier, gdzie Tym Złym autentycznie udaje się osiągnąć sukces. Ponadto, FF 6 ma jednego z najlepszych, najbardziej chorych i szalonych czarnych charakterów w dziejach.

Co do rozgrywki, mamy kilkunastu bohaterów, których prowadzimy, jednak nie są to bezosobowe jednostki w stylu Suikodena czy Chrono Cross. Każdy ma bogatą osobowość, każdy ma swoje priorytety, marzenia i lęki. No i każdy ma swoje 5 minut do odegrania w historii gry. FF VI jest typowym Fajnalem. Chodzimy po mapie, przeciwnicy atakują nas znienacka (przez co człowiek kurwi częściej niż podczas oglądania występów biało-czerwonych), walczymy turowo (z paskiem ATB, znanym ze wszystkich innych tytułów z serii), atakujemy, czarujemy, pokonujemy wroga, dostajemy za to exp.(dzięki temu poziomy osiągamy) i kasę (za nią lepszy sprzęt w sklepach kupujemy) i tak dalej.

Jednak, pomimo tego, iż gra, w tym aspekcie podąża przetartym szlakiem, walka wciąga i dobrze się człowiek przy niej bawi. Warto wspomnieć o rozwalającej, jak na możliwości SNESa, grafice i muzyce, która pomimo, że MIDI, jest bardzo przyjemna.

Skrinsy:






A sprawę dzisiejszego wrzutowania uprościmy maksymalnie.
Zbych - NIN - The Four Of Us Are Dying
Ja - Led Zeppelin - Kashmir

08 września, 2008

"The cities of Ancients turned to dust and the world was plunged into the everlasting darkness."

Retrogaming Część V
Dark Earth.

Czasami zasmuca mnie fakt, iż niektóre gry, pomimo tego, że są rewelacyjne, mają znakomite recenzje i są okrzykiwane "grami roku" nie sprzedają się. Zostają zapomniane i tylko nieliczni wiedzą o ich istnieniu. Taki los spotkał Dark Earth. Grę mojego dzieciństwa.
Nie wiedzieć w sumie dlaczego, Dark Earth odszedł do lamusa, w roku 1997, gdy tytuł się pojawił, był chwalony przez wszystkich i był uważany za jedynego prawdziwego konkurenta dla wychodzącego wówczas Fallouta. Setting miały te gry, z pozoru podobny, zarówno jak Fallout, Dark Earth toczy się w świecie post-apokaliptycznym.
W roku pańskim 2054 ogromna burza meteorytów redukuje Ziemię do kupy żużlu, niebo przykryte jest ciemnymi chmurami, a po ruinach krążą niebezpieczne mutanty. Wtedy resztki ludzkości zmieniły wiarę, zaczęły modlić się do Boga Słońca, w nadziei, że ześlę on choć promyk światła. W końcu, po wielu latach tułaczki, wnukowie i prawnukowie ocalałych dotarły do miejsca, które miało stać się ich domem. Uświęcona skała, z której biło życiodajne światło. Tam założono miasto-twierdzę Spartę. Gdy toczy się akcja gry, czyli jakieś kilkadziesiąt lat później, Sparta jest już tylko jedną z wielu osad, które korzystają z drogocennego światła.

Wcielamy się w postać Arkhana, Strażnika Ognia, czyli żołnierza w sumie. Jego zadaniem w chwili rozpoczęcia gry jest ochrona Lory, Kapłanki Słońca. To dosyć typowe zadanie, kończy się tragicznie. Arkhan udaremnia próbę zamachu na kapłankę, jednak podczas walki jeden z napastników oblewa twarz wojownika "Czarną Zgnilizną". Substancja wypełnia jego ciało, jego krew zmienia kolor na czarny, powoli staje się istotą, którą wszyscy, łącznie z nim samym, nienawidzą i boją się - Stworem Mroku. Lekarstwa na jego schorzenie nie ma, więc jego celem staje się zatem dowiedzenie się, co tak naprawdę dzieje się w Sparcie.
Kto chce, by ciemność zawładnęła resztką ludzkości? A może chodzi o coś kompletnie innego? Arkhan musi znaleźć odpowiedzi zanim straci nad sobą kontrolę i stanie się kolejnym, bezmózgim potworem przemierzającym pustą, mroczną i chłodną Ziemię.

Fascynujące, nieprawdaż? ;) Obserwujemy Arkhana z perspektywy trzeciej osoby, coś na kształt pierwszych Resident Evilów. Rozgrywka składa się z gry przygodowej, z manipulacją przedmiotami, zbieraniem ich itd.; z grą rpg, ponieważ nasze decyzje w czasie dialogów mają znaczny wpływ na świat gry oraz z doskonale zrealizowanej walki, która stanowi świetny odpoczynek od skomplikowanych zagadek umysłowych, jakie serwuje produkt Kalisto. Słabe strony? Brak. No może kamera czasem nie pokazuje tego co powinna, a tak to kolejny przykład doskonałości.

Cumshots:

We wrzutowym updacie znajduje się piosenka "The Latest Toughs" zespołu Okkervil River. Od Zbycha. "One Too Many Mornings" od Chemical Brothers ode mnie. (Z pierwszego albumu chemicznych z 1995 roku. Jezus, ale ten czas leci.)

"You must be wondering how you recorded this message without remembering it."

Retrogaming: Część IV

Flashback.


Absolutna klasyka i jeden z trzech tytułów, które zrewolucjonizowały gry komputerowe na początku lat '90 (te dwie pozostałe to pierwszy Prince of Persia i Another World).

Biorąc pod uwagę fakt, że o Rebel Assault 2 powiedziałem "dinozaur", to o Flashbacku winienem rzec, że był jednym z pierwszych bytów stworzonych w okolicach Big Bangu (rok wydania - 1992). Mamy tu doczynienia z platformową grą akcji, połączoną z przygodówką.

Wcielamy się w postać Conrada B. Harta, agenta galaktycznego biura śledczego. Podstawa fabuły opiera się na tym, iż główny bohater został pozbawiony pamięci, nie wiemy jak i nie wiemy dlaczego, wiadomo jedynie, że pół galaktyki na niego poluje. Fabularna strona gry jest dosyć mocna, mamy pełno intryg, szpiegów i zdrad. Świat przedstawiony jest przesycony szarością moralną, w zasadzie nie ma postaci czarno-biały.

A propos świata, twórcy wyraźnie inspiracje czerpali z Blade Runnera i Total Recall. Cyberpunk pełną gębą innymi słowy, za wyjątkiem wstępnego poziomu dżunglowatego. Flashback, jako pierwsza gra w dziejach, pojawiła się niemal na wszystkich systemach jakie ludzkość w owym czasie znała. Pamiętajcie, że to było 16 lat temu, wtedy to było niesamowite osiągnięcie, dziś każda większa gra pojawia się na wszystkich możliwych platformach. Stworzono sequel "Fade To Black", ale lepiej zapomnieć o jego istnieniu. Tak, jest aż tak zły.

Screenshots:


No i doszliśmy do sprawy muzycznej. Zbyszek postanowił dać zespół No Age, utwór "Sleeper Hold", kilka miesięcy zajęło nam, ze Zbychem, polubienie najnowszej płytki No Age - "Nouns". Powiem szczerze, że z początku odrzuciła mnie kompletnie. "To zwykła kakofonia przeca!" - krzyczałem kiedyś, wymachując złowrogim widelcem w stronę okładki "Nouns", ale z czasem podobało nam się coraz bardziej.

A szanowny Pan, autor tegoż bloga, na wrzucie umieścił Jerry Lee Lewisa z nieśmiertelnym Great Balls Of Fire.

06 września, 2008

- She must have been beautiful with skin. - Weren't we all?

Przerwa w nadawaniu, po części z mojej winy, bom inspirację stracił, jak zwykle, a po części nie z mojej, bo ludzie z mego otoczenia zaczęli nagle potrzebować mojej pomocy. Niektórzy stali się dla mnie bardziej mili niż zwykłe, co oczywiście, wzbudza moje podejrzenia. No, ale wracając do...
Retrogaming Część III (części będzie pewnie 9, wiecie, potrójna trylogia)
Grim Fandango.

Grim Fandango był swego czasu prawdziwą rewolucją. Wydana w 1998 roku gra, była pierwszą w pełni trójwymiarową przygodówką, w dodatku była pierwszym produktem tego typu LucasArts'u, który nie korzystał z systemu SCUMM (3 pierwsze części Monkey Island o ten system były oparte czy też Full Throttle dla przykładu).

Rozgrywka typowo przygodówkowa, zaiste, nic oszałamiającego, jednak tematyka w jakiej Grim Fandango się porusza jest absolutnie niezwykła. W zainspirowanej czarnymi kryminałami (filmami noir), meksykańską mitologią oraz stylem art deco przygodzie wcielamy się w Manuela Calaverę. Niewiele wiadomo o jego życiu, jednak dokładnie wiadomo co się z nim stało po śmierci. W Krainie Umarłych, gdzie toczy się akcja Grim Fandango, Manny Calavera musi odkupić swe grzechy, które popełnił za życia, pracując w Departamencie Śmierci. Jego praca polega na pomaganiu nowo przybyłym w ich "czteroletniej wyprawie duszy", a konkretnie, na wysyłaniu ich w te podróże. Coś jak agent biura podróży.

Bardzo szybko jednak Manny znajdzie się w nieziemskich tarapatach, przez co zostanie wyrzucony ze swojej pracy, stanie na czele rewolucji i wybierze się w podróż, by ocalić tą jedną jedyną duszę, dzięki której być może trafi do Dziewiątego Podziemia, które jest celem wszystkich zmarłych dusz.

Grim Fandango ma wszystko, co wielka gra mieć powinna. Znakomitą jak na tamte czasy grafikę, niesamowite lokacje i świat (mamy tu doczyniena chyba ze szczytem kreatywności ludzkiej), przyjemną muzyczkę, inteligentną intrygę, wzmocnioną zabawnym dialogiem oraz świetną grę aktorów głosowych. Innymi słowy, perfekcja, gdyby nie dziadowskie sterowanie.
No i twarz Manny'ego robi mi za awatara gdzieniegdzie :)

Pikczyrsy:



Muzyka na dziś:

Zbyszek - Mogwai - Like Herod. Bo nie ma to jak ponad 11 minut gitarowego grania, bez żadnego wokalu, który by przeszkadzał w rozkoszowaniu się dźwiękami.

Ja - The Who - I Can't Explain. Bo ostatnio mnie na nich wzięło, na "My Generation" w szczególności, ale ten kawałek jest popularny do bólu i mam wrażenie, że co druga osoba posiadająca konto na wrzucie daje ten utwór.