24 listopada, 2009

Egoizm człeka współczesnego

Dzień doberek. Jestem w wyjątkowo dobrym humorze dziś. Ładna pogoda, w pracy najgorsze za mną i do końca roku pewnie spokój będzie, a słońce mego życia towarzyskiego wygasło dzięki Dragon Age, Mirror's Edge i Dead Space. Fakt, że stałem się dziwką Electronic Arts wcale mnie nie rusza.

Jedyna sprawa jaka mnie martwi to inni ludzie. Nie ma nic gorszego od interakcji z osobnikiem o złym samopoczuciu, kiedy samemu jest się zadowolonym. A wiem, że prędzej czy później to musi się zdarzyć. W końcu pracuję w dość specyficznej instytucji. I żyję w Warszawie.

W każdej chwili wejść może do mnie herold złych wieści, od którego będzie emanować negatywna energia, przez co znów będę odczuwać bezsens życia. Nic nie będę mógł na to poradzić, bo Zbyszek Nowak ze mnie żaden. Mogę jedynie cieszyć się chwilą, mając nadzieję, że ponury pielgrzym nie zapuka do mych drzwi zbyt szybko.

Pamiętajcie dzieci, nigdy nie pozwólcie na to, żeby problemy innych zepsuły wam dobry dzień.

23 listopada, 2009

O przemyśle.

Z każdym dniem gry stają się coraz bardziej popularne. Do World of Warcraft codziennie przybywają imigranci z prawdziwego świata. Reklamy chrupek nawiązujące do popularnych serii jak Silent Hill czy Tomb Raider to normalka. Kolejne inicjatywy zapowiadające następną generację wideo rozrywki, typu Projekt "Natal", są nastawione na casual gamerów.
Takie rzeczy spędzają mi sen z powiek, gdyż geek ukryty we mnie zawsze mógł liczyć na poczucie wygody i bezpieczeństwa, jakie dają mu gry. Teraz, skoro wszyscy chcą kawałek tego ciasta, widać gołym okiem zmiany zachodzące w ukochanym medium. Wszystko staje się "szyte na zamówienie", aby dogodzić niedzielnym graczom, dziewczynkom bawiącym się Barbie i domkami dla lalek oraz bachorom czczących Pokemony.

Jednocześnie każdy wydawca chce pokonać albo chociaż dorównać Blizzardowi, powielając sprawdzone pomysły, nie mając odwagi żeby pokazać czegoś nowego.

I jeszcze dochodzi do tego wszystkiego emocjonalny szantaż ze strony deweloperów, którzy stawiają na DLC. Sprawa jest jasna. Jeśli choć jedno przedsięwzięcie tego typu nie wypali i okaże się finansową klapą to można zapomnieć o kreatywności w przemyśle gier. Innymi słowy, kupujcie wszystkie DLC do Dragon Age, jeśli chcecie ujrzeć Dragon Age 2.

Ech...nienawidzę całej tej cholernej branży. Nienawidzę jej szczególnie w poniedziałki.

20 listopada, 2009

2012

Cóż, popisem filmowej maestrii bym tego nie nazwał. Co więcej, gdybym zapłacił za bilet to chyba bym żałował pieniędzy wydanych. Dobrze jednak, że należę do układu i kolesiostwa, zatem czasem mogę wejść na salę kinową za darmo.
No, ale dosyć o mnie.

2012 to typowa katastroficzna kicha do jakich Emmerich, Niemiec, który w swoje filmy więcej patosu wrzuca niż jakikolwiek reżyser amerykański, zdążył już nas wszystkich przyzwyczaić. W końcu robi tego typu filmy od 1996 roku. Mamy bardzo fajną rozpierduchę, istny rollercoaster, który trzyma w napięciu i bawi, kosztem realizmu oraz zdrowego rozsądku. Bohaterowie są, jak zwykle, piękni, głupi, z doskonałą fryzurą, cerą bez zmarszczek, białymi zębami i ciuchami prosto od designerów mody, niezależnie co się dzieje wierzą w ostateczny sukces oraz nigdy nie tracą nadziei. Nie widziałem choćby jednej osoby w całym filmie, która, pomimo tego, że jest świadkiem zagłady cywilizacji, zaczęła by rozpaczać. Nawet w godzinie śmierci postacie wydają się być pogodzone z wszechświatem i są szczęśliwi, że umierają z najbliższymi albo, że zaraz odwiedzą Jezusa w Królestwie Niebieskim.

Ciekawe, że jedyna postać, która myśli i zachowuje się roztropnie przez cały czas, wiedząc, że najważniejsze jest ocalenie ludzkości w sensie ogólnym, a nie zbawienie kilku nieistotnych jednostek, jest tutaj przedstawiona jako złoczyńca.

Generalnie przez 3/4 filmu jest ołkej, naprawdę. Sam się dziwiłem, że dobrze się bawię. Emmerich zrównoważył komedię (Woody Harrelson jako nawiedzony hipis i tłusty rusek to najlepsze co spotkało ten film), dramat i kompletną demolkę zdecydowanie lepiej niż w poprzednich swoich "dziełach", przez co na głupoty fabularne nie zwraca się uwagi. Niestety, potem następuję końcówka z tymi przeklętymi skośnookimi i Arkami. Efekty przestają zachwycać, kretynizm goni kretynizm, a patos wylewa się z ekranu hektolitrami. Ostatnie pół godziny doszczętnie niszczy całą radość, jaką ma człowiek z 2012.

Podsumowując, jeśli komuś się NAPRAWDĘ podobało się "Pojutrze", to z nowego hitu pana Rolanda wyjdzie zachwycony. W zasadzie to samo, ale tym razem z inną katastrofą naturalną w roli głównej.

A co do katastrof, jak dalej rozwinie się Emmerich? W jego filmach Ziemia była już rozwalana przez obcych (Dzień Niepodległości), zmutowane jaszczury (Godzilla), globalne ocieplenie, mróz, wodę, tornada (Pojutrze), a teraz przez podniesienie temperatury jądra ziemi, ruchy płyt tektonicznych, lawę i ponownie wodę. Aż ciężko przewidzieć co Roland zrobi, żeby się nie powtarzać.

17 listopada, 2009

Typowa jesienna rzeczywistość.

Napisałbym coś mądrego i głębokiego, ale niestety mój umysł postanowił zacząć odzwierciedlać żywot, który prowadzę.
Wyobraźcie sobie pustynię w Nowym Meksyku, z tumanami kurzu przewijającymi się przez piasek, który ciągnie się po horyzont. Pośrodku tego miejsca stoi zapomniane przez Boga martwe miasto, jakby wyjęte prosto z kiepskiego westernu. Żadnej cywilizacji w promieniu kilometrów. Miejsce pozostawione na pastwę procesowi gnicia, obdarte z ciepła i uczuć.
Tak, jest dość niewesoło.

Los jednak jest na tyle łaskawy, że dał mi Dragon Age, który rozjaśnia me dni i już nie muszę się przejmować życiem ;)

12 listopada, 2009

Niepodległość w cieniu smoczym.

Ech, wczoraj chciałem coś napisać, parę słów na temat polskiego celebrowania niepodległości i mixu szarej aury z deszczem, który zachęca do samobójstwa. Miałem zamiar wkleić wideo z przemową prezydenta USA z filmu "Dzień Niepodległości", tak jak przed rokiem. To miała być nowa, świecka tradycja. W końcu, gotowy byłem do opisania jak powinno wyglądać odpowiednie uczczenie niepodległości, gdyż zajebisty wieczór udało mi się spędzić we wtorek.

Niestety, człowiek, którego uważałem za przyjaciela okazał się być zdrajcą gorszym od Brutusa. Zachował się jak prawdziwy diler narkotykowy, który nie jedną mąkę z kokainą zmieszał. To właśnie przez niego dzisiejszy wpis nie jest o tym co powyżej.

Innymi słowy, zostałem poczęstowany Dragon Agem. Nie będę się pocił, wysilał i stękał nad tą grą, gdyż 3/4 komputerowego świata o niej mówi, a na recenzję na JRK's RPGs czai się tuzin załogantów. Powiem jedynie, że jest fajna na tyle, że rozważałem rozwiązanie umowy z obecnym pracodawcą. Po chwili uznałem jednak, że to zbyt infantylne podejście i ostatecznie stanęło na długotrwałym zwolnieniu lekarskim. Właśnie pracuję nad anginą/grypą (może być świńska, nie jestem wybredny).

09 listopada, 2009

Love confuses life; hate harmonizes it.

Fatalny nastrój mnie dziś nawiedza. Efekt kiepskiego weekendu i poniedziałku. Ciężko mi ten nastrój nawet opisać. Zupełnie jakby cały mój proces myślowy topił się w trującym jadzie. Nie potrafię powstrzymać się od bycia złośliwym i wkurzającym w ten "słoneczny" poranek. A może to przez to, że moi współpracownicy katują mnie "Wake me up before you go-go" (najbardziej wkurwiający utwór muzyczny w dziejach) i w gruncie rzeczy, zasługują na moją pogardę?

Zastanawiam się właśnie, czemu miałbym się powstrzymywać przed byciem niemiłym. Nienawiść płynie mi w żyłach, powodując, że nienawidzę znacznej części cywilizowanego świata, zatem dlaczego miałbym ograniczać swoje emocje?

Niestety (albo i stety) dla niektórych osób, jak ja na przykład, nienawiść wydaje się dużo bardziej "prawdziwa", rzeczywista i silniejsza niż miłość. Łatwiej zatem ją karmić. Czy to powoduje, że jestem kawałem aspołecznego gbura, który nie ma 10000 znajomych na naszej klasie, facebooku i gronie? Żebyście wiedzieli. Jednocześnie, co jest w sumie ironiczne, napędzanie nienawiści powoduje jej wyostrzenie i dostrojenie do własnych potrzeb, ergo, człowiek staje się naprawdę dobry w nienawidzeniu.

Jak czytam to co naskrobałem to stwierdzam, że brzmi to jak kiepski monolog Dartha Vadera.

edit: przeprosiłem się z wrzutą.

Płomienne uczucie, które kiedyś łączyło ją ze Zbychem wróciło ze zdwojona siłą, która odzwierciedla się w owych kawałkach wrzuconych:

Propellerheads - "History Repeating". Wielce fajowy kawałek dwóch didżejów z głosem pani Shirley Bassey, która robiła piosenki do starych Bondów niegdyś. To ode mnie.

Zbigniew postanowił, że nowy album Flight of the Conchords zasługuje na wyróżnienie, a w szczególności utwór wzorowany na reggae, nazywający się "You Don't Have To Be A Prostitute".

05 listopada, 2009

Spisek prochowy.


Remember, remember the fifth of November
The Gunpowder Treason and Plot
I know of no reason,
Why Gunpowder Treason
Should ever be forgot...

Dziś w Wielkiej Brytanii obchodzona jest noc Guya Fawkesa, impreza upamiętniająca wydarzenia sprzed 404 lat, kiedy to pan Fawkes, wraz z resztą katolickich spiskowców, zapragnął dokonać zamachu na życie Króla Jakuba i jego protestanckiej szlachty. Zamachu nieudanego, rzecz jasna, za który został powieszony i poćwiartowany.

Jest to jedna z niewielu tego typu akcji, która przeszła do legend właśnie dlatego, bo się nie udała. Fawkes & Co. stali się męczennikami, ofiarami bezwzględnego systemu, tym samym stając się symbolem dla wszystkich bojowników o wolność. Albo chociaż o większe prawa.

Wydarzenie to również zainspirowało Szekspira do napisania "Makbeta" i Moore'a do "V jak Vendetta".

Rząd brytyjski trochę tu poszedł na kompromis, gdyż z jednej strony to "święto" honoruje pamięć po Fawksie i jego kumplach, wraz z ich katolickim, antymonarchistycznym podejściem, jednocześnie będąc zabawą na cześć zwycięstwa protestanckiej rodziny królewskiej.
Generalnie społeczeństwo ma gdzieś detale dotyczące całego zamachu, ważne, że pojawiła się kolejna okazja do puszczania konfetti, strzelania w niebo sztucznych ogni i chlania.

Kolejny przykład na to, że za granicą podejście do świętowania jest znacznie lepsze niż u nas. Gdybyśmy mieli podobna okazję w Polsce, to założę się, że prezydent z premierem wygłaszali by mowy w telewizji i wprowadzona zostałaby żałoba narodowa na 3 tygodnie. I znowu wszyscy chodzili by ze spuszczona głową, wspominając zmarłych, z szumem egzystencjalnym w głowach. Bo każde święto narodowe w Polsce jest jak "Wszystkich Świętych".

Cóż, jako, że nikt poza mną w tym kraju nie pamięta o piątym listopadzie, a pić w samotności nie wypada, to postanowiłem przyjrzeć się ponownie komiksowi "V jak Vendetta", co również polecam wszystkim odwiedzającym.

04 listopada, 2009

Głoszenie banałów.

"Zrób coś użytecznego ze swoim mózgiem zanim będzie za późno!". Powtarzam to sobie codziennie. Jak mantrę zasłyszaną z porannej kreskówki. Codziennie również zdaję sobie sprawę z tego, że nawet jeśli nie wykorzystam zawartości swojej głowy odpowiednio za życia to mogę przekazać ją studentom medycyny na eksperymenty.

Ale póki ja jestem właścicielem tego umysłu, mocno staram się nie wpaść w wir nudnej rutyny życiowej i nie dać się odrętwieniu mojej pracy-bez-przyszłości. Wbrew pozorom, łatwo nie jest. Dobija mnie ilość ludzi, którzy obdarzeni są niezwykłą wyobraźnią, a którzy wywalili swoje ambicje do rynsztoka i zajęli się gównowartym zajęciem. Albo gorzej - pogonią za pieniędzmi.

Nie żebym miał problem z szeroko pojętą pracą, po prostu mój obecny romantyczny i "nierzeczywisty" nastrój (winię za to jesień) podpowiada mi, że trzeba wyciskać z siebie jak najwięcej. Szczególnie jeśli ma się zapędy twórcze. A nie wylewać cały swój czas wolny na WoWa czy inne MMO.

Ech.

Pieprzona jesień. Sprawia, że zaczynam pierdolić banały na zawołanie, jak jakiś pseudoartysta.

Ponadto, Zbigniew miał zawał, gdy dowiedział się, że odsiebie padło. Wpierw jakieś radio lokalne zarzuciło im piractwo, a niedługo potem policja przejęła ich serwery. Cóż, trzeba znaleźć inny serwis.

02 listopada, 2009

El Día de los Muertos

Ach, nie ma to jak spędzić tradycyjny wieczór z całą rodziną na rozgrzanych ulicach Meksyku, podgryzając roztapiające się czaszki z cukru, jednocześnie mając na głowie sombrero.

Nie znoszę ponurego obchodzenia święta zmarłych, jakie to szczęście, że mieszkam na tej bardziej oświetlonej części globu. Strach pomyśleć, co by było, gdybym siedział, dajmy na ten przykład, w Europie Wschodniej i opłakiwał swoich zmarłych, będąc w ciągłej zadumie nad sensem istnienia i nad tym jak to wojna skrzywdziła mój naród.

W Meksyku nie muszę walczyć o ostatnie chryzantemy ze starymi babciami; nie muszę używać łokci, żeby dostać się do cmentarza; nie muszę przepłacać za jakieś chemiczne delikatesy o kryptonimie "pańska skórka"; nie muszę również stać nad grobem bliskiej mi osoby, płacząc i modląc się, wspominając jakie życie jest beznadziejne bez niej. O nie, tutaj w Meksyku chodzimy do nekropolii z nachosami i tequillą, opowiadamy sobie żarciki o zmarłych, ciesząc się, że dziś istnieją większe szanse niż zwykle. że znajdą czas w swym niezwykle napiętym grafiku na odwiedzenie nas.
A przede wszystkim świeci słońce, nie ma mgły i jest ciepło.

W rzeczy samej, nie ma to jak Meksyk!

Z życia pozagrobowego:
Warto wiedzieć, iż Arthur C. Clarke wielkim wizjonerem był. Trochę gorzej z talentem pisarskim, ale wyobraźnię miał niesamowitą. Nie dziwne więc, że niemalże każdy twórca s-f, czy to autor, deweloper gier czy filmowiec, pożycza z jego książek całymi garściami.

"Koniec dzieciństwa", wydana w roku 1953, opowiada o tym jak to nad głowami naszymi pojawiło się statków pełno z obcymi na pokładzie, którzy od tej pory sterują ewolucją człowieka.
Pierwsza 1/3, o umieraniu "starych" ludzi jest genialna, druga, o dorastaniu nowej społeczności jest taka sobie, ciężko mi zdecydować czy dlatego, bo niepotrzebnie wypełniona jest rzeczami trywialnymi, czy też wręcz przeciwnie, że za mało detali Clarke tu nam przedstawił. Pewnie coś pomiędzy.
W części pierwszej mamy jednego, wyrazistego bohatera, którego znakomicie poznajemy. W drugiej mamy całą masę nowych postaci, którzy nakreśleni są dość słabo.
Końcówka woła o pomstę do nieba IMHO. Zbyt łopatologicznie Clarke wszystko wyjaśnia, przez co ta cała medytacja i próby rozwikłania zagadki przez poprzednie dwa rozdziały wydają się zwykłą stratą czasu.

Podsumowując, polecam. Tylko nie spodziewajcie się, ci którzy są rozpieszczeni przez amerykańskie kotlety, że ludzkość powstanie do walki z wszechmocnym życiem pozaziemskim, niczym w "Dniu Niepodległości".