29 grudnia, 2009

Post scriptum.


Najfajniejsza sprawa związana z Wigilią i dniami świątecznymi jej towarzyszącymi to wolne od pracy. Mój problem ze snem nie istniał w czasie (ponownych) narodzin Chrystusa.

Kładłem się jak zwykle o 3-4 i spałem do 12 lub później. W końcu czułem się wypoczęty i gotów na wszystko. Cały dzień wypełniony atrakcjami typu żarcie, łażenie po rodzinie, gadanie o dupie Maryli z ludźmi, których nie lubię i nawet przez chwilę nie czułem senności. Niestety, ten piękny okres się skończył, a wraz z tym faktem wróciły kłopoty nocne.

Staram się, zmuszam i ciężko pracuję nad tym, żeby wcześniej zasypiać niż 3 nad ranem, ale mi nie idzie. Jak położę się o północy, czy trochę później, to po prostu turlam się z jednego boku na bok przez jakieś dwie godziny. Wszystko mi przeszkadza. Poduszka cały czas niewygodnie się układa pod głową, zakryty kołdrą czuję gorąc, poza nią jest za zimno, śnieg zbyt mocno odbija światło latarni z ulic, prześcieradło za mocno się nagrzewa przez te moje ruchy, powietrze za gęste... Najlepsze jest to, że kiedy się uspokajam i czuję, że zaraz usnę to pęcherz daje o sobie znać. Wychodzę zatem, robię co trzeba, wracam i zaczynamy zabawę od początku.

Wstaje potem rano jak trup z grobu, ożywiony promieniowaniem księżycowym. W pracy czuję się wypluty, przychodzę do domu i pomimo wypicia kaw, energy drinków czy napojów z guaraną to po prostu muszę przyciąć komara, choćby na godzinę...ech.

Niech to wszystko szlag :(

27 grudnia, 2009

Święta.


Niezależnie od tego jak bardzo będę się tego wypierał, muszę przyznać, że jest jakaś magia w Świętym Mikołaju. Jak byłem młodszy nie zwracałem na to większej uwagi, lecz teraz, gdy już niemal ćwierć życia za mną, uważam, że kłamanie dzieciom o istnieniu tego pogańskiego bożka jest dobrą rzeczą.

Moja wiara w Mikołaja została złamana przez babcię. Ciekawski dziesięciolatek, jakim wtedy byłem, zakradł się w wieczór wigilijny do pokoju gościnnego, gdzie stała przeogromna i prawdziwa choinka, z której biło światło o mocy tysiąca tęczy. Zapach lasu, znacznie świeższy od tego co wąchamy w toaletowych odświeżaczach powietrza, rozzprzestrzeniający się po całym miejscu, atmosfera tajemnicy i niepewności, dzięki nieobecności osób dorosłych w pobliżu i brak prezentów pod drzewkiem.
Innymi słowy, Mikołaj jeszcze nie odwiedził domu naszego. Ale cóż to! Babcia moja, znacznie młodsza i mniej pomarszczona niż dziś, taszczy ze sobą białą reklamówkę dwukrotnie większą ode mnie! Otwiera spokojnie drzwi, rozgląda się, żeby się upewnić, że żadnego dziecka nie ma i wchodzi. Co tu dużo mówić, mocno zaskoczyłem ją wyskakując zza choinki z okrzykiem "ha!". I wydało się. Święty Mikołaj to fikcja równie wielka co szczęśliwe zakończenia.

Byłem dość praktycznym dzieckiem, zatem fakt, że wszyscy ludzie dorośli okłamują swoje latorośla przynajmniej raz w roku nie wpłynął na mnie jakoś znacząco, obchodziło mnie przede wszystkim, żebym prezenty dostał. Może wtedy narodził się we mnie cynizm i nieufność? Ciężko powiedzieć, lecz z całą pewnością Boże Narodzenie przestało być dla mnie rzeczą wyjątkową.

Teraz to po prostu kolejna okazja, żeby się spotkać z całą, nawet tą dalszą rodziną, której i tak się nie lubi, popić, pogadać i wrócić do domu. Zupełnie jak w przypadku czyichś urodzin, imienin, stypy, czy ślubu, narodziny Dżizusa sprowadzają się dla mnie do żarcia ogromnej ilości smakołyków i wymiany podarkami.

Cytując pewnego bohatera jednej z najlepszych gier komputerowych w dziejach: "Tajemnica jest ważna. Wiedzieć wszystko, znać całą prawdę jest nudne." (cytuję z pamięci, więc nie wiem, czy Cortez dokładnie tak mówi).

Enyłej, na wrzucie multum muzyki nowej/starej.

23 grudnia, 2009

Raport pogodowy.


Ostatnio pobłogosławiły nas niebiosa, dając radość w postaci śniegu i mrozów, które szybko oczyściły miasto z bezdomnych. Ofiary śmiertelne, odmrożenia, terror napadający każdego, kto ma zamiar wyjść z domu. Naprawdę piękna sprawa. Oczywiście ten raj nie mógł trwać długo i dziś jesteśmy świadkami, jak ulewa niweczy wszystkie osiągnięcia zimy. Teraz zamiast przyjemnego dźwięku chrupnięcia pod nogami związanym z chodzeniem po grubej warstwie białego puchu, mamy paniczne szukanie suchej powierzchni, żeby tylko ominąć sraczkowatą breję. Rozcieńczony deszczem śnieg wymieszany z błotem, brudem i zarazą rządzą ulicami, czając się na wszystkich beztroskich piechurów.
Zupełnie jakby wylać kubeł wody na gnijący tułów ubitego szczura. I potem polizać. Mniej więcej tym jest ta breja. Nie ma w niej nic ciekawego czy szlachetnego. Nie ma nawet wartości odżywczych zawartych w zdechłym gryzoniu.

A z ciekawszych rzeczy, aktualizuję wrzutę. Wszystkie kawałki, które były na nieistniejącym już odsiebie.com, postaram się odnaleźć i zamieścić. Już dwie serie za mną, 22 kawałki klasyczne i 15 nowszych. O ile komputer pozwoli (bo coś rano odmawiał włączenia się) to dziś będzie kolejna porcja.

20 grudnia, 2009

Ciemno.

Kiedy rozpoczynałem swoje życie zawodowe pewien mądry kierownik powiedział mi "Ta praca jest taka, że na koniec dnia będziesz czuł się jakby przeruchało cię stado murzynów. Nie będziesz wiedział jak się nazywasz". Człowiek ten po dzień dzisiejszy jest moim idolem i sądzę, że nie zapomnę go aż do momentu, kiedy alzheimer mnie dorwie.

Wspominam o tym, gdyż ostatnio w mojej obecnej, znacznie spokojniejszej robocie (przez co znajomi się ze mnie naśmiewają) właśnie nastał taki dziwny okres, jakby co dzień był czas godowy murzynów. Nagle szefostwo się obudziło, że jest od cholery rzeczy do zrobienia z datą ważności do końca roku, a nie wiedzą komu je dać do realizacji. Zatem moje biuro stało się zasraną fabryką zaproszeń i kartek świątecznych. Zapieprzu mam mniej więcej tyle samo co przed rokiem czy dwoma, gdy stałem na kasie.

Jeśli dodamy do tego fakt, że sen mi się rozregulował, przez co śpię w nocy 3-4 godziny (między 2 a 6), idę do pracy wracam i ląduję w łóżku jeszcze na godzinkę czy dwie, to wyjdzie niezbyt różowy obraz mojej egzystencji. Chodzę cały czas zaspany i zmęczony, nie odróżniam czasem dnia od nocy, bo niebo czarne jest ciągle i muszę pomagać sobie alkoholem, żeby zasnąć. Wyjaśnia to również brak aktualizacji.

Pomarudziłem. Ech.

Alistair MacLean i jego "Działa Nawarony" przekonały mnie, że książki o tematyce wojennej nie są dla mnie. Wypełniona od deski do deski książka z treścią o skradaniu się i zabijaniu Niemców bardzo szybko nuży. Zdecydowanie fajniej wychodzi oglądanie takich działań, a nie czytanie o nich. Ekranizacja zresztą kopię dupę i jest lepsza od materiału źródłowego. Pomija pewne kwestie lub je skraca, rozwijając ciekawsze wątki.
Ot, na przykład alianci przez pół książki wspinają się po cholernym zboczu Nawarony. Pół. Jebanej. Książki. A jak długo niszczą tytułowe działa? Przez pięć kartek. Zupełnie inaczej jest w filmie. Co więcej, Pan MacLean stworzył bez konfliktową ekipę, natomiast tak pozmieniano postacie w adaptacji, że każdy z nich mógł okazać się zdrajcą i szpiegiem.

Ogółem, jest okej, ale bez zachwytów. To samo można powiedzieć o dziele Chucka Palahniuka "Uchodźcy i wygnańcy. Coś tam coś tam Portland, Oregon".

Chuck postanowił opisać miejsca, które najbardziej go zachwyciły w mieście, w którym żyje. Miejsca, które zdefiniowały go za młodu, dzięki którym jest jaki jest. Przy okazji przedstawia kawał informacji o swoim życiu, od momentu zamieszkania w Portland jako osiemnastoletni gówniarz, któremu tylko narkotyki w głowie, aż po jego decyzję, żeby zostać pisarzem. Odkrywamy również kulisy powstania i sprzedaży "Fight Clubu". Aż szkoda, że wątków autobiograficznych, które są najlepsze, jest tak mało.
Lwią częścią "Uchodźców i wygnańców" są, zrobione w formie poradnika dla turysty, opisy wspomnianych wyżej miejsc. Mowa tu jest o niezbyt interesujących parkach, restauracjach czy muzeach oraz o fascynujących barach nocnych, klubach dla gejów, kółkach miłośników masturbacji i kinach, gdzie prostytutki wraz z drag queen śpiewają i rozbierają się, kiedy za nimi leci film pornograficzny.

Przyjemna lektura, którą niezwykle szybko się czyta, ale jak mówiłem, nie zachwyca.

Muzyczka na dziś: Yawning Man - "Rock Formations", czyli space rock w najlepszym wydaniu, od Zbigniewa. Ode mnie hicior The Animals "Don't Let Me Be Misunderstood". Po raz kolejny apeluję o to, żeby nie słuchać spieprzonych przeróbek Cockera i postawić na oryginały.

14 grudnia, 2009

Ściana tekstu.

Narodziny, nauka korzystania z nocnika, przedszkole, bicie się z resztą dzieci po genitaliach, podstawówka, dorastanie, liceum, pryszcze, długie włosy, studia...a potem pewnie nudna praca do emerytury, brak czasu, ślub, dzieci, impotencja i śmierć.

Jeśli miejsce między przecinkami uda się wypełnić pierdołami takimi jak czytanie książek, słuchanie muzyki, sesyjki filmowe, giercowanie i parę zbliżeń seksualnych to chyba nawet dość przyzwoite to życie może się okazać.

A na co konkretnie warto tracić tą drogocenną przestrzeń pomiędzy etapami starzenia się?

Z pewnością nie na cholernie kiepskie "9" mało znanego pana Ackera. W 2005 roku Acker zrobił dziesięciominutowy filmik o tej samej nazwie, który był bardzo fajny. Potem Tim Burton dał mu pieniądze na przekształcenie swej udanej animacji w coś większego. Nadzieje związane z tym obrazem były ogromne i , jak zwykle w takich przypadkach, skończyło się totalnym zawodem.

Jak wielkim talentem trzeba być obdarzonym, żeby zrobić film pełnometrażowy, z gwiazdorską obsadą , mając wsparcie finansowe znanego filmowca (będącego jeszcze "strażnikiem jakości" całego projektu), który jest gorszy od zrobionego przez siebie, za marne grosze i bez żadnych głosów krótkiego metrażu?

Nawet twórcy pierwszej "Piły" lepiej sobie poradzili w takiej sytuacji.

Pacynki walczące ze złym S.I w świecie post-apokaliptycznym, gdzie ludzie wyginęli to świeży pomysł, szkoda, że cała reszta to schematyczna kupa gnoju. Hollywoodzki nowotwór mózgu, obecny niemal w każdej innej superprodukcji dotkliwie zaznacza swoją obecność w dziele Ackera. Znowu mamy bandę idiotów, którzy zbawiają świat. Znowu soundtrack jest głośny, patetyczny i nie pasujący. Dialogi są beznadziejne, a zakończenie kompletnie nielogiczne. No i, pomimo tego, że to pacynki, mamy przedstawicielkę płci pięknej (pacynka zamaskowana ninja zresztą), która od razu zakochuje się ze wzajemnością w herosie.

Nie warto. Lepiej obejrzeć krótszą wersję na youtube. Zapowiada się, że pan Acker nigdy nie wzniesie się ponad te 10 minut pierwszego wcielenia "9".

Ponadto, pokrótce "Zack & Miri kręcą porno" Kevina Smitha:

- Dwoje znajomych, którym grozi eksmisja postanawiają zarobić kręcąc pornosa. Fajnie się zapowiada.
- Przeklinają, co drugie słowo to "kurwa". Typowy Kevin Smith czyli. Na plus.
- O kurwa! Justin Long ma zajebistą rolę! :D no kurde, nie spodziewałem się :)
- W tle muzyczka z porno z lat 70, gadają i zatrudniają ludzi do swego arcydzieła.
- Uuu cycki!
- Jay, bez Silent Boba jest równie fajny co Justin Long. Mamy połowę filmu. Nadal jest fajnie, nawet śmiesznie. Postacie realistyczne i ekstra dialogi. Przypominają mi się "Szczury z supermarketu" i "W pogoni za Amy".
-Główni bohaterowie się rżną. Spoko. Ejże! Co to ma być? Ech, drastyczny spadek jakości mamy. Z komedii przemienia się w operę mydlaną dla starych bab.
- Przez drugą połowę filmu nic się kurwa nie dzieje. Soundtrack zmienia się w typowe gitarowe plumkanie młodzieżowe, charaktery wszystkich grających się zmutowały, już nikt nie zachowuje się normalnie. Kurwa, zdaje sobie właśnie sprawę, że oglądam beznadziejną komedię romantyczną.
- Zakończenie. Ostatnia taka wpadka filmowa Kevina Smitha miała miejsce przy "Jersey Girl". Co za skurwysyńsko zmarnowany potencjał. Do połowy jest naprawdę przyjemnie, a potem...jezus. Jeśli dalej tak ma być to już lepiej niech zrezygnuje z reżyserki.

Jak łatwo zauważyć, nowa muzyka przybyła na wrzutę. Zbychu zaprasza na kawał porządnego post-rocka w wykonaniu Caspian. Ja proponuję w ten śnieżny wieczór twór autorstwa Buddy Holly & The Crickets.

08 grudnia, 2009

Mistrz retoryki.

Wczoraj po raz kolejny przekonałem się jak bardzo odstaję od moich współpracowników. Szczególnie od nowego kolegi, mądrali, który bardziej przypomina tą postać z kreskówki niż homo sapiens.

Koleś próbuje być tak doskonały, że aż żółć gotuje mi się w żołądku. Przychodzi do pracy na pół godziny przed jej rozpoczęciem i regularnie zostaje po godzinach, nie oczekując wynagrodzenia dodatkowego, choćby w postaci nadgodzin do odbioru. Nigdy złego słowa o nikim nie powie i z każdym chce się zaprzyjaźnić. Problem polega na tym, że sposób jaki wybrał do włączenia się do stada jest dość kontrowersyjny. Wyobraźcie sobie ośmiogodzinny dzień w pracy z wpatrującym się w was łysym tłuściochem, ze szkłami jak denka od butelek, które powiększają mu oczy do komicznych rozmiarów.

Da się przeżyć, prawda?

Lecz, co jeśli owa persona słucha każdej rozmowy jaka się odbywa, żeby tylko móc wyłapać temat, na którym niekoniecznie się zna i bezpardonowo wpieprza się komuś w słowo? Bynajmniej nie jest to moja definicja rzeczy przyjemnej.

Wracając do wczorajszego wieczora, jeśli kiedykolwiek nieprzyjemna cisza odwiedzi stolik, przy którym się znajdujecie, a należy jakoś rozkręcić rozmowę, polecam poniższe tematy. Sprawdzone i działa niezawodnie.

- Cena mrożonych ryb, sprzedawanych na kilogramy.
- Czemu należy się do jedynej grupy zawodowej, która nie próbuje rozsadzić społeczeństwa od środka.
- Tamta babka z telewizora, ta z tymi włosami...no, jak jej tam...
- A wiecie jak ostatnio w wała zrobiłem ochronę w Tesco?
- Klechy. Walka z biedą, altruistyczna pomoc innym ludziom, a przypadek księdza Jankowskiego.
- Nepotyzm i kolesiostwo.
- "Nie mogę cię zapomnieć" i inne hity z nowego albumu Chylińskiej.
- Fajne teksty z Shreka.
- Zarobki gwiazd telenowel.
- Sytuacja miękkich narkotyków w Polsce i na świecie.
- Sposoby na zatwardzenie.
- Sposoby na biegunkę.
- Wyższość Alka-Seltzera nad innymi metodami na kaca.
- Dlaczego studiowanie w dzisiejszych czasach jest do dupy?
- Tamta kelnerka fajna jest, nie?
- Odwieczne pytanie: Zamówić taryfę, czy też na czworaka wracać do domu, nie mając pojęcia gdzie się jest?

Przydatne, szczególnie jeśli nie płaci się za tubę z piwem. Albo jest się na spotkaniu rodzinnym.

03 grudnia, 2009

Oda do zimy.

Zimo przepiękna! Jak to miło, że postanowiłaś nas odwiedzić!

Z chmur, obdarowanych rozanielonymi minami, spadają przepiękne płatki śniegu. Każdy z nich inny i każdy wyjątkowy. Jakaż to piękna analogia do nas wszystkich, dobrych ludzi zamieszkujących Polskę. Biel rozjaśnia wesoło całe miasto, nadając mu niezwykle przyjaznego wyrazu. W parkach rozbawione dzieci zjeżdżają na sankach z górek otulonych śnieżnym puchem, oczywiście pod opiekuńczym okiem swoich troskliwych rodziców. Wszyscy ubrani odpowiednio do panującej pogody, ażeby nie ryzykować przeziębienia. Wiadomo przecież, że złowrogi mróz, pojawiający się wraz z dostojną zimą, tylko czeka na źle ubranego miłośnika białych szaleństw, ażeby go zaatakować. Ach, co za nicpoń z tego mrozu!

Tak było kilka lat temu. Teraz w grudniu mamy pierdoloną jesień i jebane błoto. Nie ma to jak globalne ocieplenie.

02 grudnia, 2009

Bękarty Wojny.


Ok, popełniłem kategoryczny błąd zasiadając do nowego filmu Tarantino. Owy błąd polegał na tym, że w każdej minucie jaką spędziłem na tym przydługim seansie porównywałem go do "Pulp Fiction". Jest to bardzo złe podejście, dlatego bo "Bękarty..." nie mają w sobie nic z genialności największego hiciora Quentina. Ba, jedyna rzecz jaką dzieli opowieść o żydowskich mścicielach ze starymi filmami QT jest cała masa pieprzenia. Pod względem stylu i wykonania zdecydowanie bliżej "Bękartom Wojny" do filmów Tarantina, które zaczął robić po rozłące z Rogerem Avarym ("Kill Bill" i "Death Proof").

Żeby uściślić, osobiście dzielę filmografię pana Quentina na "stare" i "nowe". "Stare" to "Wściekłe Psy", "Pulp Fiction" i "Jackie Brown", nowe to od "Kill Billa" w górę.

W "starych" Tarantino działał mniej więcej w ten sposób: brał mało znany, zagraniczny film, który mu się podobał, omawiał go z kumplem Rogerem Avarym jakby go przerobić, po czym pisał scenariusz na podstawie pomysłów swoich i Avary'ego. "Wściekłe Psy" istniały jako kitajski film z Chow Yun Fatem, "Pulp Fiction" zrobiono na wzór jakiegoś hiszpańskiego eksperymentalnego szmelcu, a "Jackie Brown" to adaptacja powieści.

"Nowe" kino QT to hołdy oddane beznadziejnym filmom klasy B, którymi Quentin się zachwycał w latach młodości, pracując w wypożyczalni wideo. "Kill Bill" to krwawe jatki azjatyckie (ktoś nawet wskazał jakąś kiłę z Hong Kongu, gdzie bohaterką jest mszcząca się Panna Młoda), "Death Proof" to skinienie w stronę Grindhousów i exploitation movies.

Czym są "Bekarty Wojny" zatem? Najlepsze określenie znalezione w sieci: mix kiepskiej propagandy wojennej z lat 70, utrzymane w konwencji spaghetti westernu. Problem leży w tym, że akcji z owych fillmów wojennych jest jak na lekarstwo, a i spaghetti westernu jest tyle, że ledwie do naparstka się mieści.
Nowe dzieło Quentina jest po prostu przegadane. Nie w ten fajny, "tarantinowski" sposób, ale w denny i bezsensowny. Dziwna sprawa, że akurat w tym dziale "Bękarty..." zawiodły, wszak reżyser znany jest przede wszystkim z tego, że zawsze w sposób ciekawy przedstawia ględzenie, w dodatku potrafi wpleść w nie niezliczoną ilość gierek słownych. A tu dupa. Perełki są, owszem, jak np. scena w piwnicy (która ogólnie była wkurwiające, że hej, ale akurat dialogi były bardzo dobre) i konfrontacja Landy z Rainem, ale ogólnie sprawa na tym polu wypada dość...usypiająco. Skoro mówimy już o Landzie i Rainie, naprawdę szkoda, że tylko te dwie postacie Tarantino postanowił rozbudować (poprawny Pitt i ten Austriak, ale bez zachwytów, zupełnie jak cała obsada swoją drogą). Pozostali, wliczając w to tytułowych Bękartów, są albo płascy jak skurwysyn albo na tyle przewidywalni, że aż mało interesujący (jak żydówka prowadząca kino).
Co jeszcze zwróciło moją uwagę to epizodyczność. Tak, wiem, że każdy film Quentina jest podzielony, nawet "4 pokoje", których nie robił sam. Chodzi o to, że w okresie kręcenia "starych filmów", jak w "Pulp Fiction", postacie, dzięki rozdziałom, nabierały głębi. Epizody ukazywały wszystkich w innym świetle. Każdy był bohaterem i złoczyńcą, z zupełnie różnych powodów. W "Bękartach..." rozdziały służą temu samemu co w "Kill Bill", czyli są wyborem estetycznym, niczemu nie służącym. Od początku wiadomo komu mamy kibicować, a kogo potępiać.

Zaskoczeniem również był dobór ścieżki dźwiękowej. Do tej pory Quentin zawsze trafiał z wyborem piosenek. Dogrywał muzykę z obrazem tak perfekcyjnie, że nawet dobrze znana nuta nabierała kompletnie nowego znaczenia. Tutaj się nie popisał. Utwór, który jako jedyny zapisał mi się w pamięci pojawił się podczas sceny śmierci (straszliwie głupiej zresztą) jednej z głównych postaci. Tyle. Reszta muzyczki nadaje się na śmietnik historii.

Żeby nie pierdolić dłużej:
Po rewelacyjnej czołówce i świetnym pierwszym rozdziale film się rozjeżdża. Staje się przewidywalnym, przegadanym, nic nie znaczącym tworem, którym reżyser bawi się jak niedorozwinięte dziecko w piaskownicy. Chłopak ma frajdę z zabawy i to widać, ale nic z tego nie wynika. Brak akcji, interesujących dialogów i ślamazarne tempo powoduje, że dobrnąć do rewelacyjnego epilogu jest skurwysyńsko trudno, ale ostatecznie - chyba - opłaca się.

Inna sprawa, że te moje dywagacje mogą być gówno warte, bo sam film przypuszczalnie jest do dupy. Cóż, okaże się przy następnym oglądaniu ;)