Tak więc matka mi trafiła do szpitala, żeby pozbyć się haluksów (poleciłbym google grafika, ale tylko pod warunkiem, że ma się fetysz do stóp). Niby prosty zabieg, a pocę się z nerwów. Na szczęście już jest po operacji, jednak nadal nie wiadomo, czy wszystko ładnie się jej zagoi i kiedy będzie wstanie normalnie stawiać kroki. Jest jeszcze więcej niewiadomych, przez które trzęsę się na samą myśl. Szczególnie, gdy ją dziś odwiedziłem i ujrzałem jak leży w sporej salce przepełnionej starszymi ludźmi. Po zabiegu nie może się ruszać, więc zajmowałem się nią przez jakąś godzinę.
Aż żałowałem, że w podstawówce nie miałem tamagotchi. Gdybym się w to bawił to teraz takie podstawy jak karmienie, sprzątanie po kimś czy zabawianie rozmową, pomimo tego, że życie jest do dupy, a dookoła osoby, którym bliżej do trumny niż do kołyski nie byłyby problemem.
Ta wizyta uświadomiła mi zresztą, że pewnego dnia rodzice mi zejdą, nieważne z jakiego powodu, czy to ze zaawansowanego wieku, czy czegoś innego. I jakże chujowy moment to będzie.
Ponadto, to stare powiedzenie, że szpitale śmierdzą moczem i staruchami jest nadal jak najbardziej aktualne. Po tym jak się przekroczy próg takiej instytucji i ten specyficzny odór uderzy w zmysły to człowiek momentalnie traci nadzieję na wyzdrowienie, czuje się opuszczony i zaczyna myśleć, że już stąd nie wyjdzie. Nie frontem przynajmniej. Najpewniej skończy się w czarnym plastiku w tym kontenerze na odpady toksyczne na tyłach.
Oczywiście reszta rodziny też się nakręca na myśl, że coś może nie wyjść, co tylko jeszcze bardziej podnosi mi ciśnienie.
No, ale muzyczka. Pearl Jam nowy album pokazał i przyznam, że nie jest najgorszy. Taki średniak. Zbigniew twierdzi, że jest bardzo fajny po kilku przesłuchaniach i żeby zachęcić poleca "The Fixer".
Ja natomiast, ze zgredowych rzeczy, daję "Low Rider" zespołu War.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz