13 września, 2009

Powroty.

Ach, jak to miło spędzić dwa tygodnie na opieprzaniu się, nie przejmować się pracą, studiami comiesięcznymi opłatami. Łazić sobie po górach radośnie i po centrach miast różnych, wydając ciężko zarobione pieniądze na duperele i alkohol :). Oczywiście złą stroną tego jest fakt, że przez dwa tygodnie o nieprzyjemnościach się nie myśli wcale, a tu w ostatni dzień urlopu sklepienie niebieskie spada ci na głowę.

Matko jedyna. Cała niedziela poświęcona na wyjaśnianiu spraw związanych z nowymi studiami (jak to jest, że niezależnie na jaką uczelnie pójdę to nie dość, że mają tam burdel informacyjny to jeszcze traktuje się mnie tam jak natręta?), obmyślaniem co i kiedy trzeba zapłacić, a na dodatek w mojej osobistej kopalni nie mogą się doczekać, żebym wziął w ręce kilof i wyrabiał 300% normy dziennej.

Ech :/

Przynajmniej mogę sobie powspominać wieczory spędzone na oglądaniu filmów, piciu piwa i obżeraniu się czipsami. O, i miód pitny. I grzańce (oczywiście po godzinie 12:00, w końcu dżentelmenem trzeba być).

Czas, kiedy nie ma nic do roboty lub sił brakuje, żeby kontynuować zwiedzanie wykorzystałem do przeczytania Huntera Thompsona dzieła "Lęk i Odraza w Las Vegas". Co tu dużo mówić, zajebista lektura. Co prawda co chwila w wyobraźni mej ożywały klatki filmowe z ekranizacji, kiedy czytałem, ale w niczym to nie przeszkadzało w cieszeniu się słowem pisanym. Thompson miał podobny styl co Palahniuk (tak, wiem, że okres aktywności Thompsona zaczyna się jakieś 20 lat przed Chuckiem), oszczędnie, obrazoburczo i wyjątkowo. Można wysnuć wniosek, że bohaterowie "Lęku i Odrazy..." szukają wolności, niezależności i mitycznego "amerykańskiego snu" poprzez narkotyki, zupełnie jak Narrator i Tyler w "Fight Clubie" poprzez kluby walki.

Podsumowując, fajna sprawa :)

Daniel Wallace i jego "Duża Ryba" była efektem polowań na tanią książkę w księgarni. Jak ją ujrzałem to kąciki ust powędrowały w kierunku uszu, szczególnie po spojrzeniu na cenę, jednak nie była to opowieść tak dobra jak film Burtona. Zawiodłem się jak cholera. Kto kojarzy adaptacje filmową, ten wie, że był to obraz baśniowy i epicki, w który wstrzyknięto ogromną dawkę wyobraźni. Książka jest ledwie cieniem filmu. Jego biednym, brudnym i bezdomnym kuzynem. Jest króciutka i niezbyt dobrze napisana.

"Równoumagicznienie" Pratchetta poszło w ruch, gdy tylko ostatnia strona "Dużej Ryby" padła. Powiem tak, zachwycony nie jestem trzecim tomem "Świata Dysku", ale i tak bardzo przyjemnie się go czytało. Lekki styl i niecodzienne porównania pana Terrence'a wypełniają "Równoumagicznienie" po brzegi, a tematyka, czyli dyskryminacja płciowa w świecie fantasy (czemu nie ma magów-kobiet? czemu nie ma mężczyzn-czarownic?) jest naprawdę ciekawa.

Muzycznie sprawa ma się w sposób następujący:
Tęskniąc za alkoholem wypitym w czasie wyjazdu podśpiewuję sobie kąpiąc się "Jockey full of bourbon" Toma Waitsa.
Zbigniew, który namawia mnie na udział w koncercie Maybeshewill zaproponował natomiast podzieleniem się ich kawałkiem o nazwie "The Paris Hilton Sex Tape".

Brak komentarzy: