02 grudnia, 2009

Bękarty Wojny.


Ok, popełniłem kategoryczny błąd zasiadając do nowego filmu Tarantino. Owy błąd polegał na tym, że w każdej minucie jaką spędziłem na tym przydługim seansie porównywałem go do "Pulp Fiction". Jest to bardzo złe podejście, dlatego bo "Bękarty..." nie mają w sobie nic z genialności największego hiciora Quentina. Ba, jedyna rzecz jaką dzieli opowieść o żydowskich mścicielach ze starymi filmami QT jest cała masa pieprzenia. Pod względem stylu i wykonania zdecydowanie bliżej "Bękartom Wojny" do filmów Tarantina, które zaczął robić po rozłące z Rogerem Avarym ("Kill Bill" i "Death Proof").

Żeby uściślić, osobiście dzielę filmografię pana Quentina na "stare" i "nowe". "Stare" to "Wściekłe Psy", "Pulp Fiction" i "Jackie Brown", nowe to od "Kill Billa" w górę.

W "starych" Tarantino działał mniej więcej w ten sposób: brał mało znany, zagraniczny film, który mu się podobał, omawiał go z kumplem Rogerem Avarym jakby go przerobić, po czym pisał scenariusz na podstawie pomysłów swoich i Avary'ego. "Wściekłe Psy" istniały jako kitajski film z Chow Yun Fatem, "Pulp Fiction" zrobiono na wzór jakiegoś hiszpańskiego eksperymentalnego szmelcu, a "Jackie Brown" to adaptacja powieści.

"Nowe" kino QT to hołdy oddane beznadziejnym filmom klasy B, którymi Quentin się zachwycał w latach młodości, pracując w wypożyczalni wideo. "Kill Bill" to krwawe jatki azjatyckie (ktoś nawet wskazał jakąś kiłę z Hong Kongu, gdzie bohaterką jest mszcząca się Panna Młoda), "Death Proof" to skinienie w stronę Grindhousów i exploitation movies.

Czym są "Bekarty Wojny" zatem? Najlepsze określenie znalezione w sieci: mix kiepskiej propagandy wojennej z lat 70, utrzymane w konwencji spaghetti westernu. Problem leży w tym, że akcji z owych fillmów wojennych jest jak na lekarstwo, a i spaghetti westernu jest tyle, że ledwie do naparstka się mieści.
Nowe dzieło Quentina jest po prostu przegadane. Nie w ten fajny, "tarantinowski" sposób, ale w denny i bezsensowny. Dziwna sprawa, że akurat w tym dziale "Bękarty..." zawiodły, wszak reżyser znany jest przede wszystkim z tego, że zawsze w sposób ciekawy przedstawia ględzenie, w dodatku potrafi wpleść w nie niezliczoną ilość gierek słownych. A tu dupa. Perełki są, owszem, jak np. scena w piwnicy (która ogólnie była wkurwiające, że hej, ale akurat dialogi były bardzo dobre) i konfrontacja Landy z Rainem, ale ogólnie sprawa na tym polu wypada dość...usypiająco. Skoro mówimy już o Landzie i Rainie, naprawdę szkoda, że tylko te dwie postacie Tarantino postanowił rozbudować (poprawny Pitt i ten Austriak, ale bez zachwytów, zupełnie jak cała obsada swoją drogą). Pozostali, wliczając w to tytułowych Bękartów, są albo płascy jak skurwysyn albo na tyle przewidywalni, że aż mało interesujący (jak żydówka prowadząca kino).
Co jeszcze zwróciło moją uwagę to epizodyczność. Tak, wiem, że każdy film Quentina jest podzielony, nawet "4 pokoje", których nie robił sam. Chodzi o to, że w okresie kręcenia "starych filmów", jak w "Pulp Fiction", postacie, dzięki rozdziałom, nabierały głębi. Epizody ukazywały wszystkich w innym świetle. Każdy był bohaterem i złoczyńcą, z zupełnie różnych powodów. W "Bękartach..." rozdziały służą temu samemu co w "Kill Bill", czyli są wyborem estetycznym, niczemu nie służącym. Od początku wiadomo komu mamy kibicować, a kogo potępiać.

Zaskoczeniem również był dobór ścieżki dźwiękowej. Do tej pory Quentin zawsze trafiał z wyborem piosenek. Dogrywał muzykę z obrazem tak perfekcyjnie, że nawet dobrze znana nuta nabierała kompletnie nowego znaczenia. Tutaj się nie popisał. Utwór, który jako jedyny zapisał mi się w pamięci pojawił się podczas sceny śmierci (straszliwie głupiej zresztą) jednej z głównych postaci. Tyle. Reszta muzyczki nadaje się na śmietnik historii.

Żeby nie pierdolić dłużej:
Po rewelacyjnej czołówce i świetnym pierwszym rozdziale film się rozjeżdża. Staje się przewidywalnym, przegadanym, nic nie znaczącym tworem, którym reżyser bawi się jak niedorozwinięte dziecko w piaskownicy. Chłopak ma frajdę z zabawy i to widać, ale nic z tego nie wynika. Brak akcji, interesujących dialogów i ślamazarne tempo powoduje, że dobrnąć do rewelacyjnego epilogu jest skurwysyńsko trudno, ale ostatecznie - chyba - opłaca się.

Inna sprawa, że te moje dywagacje mogą być gówno warte, bo sam film przypuszczalnie jest do dupy. Cóż, okaże się przy następnym oglądaniu ;)

3 komentarze:

Duża Mi. pisze...

Naprawdę Cię lubię.

Grimm pisze...

Dzięki :)

k!d pisze...

Aha, spodniczka mowi, ze lubi, to juz od razu Grimm w usmiechach. Nie napalaj sie kolego, zapewne kolezanka okienka pomylila, albo byla sarkastyczna :P