20 grudnia, 2009

Ciemno.

Kiedy rozpoczynałem swoje życie zawodowe pewien mądry kierownik powiedział mi "Ta praca jest taka, że na koniec dnia będziesz czuł się jakby przeruchało cię stado murzynów. Nie będziesz wiedział jak się nazywasz". Człowiek ten po dzień dzisiejszy jest moim idolem i sądzę, że nie zapomnę go aż do momentu, kiedy alzheimer mnie dorwie.

Wspominam o tym, gdyż ostatnio w mojej obecnej, znacznie spokojniejszej robocie (przez co znajomi się ze mnie naśmiewają) właśnie nastał taki dziwny okres, jakby co dzień był czas godowy murzynów. Nagle szefostwo się obudziło, że jest od cholery rzeczy do zrobienia z datą ważności do końca roku, a nie wiedzą komu je dać do realizacji. Zatem moje biuro stało się zasraną fabryką zaproszeń i kartek świątecznych. Zapieprzu mam mniej więcej tyle samo co przed rokiem czy dwoma, gdy stałem na kasie.

Jeśli dodamy do tego fakt, że sen mi się rozregulował, przez co śpię w nocy 3-4 godziny (między 2 a 6), idę do pracy wracam i ląduję w łóżku jeszcze na godzinkę czy dwie, to wyjdzie niezbyt różowy obraz mojej egzystencji. Chodzę cały czas zaspany i zmęczony, nie odróżniam czasem dnia od nocy, bo niebo czarne jest ciągle i muszę pomagać sobie alkoholem, żeby zasnąć. Wyjaśnia to również brak aktualizacji.

Pomarudziłem. Ech.

Alistair MacLean i jego "Działa Nawarony" przekonały mnie, że książki o tematyce wojennej nie są dla mnie. Wypełniona od deski do deski książka z treścią o skradaniu się i zabijaniu Niemców bardzo szybko nuży. Zdecydowanie fajniej wychodzi oglądanie takich działań, a nie czytanie o nich. Ekranizacja zresztą kopię dupę i jest lepsza od materiału źródłowego. Pomija pewne kwestie lub je skraca, rozwijając ciekawsze wątki.
Ot, na przykład alianci przez pół książki wspinają się po cholernym zboczu Nawarony. Pół. Jebanej. Książki. A jak długo niszczą tytułowe działa? Przez pięć kartek. Zupełnie inaczej jest w filmie. Co więcej, Pan MacLean stworzył bez konfliktową ekipę, natomiast tak pozmieniano postacie w adaptacji, że każdy z nich mógł okazać się zdrajcą i szpiegiem.

Ogółem, jest okej, ale bez zachwytów. To samo można powiedzieć o dziele Chucka Palahniuka "Uchodźcy i wygnańcy. Coś tam coś tam Portland, Oregon".

Chuck postanowił opisać miejsca, które najbardziej go zachwyciły w mieście, w którym żyje. Miejsca, które zdefiniowały go za młodu, dzięki którym jest jaki jest. Przy okazji przedstawia kawał informacji o swoim życiu, od momentu zamieszkania w Portland jako osiemnastoletni gówniarz, któremu tylko narkotyki w głowie, aż po jego decyzję, żeby zostać pisarzem. Odkrywamy również kulisy powstania i sprzedaży "Fight Clubu". Aż szkoda, że wątków autobiograficznych, które są najlepsze, jest tak mało.
Lwią częścią "Uchodźców i wygnańców" są, zrobione w formie poradnika dla turysty, opisy wspomnianych wyżej miejsc. Mowa tu jest o niezbyt interesujących parkach, restauracjach czy muzeach oraz o fascynujących barach nocnych, klubach dla gejów, kółkach miłośników masturbacji i kinach, gdzie prostytutki wraz z drag queen śpiewają i rozbierają się, kiedy za nimi leci film pornograficzny.

Przyjemna lektura, którą niezwykle szybko się czyta, ale jak mówiłem, nie zachwyca.

Muzyczka na dziś: Yawning Man - "Rock Formations", czyli space rock w najlepszym wydaniu, od Zbigniewa. Ode mnie hicior The Animals "Don't Let Me Be Misunderstood". Po raz kolejny apeluję o to, żeby nie słuchać spieprzonych przeróbek Cockera i postawić na oryginały.

Brak komentarzy: