19 października, 2009

W Belgii.

Właśnie wróciłem z Belgii. Byłem w mieście Liege przez dni cztery. To co zostanie mi w pamięci z tej podróży to ceny. Nie piękne zabytki, ładnie ścięta i przystrojona trawa, pobyt w wesołym miasteczku, zwykłe parki lepiej wyposażone w zwierzynę niż warszawskie zoo, czy blitzkriegowy wypad do Maastricht na tour de Coffee Shop.
Nie, pamiętać będę do końca życia jak za paczkę herbatników zapłaciłem 2,60 euro. I, że wodę w kiosku kupiłem za 5 euro. No i może mistrzowsko przygotowane gofry i croissanty.

Liege, miasto zdecydowanie na turystykę nie nastawione, leżące z dala od stolic czy ośrodków kulturalnej rozrywki ma kawiarnie, w których za zwykłą kawę zapłacisz 3,60 euro, kanapki za 7 euro czy lunch za euro 20. Jak to nie jest czyste chamstwo i rozbój w biały dzień to nie wiem jak to inaczej nazwać. Aż strach mnie oblatuje na myśl o zakupach w Brukseli.

Czy to oznacza, że jestem sknerą? A może wręcz przeciwnie, jestem jedynym rozsądnym człowiekiem, który ceny panujące w Europie Zachodniej porównał do swojej pensji i stwierdził, że to za wysokie progi dla niego?

Odpowiedzi nie znam, ale pewnie bardziej w to drugie bym uderzał. Ogólnie, zarówno Liege, jak i Maastricht to ładne miasta. Warto się wybrać. Coffee Shopy są przereklamowane, aczkolwiek znajomy ekspert twierdzi, że tak czystego ziela w życiu nie widział (gatunek pewnie ten sam, który spożywają bohaterowie jrpgów, celem uleczenia się).

Rozdziewiczenie moje nastąpiło lotniskowe również. Pech chciał, że swój pierwszy lot odbyłem na rozwalającym się Air Busie z Wizzaira, na który czekałem 5 godzin, bo AKURAT w dzień, w którym leciałem rozpętała się burza śnieżna. Na miejsce dotarłem zatem już koło drugiej nad ranem i na dzień dobry cholerna taksówka kosztowała mnie 15 euro kurwa jego mać.

Wyprawa podobała się, ale nieprędko do Europy wrócę. Chyba, że zacznę zarabiać cztery razy tyle co teraz.

Brak komentarzy: