16 sierpnia, 2011

Skąd Litwini wracają?

Była niedziela wieczór, gdy wysiadłem na Dworcu Wschodnim. Zgodnie z oczekiwaniami, powrót był męczący. Dziesięć godzin na tyłku w jednym miejscu, z krótkimi wypadami do toalety lub wagonu restauracyjnego. W dodatku miejsce obok swojego ojca zajmowałem, którego głowa, gdy zasnął, uderzała mnie w ramię, co doprowadzało mnie do szału. Zamiast wybuchnąć, co byłoby usprawiedliwione, ograniczałem się do prychania i rzucania kurwami pod nosem. Natomiast gdy mi udało się przysnąć, ojciec budził mnie z błahych powodów. Darmowy poczęstunek, synu, weź powiedz co chcesz, no przecież nie będę za ciebie decydować, potem pretensje mieć będziesz. Chcesz kanapkę? Ja biorę kanapkę. Ty nie chcesz? Na pewno? Nie jesteś głodny? Jedziemy już dwie godziny, a ty nie chcesz jeść? Jakiś chory jesteś.

I tak cały czas.

Wyjazd, ogólnie mówiąc, był w porządku. Warunki były świetne, jedzenie smaczne, a rodzina znośna. Co prawda przyrzekłem, że nigdy więcej w takim składzie na wypoczynek nie pojadę, a ślubowanie podobnej treści złożyli moi rodzice, ale muszę przyznać, że tragicznie nie było.

Miałem zamiar regularnie pisać, ale ośrodek, w którym byłem utknął w strefie czasowej PRLu. Brak Wi-Fi, nawet płatnego, brak komputera podłączonego do sieci, a w Ustce kafejki pozamykane lub poprzerabiane w kioski. W dodatku teren nizinny, zatem zasięg wahał się pomiędzy jego brakiem, a jedną kreską, więc próby przeglądania sieci telefonem kończyły się frustracją.


Przez pierwszy tydzień nie tęskniłem za internetem. Pogoda była wspaniała, było dużo atrakcji, spacerów, zwiedzania, czy nawet odkrywania. Udało mi się skórę opalić, spalić i zrzucić. Proces ten trwa zresztą do dziś. Chodziłem, pływałem, a nawet zdjęcia robiłem. Czynność, której unikałem na wyjazdach od zawsze, uważając, że to co istotne zachowam w pamięci. Nigdy nie ekscytowało mnie chodzenie po ludziach i chwalenie się wakacyjnymi fotografiami, uważałem to za nietakt. W tej kwestii nic się nie zmieniło, ale przynajmniej zrozumiałem ich znaczenie. 

W drugiej połowie sierpnia nad morzem lało niemiłosiernie. Zrobiło się zimno i wietrznie. Proroctwo Jarosława Kreta się spełniło, lecz w odwrotnej kolejności. Podczas owego tygodnia, kiedy wieczorami nuda przychodziła, zacząłem robić notatki z wyjazdu. Krótkie słowa - hasła, dające mi temat na napisanie posta. Myślałem ciężko i długo, próbując przypomnieć sobie wydarzenia z pierwszych dni pobytu; bez większych sukcesów. Równie dobrze mógłbym próbować wgryźć się w płytę chodnikową. W tym momencie zdjęcia, niezależnie od ich jakości, okazały się ratunkiem. Jedno spojrzenie na robione pod światło fotografię mojej pryczy w domku i nagle wspomnienia wracały. W ciągu dwóch wieczorów spisałem ciekawsze zdarzenia poprzedniego tygodnia. Potem regularnie przed snem robiłem notatki z kończącego się dnia.

Innymi słowy - jest to kolejna rzecz, której dotychczas unikałem - prowadziłem dziennik. Grałem wówczas w Najdłuższą Podróż, gdzie przedmiot ten odgrywa ważną rolę, więc pewnie się nieświadomie zainspirowałem. Dobrze się domyślacie, w następnych dniach będzie więcej o wyprawie na Ustkę.

Od powrotu siedzę w internecie i nadrabiam zaległości. Ledwie dwa tygodnie, a tyle rzeczy do przeczytania i obejrzenia. No i zakupy. Wyjeżdżaliśmy zostawiając pustą lodówkę, zatem od razu po opuszczeniu dworca trzeba było do marketu wpaść, bo święto kościelne zaraz i byśmy z głodu pomarli. Kolejki były gigantyczne, kasjerki nie spieszyły się, a my wzięliśmy tyle towaru, że Afrykę przez pół roku moglibyśmy żywić. Przynajmniej tak mi się zdawało. Dziś dowiedziałem się, że ponownie musimy iść na polowanie, bo zapasy się skończyły.

No dobra. Muszę kończyć. Do następnego.

Brak komentarzy: