Uwielbiam weekendy spędzać w zasyfionym mieszkaniu, składać meble, rozkładać je, ciąć i składać ponownie, bo akurat takie dwie rurki przeszkadzają im w aklimatyzacji. 7 godzin z piątku mi to wyjęło i 6 z soboty. Wszystko po to, żeby komuś wynająć. Cudnie. Wróćmy jednak do odbytej jakiś czas temu podróży.
Dzień 1.
Przyznam, że spało mi się nie najgorzej. Łóżka w domku były małe, pod pościelą było za gorąco, a poduszka za miękka, ale szybko zaadaptowałem się do tych warunków. Problemem też nie stanowiło wstawanie o 8 rano, żeby o wpół do udać się na śniadanie. Zresztą, mieliśmy wykupiony komplet śniadanie-obiad-kolacja. Na pierwszy posiłek chodziłem sam z ojcem, na obiad we czwórkę się wybieraliśmy, a na kolację, z początku we dwóch, pod koniec we troje, bo siostra stwierdziła, że jednak głodna spać chodzi.
Jedzenie było znośne. Na śniadania zawsze zupa mleczna, potem chleb i dodatki w postaci szynki, masła, miodu i dżemu. Obiady składały się z pierwszego i drugiego dania. Na pierwsze była zupa, zawsze z nadmiarem mąki i śmietany. Z tego powodu wszystkie smakowały tak samo. Sprawić, aby krupnik nie różnił się od kalafiorowej, to trzeba umieć. Drugie dania były lepsze, gdyby nie fakt, że zawsze do mięsa/ryby podawali stare kartofle. Kolacje były dziwne. Czekały na nas albo parówki, albo bigos, czy też inne odmiany kapusty + resztek. Jednakże czasem trafiał się wyjątkowy wieczór, gdy na kolacje chodziłem z przyjemnością. Podawano wówczas naleśniki z bitą śmietaną. Zdarzyło się to może dwa razy, dlaczego częściej tak o nas nie dbano, nie wiem, może zależne to było od fazy księżyca, czy co.
Pamiętam, że pierwszego dnia zaliczyłem większość atrakcji, jakie Ustka miała do zaoferowania. Byłem na plaży, opalałem się, kąpałem i spacerem po piasku doszedłem do portowej, stęchłej części miasta. Robiłem to używając broni nieadekwatnej do zagrożenia słonecznego. Moja matka kocha słońce, opala się, gdy tylko ma okazję. Dlatego też używa małego filtra. Pierwszego dnia dzieliłem z nią ten filtr. Na efekty długo nie trzeba było czekać, ale nie uprzedzajmy faktów.
Pierwszego dnia nie odstępowałem mamusi na krok. Była przewodnikiem i animatorem imprez. Nasłuchałem się o jej pobycie w Ustce przed dwoma laty, kiedy była tam z moją siostrą. Opowiadała o swoich rozmowach z rdzennymi mieszkańcami o warunkach życiowych. Najwyraźniej wartość mieszkania w Ustce, od kiedy stała się popularnym miejscem turystycznych wojaży, poszła mocno w górę. Teraz jest porównywalna z ceną kawalerki w centrum Warszawy. Przyszłości tu nie ma, chyba, że lubi się łowić, albo podawać smażone ryby przyjezdnym.
Mój ojciec, wraz z siostrą, w ten dzień spali. Cała ich aktywność ograniczała się z przewracania z boku na bok, z przerwami na siku i jedzenie. Matka im darowała, bo przecież odpocząć po podróży muszą. Naiwnie wierzyła, że od następnego dnia wszystko się zmieni.
Był to też pierwszy dzień z wielu, kiedy moja siostra zagroziła, że zacznie się wydzierać wniebogłosy, chyba, że przyniesiemy jej wodę niegazowaną, marki Cisowianka. Stanowiło to okazję, aby przejść się przez las do obrzeży Ustki, gdzie były najbliższe sklepy. Fajnie się chodziło, ładne widoczki, zapach lasu, strach przed kleszczami etc. Tylko te pieprzone samochody nie dawały mi spokoju. Idąc przetartą ścieżką w lesie, odkrywając miejsca zapomniane przez boga i sarny widząc, nie spodziewałem się parady samochodów, odbywającej się co pięć minut. Czasami miałem wrażenie, że byliśmy tam jedynymi, którzy przyjechali pociągiem.
I hej, zacząłem Fallouta. Była to pierwsza rzecz, jakiej chciałem zrobić z netbookiem. Potem przypomniałem sobie te pięćset tysięcy razy, kiedy go przechodziłem na różne sposoby i wyłączyłem. Był to pierwszy i ostatni raz podczas tego wyjazdu, kiedy grałem w Fallouta.
A, skończyłem tego dnia "Pigmeja" i zacząłem "W 80 dni dookoła świata". Historię znałem, bo różne adaptacje widziałem za młodu, pomimo tego, udało się Verne'owi mnie zaskoczyć w kilku miejscach. Fajne połączenie książki przygodowej i dziennika podróżnego. Szkoda, że sypie się gdzieś w 3/4, kiedy do Stanów ekipa dociera. Cały segment w Ameryce to dziennik wymieniający, co postacie zobaczyły. O tu widzieli Wielki Kanion, tu przejeżdżali koło Wielkiego Zadka, lokalnego wodza Indian któremu nie spodobały się ich złośliwe komentarze, więc postanowił ich oskalpować, ugotować, sproszkować i spalić w fajce pokoju. No może niekoniecznie to zaszło, choć lepiej to brzmi niż pomysł Verne'a na przebycie USA.
Miałem też problem z brakiem intrygi. Ojciec mój twierdzi, że taki jest urok książek Juliusza, to podróże w świecie wyobraźni, a nie Prison Break. Podobała mi się prostota i kiepsko nakreślone postacie tak gdzieś do tej Ameryki właśnie. Gdy już opuścili Stany, miałem problem z powrotem się wkręcić w dzieło Verne'a. Szczególnie postać indyjskiej księżniczki denerwowała. Jej jedynym powodem bycia w tej książce, było dawanie okazji głównemu bohaterowi, aby pokazać jak dobrze jest ułożony. I żeby na końcu nagle dostrzegł, że nie wyobraża sobie życia bez niej. Przykre. Podsumowując, pomimo braków - dobra książka. Warto wypożyczyć.
Cdn.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz