13 października, 2011

Lepsze niż kac są oparzenia od rac.


Nie jestem już młody.

Nie doszedłem do tego wniosku ze względu na to, że promotor zaakceptował i wyznaczył termin obrony magisterki. Wpływu nie miał również fakt, że nastolatki mówią do mnie per "pan", ani że zbliżają się kolejne urodziny. To, co uzmysłowiło mi, jak stary jestem, miało miejsce w nocy z piątku na sobotę. Przejmująca opowieść o nowym Żubrze, zataczaniu się i kacu, poniżej.

Dobrze rozpoczęty wieczór - mówię tak o każdym wypadzie, na którym na początek dostaję darmowego browara. Ciechan Maciejowe, ciemne i słodkie. Przeterminowane, owszem, ale wpływu na smak to nie miało. Następny był Żubr Ciemnozłoty. Zawiódł mnie kompletnie. Za mocny i za gorzki, ale tani. Podejrzewam, że szybko zagości w sercu żula, stając się podstawą menu w melinach czy innych gimnazjach.

Też moja wina. Decyzja, aby po słodkim piwie zabrać się za browar o przeciwnych walorach smakowych, z perspektywy czasu wydaje się nieprzemyślana. Szczęśliwie, czekały na mnie dwa Żubry klasyczne w pięknych, majestatycznych butelkach. A przynajmniej tak wyglądały w sklepie. Gdy ujrzałem te dwa, doskonale schodzone okazy, tą rosę leniwie spływającą wzdłuż etykiety, wiedziałem, że muszę je mieć. Widać mieli fachowe lodówki z dobrym światłem. I na zwieńczenie nocy - kolejny Żubr Ciemnorurowy. Dobrze zwieńczonej nocy, powinienem rzec, gdyż to piwo również było podarkiem. Po przechyleniu poprzedniej butelki mój wzrok zaczął biegać po pokoju, szukając alkoholu, wkrótce dołączyły do niego drżące ręce. Przynajmniej tak to chyba wyglądało, bo kumpel widząc me męki wręczył wspomniany egzemplarz.

Powrót na początku nie był trudny. Prosta tu, zakręt tam, generalnie orientowałem się w okolicy. Dotarłem na przystanek, a tam okazało się, że do kolejnego busu jeszcze trochę zostało. Jak każdy trzeźwo myślący człowiek, uznałem, że przespaceruje się. Wytrzeźwieję po drodze, myślałem. Tak często się z nią widuję, że znam ją lepiej niż swoją rodzinę. 

Z każdym kolejnym krokiem było coraz trudniej. Jakby ostatnie piwo było żelazkiem, powolnie prostującym fałdy w moim mózgu. Twardy krok z początku zmienił się w mało subtelne rzucanie kończynami, po chwili zrezygnowałem z podnoszenia nóg. Szurałem. Kolejny etap to aaa - aaa autopilot no control. 

Na ostatnim odcinku drogi nie działo się nic ciekawego. A przynajmniej nic wartego zapamiętania, bo jak dostałem się do mieszkania - nie pamiętam. Jednakże nikt mnie nie okradł, zwieracze nie puściły, żołądek uznał, że piwo nie podlega zwrotom. Pełen sukces. Ponoć kurtkę miałem w białych śladach, od obijania się o różne ściany po drodze.

Przysiadłem na łóżku i przysnąłem. Obudził mnie pęcherz koło 6 rano. Wtedy jeszcze żyłem w błogiej nieświadomości tego, co przyniesie jutro. Przemyłem się, wysikałem i pospałem do południa. A potem jeszcze trochę.

Proces umierania zakończyłem w okolicach obiadu. Łeb napieprzał jakbym czołem zanurkował w wiadro z gwoźdźmi. Przynajmniej przewód pokarmowy się nie buntował. Z wytrwałością i oddaniem zająłem się realizacją jedynego celu na ten dzień - nie wychodzeniu z łóżka. Z przyjemnością oświadczam, że plan zrealizowałem, nawet w nadmiarze.

Miałem tyle na weekend zaplanowane, wszystko poszło się jebać, tylko dlatego, bo pięć piw mnie rozłożyło. Co za wstyd :)

Postanowiłem pić mniej. Albo robić większe przerwy między butelkami, podczas których żreć będę potrawy bogate w tłuszcz.

Nie jestem już młody. Fakt, że taka ilość alkoholu wystarczyła, aby przywołać złowrogiego kaca, uświadomiło mi to bardziej niż cokolwiek innego. Bliżej do trumny niż do kołyski? Owszem. Czas skończyć studia i iść do pracy.

Brak komentarzy: