25 października, 2011

Twister magister.



Obroną pracy magisterskiej straszony byłem bodaj od matury. Już wtedy "dorośli" opowiadali, że egzamin dojrzałości to pikuś w porównaniu z tym, co na studiach się odbywa. Prawdziwym mężczyzną możesz się nazwać dopiero po uzyskaniu magistra, mówili. To tytuł godny podziwu, na który trzeba zapracować. Miałem wrażenie, że trudniej nim zostać niż rycerzem Jedi.

"Świat stanie przede mną otworem, gdy będę miał dyplom w ręku" - myślałem. W takiej wierze się wychowywałem. Wmawiano mi to, gdy szukałem pracy, gdy broniłem licencjat, nawet gdy myślałem o ożenku. "Jesteś nikim, bez magistra!" - powtarzali rodzice.

O różnicach pokoleniowych, egzaminie magisterskim, o tym, że świat nie potrzebuje magistrów i o innych duperelach, poniżej.

Potrafię zrozumieć podejście moich starych. Żyli w czasach, kiedy wykształcenie było gwarantem dobrej pracy. Posiadanie jakiegokolwiek tytułu oznaczało, że o przyszłość martwić się nie trzeba. Więc kiedy rozpoczęli moją indoktrynację, gdy miałem te trzynaście lat i mówili o tym, że wyższe wykształcenie jest drogą do szczęścia, naprawdę w to wierzyli. Co gorsza, ja zacząłem w to wierzyć.

Rodzice wierzą w ten mit do dziś, pomimo tego, że są świadomi jaka jest sytuacja absolwentów na rynku pracy. Ba! Moja matka co chwila opowiada o synu przyjaciółki, który od lat siedzi na dupie, bo nie może znaleźć roboty w wyuczonym zawodzie. Odpowiadam, że jakby chciał pracować, poszedłby na kasę. "Nie po to chłopak tyle się uczył, żeby do sklepu iść!" - mówi. "To wina tego, że koneksji nie ma. Dziś bez znajomości dobrze płatnej pracy nie dostaniesz". 

Niby racja. Średnia krajowa jest poza zasięgiem 3/4 magistrów humanistycznych. Jeśli skończyłeś stosunki międzynarodowe, politologię albo polonistykę i zarabiasz trzy kafle na miesiąc, masz więcej szczęścia niż Łazarz, który trafił, że Jezus chciał pochwalić się mocą i go wskrzesił.

Ewentualnie korzystasz z dobrodziejstwa nepotyzmu/znajomości.

Niedawno natrafiłem na ten ciekawy wykład na TEDzie, w którym sir Ken Robinson twierdzi, że obecny system edukacji doprowadził do kryzysu zasobów ludzkich, jest nieaktualny i szkodzi dzieciom. Głównym celem edukacji teraz jest formowanie pracowników akademickich, jednocześnie  wyśmiewając czy umniejszając rolę kreatywności i talent artystycznego. Młodzi ludzie, przekonani, że nie mają żadnych umiejętności, idą na studia. Efekt jest taki, że za 30 lat będziemy mieli tylu magistrów, że tytuł ten będzie bezwartościowy. Aby tego uniknąć, trzeba radykalnie zmienić światowy system edukacji. Wykład ten ma 5 lat, nic się nie zmieniło od tamtej pory. Krucjata Robinsona trwa, ale wątpię, żebym dożył do zmian, jakie proponuje.

Wracając. Obrona była formalnością. Po wyjściu z egzaminu czułem niedosyt. Wizja komisji, sprawdzającej moją wiedzę pół życia mi spać nie dawała, a tu były jedynie dwa ogólne pytania, przyjazna atmosfera i uścisk dłoni na koniec. Nie wiem czy obrony da się nie zdać. Trzeba by ignorować porady promotora, co do przygotowania do egzaminu i nie przeczytać magisterki ani razu. Z drugiej strony, komisji nie zależy na tym, żeby oblewać studentów. Ponoć im więcej magistrów, tym większe dotacje od państwa i wyższa pozycja w rankingach. Nawet, jak człowiek się zatnie, to pomagają jak mogą.

Myślałem, że cały proces będzie wyglądał jak zabawa w twistera. Losujesz pytanie z całego zakresu materiału, a potem gimnastykujesz język i pocisz się, wymyślając coś na poczekaniu, próbując sobie przypomnieć, co mówili na tych wykładach, które przespałeś. Tak było na licencjacie. Zdziwiłem się, że formuła nie była powtórzona teraz. Inne uczelnie, inna polityka pewnie.

Teraz, jak każdy świeży absolwent, mogę pracować na czarno, jednocześnie dostawać kasę od urzędu pracy za nicnierobienie.

Brak komentarzy: