Zgodnie z wcześniejszą deklaracją, prezentuję pierwszą część swoich wypocin. Nie jest to literatura najwyższych lotów, ale przyjemnie mi się nad nią pracowało. Planuję jeszcze trzy posty poświęcić tej historii, będą ukazywać się mniej więcej co tydzień, w czwartki/piątki.
Enjoy :)
Razu pewnego, za wąwozem na północy;
Miasto istniało, miejsce wielkiej mocy.
Kiedyś w każdej z jego ulic tętniło życie;
Dziś mgła zakryła je całkowicie;
Stało się tak z woli szalonego maga,
który nad miastem pieczę trzymał.
Mówią, że władza rozum mu odebrała;
Oficjeli zabił, miasto przeklął, a sam oszalał.
Mieszkańcy uciec chcieli przed tym wcieleniem zła;
Jednakże na ich drodze stanęła nieprzenikniona mgła.
Starucha wydała z siebie rechot, kończąc opowiastkę.
- Zapłać jej - Kraft powiedział do żołnierza. Mężczyzna rzucił parę złotych monet do misy ślepej wieszczki, podczas gdy jego dowódca wyszedł z namiotu.
Doradca stał przed wejściem z pochodnią w ręku, rozświetlając noc.
- Słyszałeś? - zapytał Kraft.
- Tak, panie. Co za brednie. Myślałem, że dostaniemy coś więcej niż historyjkę dla turystów.
Kraft przybył na to pustkowie, gdyż tak poradził jego były nauczyciel - Becalt. Co począć, gdy granice są obstawione, a armia królewska z każdym dniem jest coraz bliżej?
Z Mglistej Skały nikt jeszcze nie wrócił. Becalt zasugerował, że może w okolicach miasta znajduje się przejście do jednego z graniczących królestw. W najgorszym przypadku Kraft zwyczajnie zniknie we mgle.
- Jak wygląda sytuacja?
- Zwiadowcy wciąż nie wrócili. Natomiast morale w obozie jest kiepskie, delikatnie mówiąc.
Kraft zastanawiał się, jak długo jeszcze będzie mógł liczyć na swoich ludzi. Bunt szerzył się w szeregach od dłuższego czasu. Kilka dni temu wykrył spisek na swoje życie, jednak pozbawiony był luksusu, by zabić wszystkich zdrajców. Jednego pozbawił życia dla przykładu, resztę postraszył w nadziei na stłumienie buntu.
- Nie mamy wyboru, ruszamy na północ o poranku. Powiadom ludzi.
- Tak jest, panie.
Kraft przebierał sandałami, tak szybko, jak tylko mógł. Był pokryty krwią, choć nieswoją. Pozbył się rodzinnego, czerwonego płaszcza, żeby nie plątał mu się pod nogami, miecz schował, a tarczę wyrzucił. Była pięknie zdobiona, majestatyczna, od pokoleń w rodzinie, jednakże magiczny pocisk wygiął ją w każdą możliwą stronę, sprawiając, że stała się bezużyteczna.
Dzień zaczął się nieźle. Kraft zjadł porządny posiłek, zapewnił żołnierzy o wolności czekającej na nich za wąwozem, po czym ruszyli w drogę. Niestety, armia królewska dogoniła ich szybciej, niż przypuszczał. Próbowali się bronić, owszem, lecz Kraft ocenił ich położenie jako beznadziejne i nakazał strategiczny odwrót. Innymi słowy, porzucili wszystko i pognali w kierunku wąwozu.
Wejście okazało się nader wąskie, Kraft musiał stanąć bokiem, by przedostać się dalej. W oddali zobaczył jasną poświatę, do której zaczął iść, zostawiając za sobą krzyki zabijanych towarzyszy. Szedł tak długo, aż w końcu dźwięki batalii ucichły i został sam ze świstem wiatru.
Dobrnął do wyjścia. Przekonał się, że wieszczka nie przesadzała, mgła była tak gęsta, że widział jedynie na długość wyciągniętej ręki. Nie był w stanie dostrzec, po czym stąpa. Kraft zastanowił się nad alternatywami. Nawet jeśli armia już opuściła pole niedawnej bitwy, w jaki sposób przetrwa na pustkowiu bez zapasów? Trzymając rękojeść miecza, zaczął iść naprzód.
Koniec części pierwszej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz