30 grudnia, 2008
"Mam wrażenie jakbym mieszkał w dolnej połowie klepsydry."
28 grudnia, 2008
Narzekanie poświąteczne.
23 grudnia, 2008
Sto lat, Dżizus.
22 grudnia, 2008
"Tańczyłaś kiedyś z diabłem przy świetle księżyca?"
Koleżanka wyszła za mąż. Kim ona jest, z kim się związała i jak ten cały proces się toczył to sprawa drugorzędna. Choć uważam, że za szybko się zdecydowała na ślub, bo przyjęła ofertę udania się na ślubny kobierzec w wieku dwudziestu jeden lat. Poza tym, ten typ jakiś taki brzydki jest. I niezbyt inteligentny. No, ale skoro ona nie wybrzydzała to ja tym bardziej nie mam zamiaru.
Ważne jest to jak to na mnie wpłynęło.
Otóż, sprawiło to, że zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem po drodze nie popełniłem błędu. Gdybym utrzymał mój poprzedni związek, zamiast go z niekłamaną przyjemnością zdemontować, to teraz pewnie załatwiałbym sprawy weselne. Aranżował spotkania negocjacyjne pomiędzy moją rodziną, a wrogim obozem. Informował znajomych, że mają się stawić w dniu takim i takim, o godzinie owej, a nie o innej, bo jak się spóźnią to bez wódki cały wieczór przesiedzą. To wszystko byłoby preludium do stawienia się w maju przed urzędnikiem państwowym razem z moją niedoszłą kobietą i zadeklarowania chęci bycia z nią do końca.
Aż do wygaśnięcia ostatniej pierdolonej gwiazdy.
Wystarczyłoby wytrzymać jej niewolnicze rządy jeszcze przez chwilę i być może zaznałbym rodzinnego szczęścia, ciepła domowego ogniska i innych tym podobnych pierdół.
No chuj. Tak też bywa.
I ten optymistyczny akcent prowadzi mnie do zaprezentowania kolejnych utworów, które na wrzucie w mym profilu można znaleźć:
Zbigniew poleca na dziś to zespół Clap Your Hands Say Yeah i jego "Satan Said Dance", czyli coś co branża muzyczna nazwała "indie-dance". Utwór wielce interesujący, bo twierdzi, że w Piekle Szatan zmusza potępione dusze do tańca ;)
Muzyka do nucenia pod prysznicem to "Kiss" Prince'a.
21 grudnia, 2008
Fabricate Diem. Punc.
Po zastraszającej liczbie dwóch pozytywnych wpisów, wracam do bycia zgryźliwym tetrykiem. Tak też bywa. Cóż, wszystko się kiedyś kończy.
A powód? Fallout 3.
W końcu "dojrzałem" na tyle, by tą grę ocenić w miarę obiektywnie, nie kierując się emocjami, nostalgią i tym całym innym gównem, jakie mają na człeka wpływ, gdy opisuje kontynuację rzeczy, która go ukształtowała za młodu.
Od razu mówię, że nie będę o tym tytule pisał w samych superlatywach, jak kwiat "profesjonalnego" polskiego dziennikarstwa, czyli redaktorzy z CDA czy Playa, którzy ekscytują się byle czym, z byle powodu i wytryskują hasłami "gra roku" zanim w ogóle dojdą do podsumowania.
A zresztą, powyższe zdanie można zastosować do wszystkich większych premier, jakie miały miejsce w ostatnich latach. Takie czasy, teraz albo wszystko jest przezajebiste, albo do dupy. Ale w większości przezajebiste. Przynajmniej jeśli o gry chodzi. W typowym magazynie, nie ograniczając się tylko do kraju naszego mamy kilka recenzji, w których oceniający piszą, że "oto mamy murowanego kandydata do tytułu roku" i stawiają "8-9/10", mamy niewielką ilość gier ocenionych na średnie ("5-7") i jeden - dwa tytuły słabe ("1-4").
Żeby nie być gołosłownym - listopadowy CDA ma 7 recenzji opisujących "gry roku" (w tym Fallout 3 - rpg roku, Dead Space - horror roku, PES 2009 - sportowa roku, Red Alert 3 - strategia roku i Pure - wyścigi roku), cztery recenzje produktów średnich i jedną grę skrajnie złą. I tak co miesiąc.
Z czego to wynika? Z niekompetencji? Z przechodzenia gier "na szybko", tak, że ocenia się tylko "pierwsze wrażenie"? Z nieumiejętności zrozumienia, że oceny 8-9 powinno dawać się tytułom prawdziwie wyjątkowym, a żeby gra była godna oceny "10" to sam Jezus powinien ją zarekomendować i powiedzieć "oto ciało moje, grajcie i cieszcie się" przy akompaniamencie chórów anielskich? A może po prostu recenzenci chcą się przypodobać wydawcom, żeby otrzymywać od nich jakieś "prezenty"? A może wszystko na raz?
Co tłumaczy zapotrzebowanie na krytyków pokroju Yahtzee'go, który nieco przejaskrawia negatywne aspekty gier, po czym z tych wad się nabija.
Ten trend do przesadzania i nadmiernym podniecaniem się danym tytułem skutecznie mnie odstraszył od zakupów pism o grach dla recenzji i tekstów. Teraz kupuje tylko dla dodatków.
Tyle słowem wstępu, teraz zdań kilka na temat Fallout 3 :)
Nie jest zły.
Co prawda moi "współzałoganci" z JRK's RPGs pastwią się nad tym tytułem bezlitośnie, wskazując na każde, nawet najdrobniejsze niedociągnięcie i pisząc jak ta trójka w nazwie jest szczytem bezczelności ze strony Bethesdy, hańbą etc., ale moje zdanie w tej materii jest nieco inne. To znaczy, zgadzam się ze wszystkim co napisali, jeśli chodzi o wady, czyli beznadziejna główna oś fabularna, nędzne dialogi, żałosna końcówka, świat gry czasem wręcz bijący swoją bezsensownością, czy niedopracowana walka, ale nie pozwólmy, żeby te minusy przysłoniły nam plusy. Rewelacyjny jest tutorial, znakomita jest eksploracja terenu, Schronów w szczególności, no i V.A.T.S, pomimo swojej powtarzającej się natury, daje dużo radochy. Czyli mamy taką sobie gierkę, która mogłaby być znacznie lepsza, gdyby tylko usiąść i przemyśleć pewne sprawy.
Aha, i ja najchętniej ukrzyżowałbym pana Todda Howarda za to, że tuż przed premierą pierdolił o ponad dwustu zakończeniach, a ostatecznie jest jedno, z trzema wariacjami. Nie polecam, ani nie odmawiam do kupna/kradzieży/czegoś innego. W ogóle do niczego nie namawiam.
Z innych wieści, ostro się za Palahniuka wziąłem. "Udław się" właśnie przerabiam, a "Dziennik" już na mnie czeka. I jeszcze doczytałem do końca "Rzeźnię numer 5" Vonneguta zanim się znowu poddałem palahniukowemu nihilizmowi, co mnie cieszy, bo przynajmniej o jedną rzecz niedokończoną mniej na liście, na której jak na razie jest "Ronin" Millera i "Amerykańscy Bogowie" Gaimana.
I po tej całej katordze związanej z przygotowaniem się do egzaminu z prawa gospodarczego (poszło nieźle, dziękuję, że pytacie) okazało się, że za dwa tygodnie mam 3 kolejne zerówki. Super.
A, zapomniałbym, muzyczka.
Deerhunter - "Nothing Ever Happened", od Zbigniewa. Nie wiele wiem o tym zespole, ale ponoć głowa stojąca za nim to wielki kumpel Reznora.
Otis Redding - "(Sittin' On) The Dock Of The Bay". W prysznicowej klasyce.
18 grudnia, 2008
Pozytywnie nadal.
17 grudnia, 2008
Pozytywne myślenie jest rezultatem życia, które jest nastawione na doskonalenie siebie samego ble ble ble.
Na pierwszy ogień lecą książki Chucka Palahniuka. "Fight Club" i "Rozbitek". Czyta się je szybko i przyjemnie. Dowodem tego jest fakt, że przeczytanie obydwu zajeło mi 5 dni.
W przypadku "Podziemnego Kręgu", film jest może lepiej zrobiony, bardziej inteligentnie, z lepszą końcówką; książka za to jest bardziej mroczna, z opisami, które drastycznością przebijają nawet najbardziej brutalne sceny z ekranizacji (chociaż to może po prostu moja wyobraźnia).
14 grudnia, 2008
Yupikayey motherfucker. And merry christmas.
Zapraszam do wczucia się w świąteczną atmosferę :) I przypominam, że centra handlowe chcą, byście czuli magie świąt już od 2 listopada. "Zaadaptujcie się lub zgińcie". Prawo ewolucji według Darwina tak powiada. W muzyce do usłyszenia mamy: The Knife - Heartbeats, w wersji na żywo, z niesamowicie atmosferycznym samplem zakoszonym z piosenki promującej film "Top Gun" - "Take My Breath Away" zespołu Berlin. Czemuż? A bo ktoś mądry, albo użytkownik, albo admin z wrzuty, usunęli ten iście zajebisty utwór z ich portalu. Tak być nie może. Zbychu poleca. Z klasyków można dziś odtworzyć utwór Run-D.M.C, pionierów rapu, o nazwie "Walk This Way" który zrobili wraz z tymi babsko wyglądającymi kolesiami z Aerosmith. Kawałek ten też ma niesamowicie fajny teledysk.
13 grudnia, 2008
Świat Korporacji.
Z innych wieści, robię sobie przerwę od "Amerykańskich Bogów" Gaimana. Ta książka jest tak masywna, tak bogata w szczegóły i wątki poboczne, że po prostu nie da się jej szybko przeczytać. Powrócę do niej jak przejdę przez dwie książki Chuka Palahniuka, jakie dostałem na Mikołajki, czyli "Fight Club" i "Rozbitek" oraz "Ronina" Franka Millera. Aha, JRK ostatnio molestował mnie, żebym coś skrobnął dla niego, jakoś tak się złożyło, że w piątek miałem trochę czasu wolnego, więc na jego stronie, do której odnośnik jest po Waszej prawicy, można poczytać o moich wrażeniach dotyczących Eschalon: Book I. Do posłuchania znaleźć można na wrzucie utwór "Bulls On Parade" jednego z najbardziej wpływowych zespołów lat '90 - Rage Against The Machine. To ode mnie. Żeby można było sobie pomachać czachą, podczas mycia głowy ;) Kawałkiem nieco nowszym jest kompozycja instrumentalna - "Day Five" - autorstwa Explosions In The Sky.
06 grudnia, 2008
Nuke The Fridge!
Enyłej.
Dzisiejszego wieczora postanowiłem nadrobić pewną rzecz. Zająć się sprawą, która chodzi za mną kilka dobrych miesięcy. Napisać w końcu parę słów na temat kontynuacji jednej z najbardziej fantastycznych trylogii w dziejach.
Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki.
Przyznam, że niełatwo mi było ocenić owy film. W końcu, na przygodach Jones'a się wychowałem, tak samo zresztą jak na Gwiezdnych Wojnach, inną serią którą szanowny pan George Lucas postanowił zjebać.
Więc ten, w chwili obecnej "trochę większy" pan, postanowił dorobić piździe uszu i kazał Spielbergowi dokręcić zbędną, czwartą część do trylogii. "Średniak" to słowo chyba najlepiej opisuje to co im wyszło, tuż zaraz za słowami "Gwałt", "Wypalenie" i "Skok na kasę", a przepraszam, ostatnie się nie liczy, bo to zwrot.
Lekko może przesadzam, ale nie potrafię utrzymać emocji na uwięzi, jeśli chodzi o sprawy związane z moim dzieciństwem. Ale, do rzeczy:
Czas akcji został przeniesiony w lata 60, żeby dopasować wiek Indiany do wieku Harrisona Forda. Oznacza to, że fuhrer padł razem ze swoją ideologią i potrzeba znaleźć nowych przeciwników. Rozumiem, że komuniści się na to znakomicie nadają, ale na boga! Dlaczego Cate Blanchett ma tak beznadziejnie sztampowy akcent? Dlaczego prawie każda postać zachowuje się tak schematycznie? Dlaczego z fabułą, który mógłby wymyślić szczyl, który dopiero co odkrył uroki masturbacji? I dlaczego, do chuja pana, wszystko wygląda tak sztucznie? To nie może być oczywiście CGI, bo wszyscy, od producentów po babcie klozetowe twardo twierdzili, że będzie użyte tylko w miejscach absolutnie wymagających lekkiego "podkręcenia" graficznego. Czy mam przez to rozumieć, że CAŁY KURWA PIERDOLONY FILM był do "podkręcenia"? Innymi słowy, brak interesujących charakterów, brak wciągającej historii i brak zapierających dech w piersiach popisów kaskaderskich. Rzeczy, z których poprzednie części słynęły. Zamiast tego mamy ograne schematy, beznadziejną historię oraz całą masę sztuczności. Jest takie przesycenie efektami specjalnymi i pościgami, które przecież we wcześniejszych przygodach Indiany występowały zdawkowo, przez co robiły większe wrażenie, że człowiek przestaje zwracać na nie uwagę. Coś jak z nowymi częściami Gwiezdnych Wojen. Po setnej walce na dżipach, po milionowej ucieczce, która się kończy kolejną wpadką już widzowi zwisa. Podstarzały Indiana trzyma formę co prawda, ale cała reszta jest jak o kant dupy rozbić. W szczególności Szyja Lebuf, znany z Transformerów, który w "Czaszce..." jest bardziej wkurwiający od tego małego chinola ze "Świątyni Zagłady", a to już nie lada wyczyn.
Nie, jednak zmieniam zdanie, ten film to nie jest średniak, za jakiego go uważałem przed zabraniem się za tą "mini" recenzję. To jest hańba na honorze Spielberga, prawdopodobnie jego najgorsza rzecz (tak, gorsza od Always, 1941 i Wojny Światów) w jakiej maczał palce i ostateczny dowód na to, że im grubszy Lucas się robi, tym chciwszy.
Jakim cudem ten tandem mógł spierdolić coś, co było nie do spierdolenia? Nie mam pojęcia. Jeśli chcecie zachować swoje optyczne dziewictwo to nie oglądajcie tego.
A w kąciku muzycznym dzisiej mamy:
Black Angels - Young Men Dead. Pozytywne, zbychowe, psychodeliczne wibracje.
Eddie Cochran - Summertime Blues. Bo tęskno za dniami ciepłymi.
01 grudnia, 2008
Jak dorobiłem się milionów.
29 listopada, 2008
Biały Kołnierzyk
Bez przerwy.
Aż czuję jak młodość ze mnie ulatuje.
Generalnie pracuję mi się dobrze, tylko, że jak zwykle czuję ogromny bezsens mojej pracy. Tak jak w Superpharmie przed rokiem, czy w Kinotece. W 'pharmie układałem i dowoziłem towar na półki, tracąc na tym jakieś 2 godziny życia, trudząc się, żeby wszystko stało, równo co do centymetra, w jednej linii, w dokładnych odstępach od siebie, frontem do interesanta. 5 minut po tym jak kończyłem to całe ustawianie klient przychodził i jednym ruchem ręki wszystko rozpierdalał. Bezsens. Ale przynajmniej było co robić.
W Kinotece było jeszcze gorzej, bo człowiek kwestionował sens swojego istnienia, zadawał pytania w stylu "czy w ogóle moja osoba jest tu potrzebna?", "czy jak wyjdę to w ogóle ktoś zauważy mój brak?". Nie ma nic gorszego niż praca, która bezczelnie pokazuje tobie, że jesteś absolutnie zbędny, ażeby wszystko działało należycie.
Obecnie, w biurze, przynajmniej wiem, że się na mnie polega, mam świadomość, że jak coś spieprzę to mogą mnie wyjebać, a jak zrobię coś prawidłowo to wszyscy będą zadowoleni. Ale i tak, bezsens czyha. Czuję, że jak tylko zacznę się zastanawiać, po co ja w zasadzie tam siedzę i tłumaczę nudne, oficjalne pisma zamiast zająć się czymś co mnie naprawdę interesuję, co jest moją pasją etc., to wpadnę w depresję.
Póki co...
Front muzyczny przedstawia się dosyć nietypowo. Ostatnio katuję ścieżkę dźwiękową z filmu Fight Club, a więc The Dust Brothers i ich twory elektroniczne o mrocznym zabarwieniu, logiczne jest więc, że do update'a załapały się nuty, które wyrzeźbione zostały za pomocą keyboardów, komputerów i innych gadżetów, których najlepiej się słucha samotnie, po ciemku, rozmyślając o życiu czy czymś tam.
W klasyce Aphex Twina kawałek - "Xtal", pochodzący z roku 1989, wtedy to muzyka elektroniczna dopiero siedziała w kokonie, była w trakcie przeobrażania się i szukała kierunku rozwoju. Aphex Twin, znany również jako Richard James, wówczas podążający za naukami Briana Eno, był jednym z pierwszych muzyków, którzy byli odpowiedzialni za to, że ten gatunek muzyczny w końcu wylazł z kokonu i zaczął rozwijać skrzydła.
A w nowościach jeden z najbardziej wychwalanych twórców elektroniki ostatnich lat, którego każdy utwór jest wręcz przesycony magiczną atmosferą - Murcof i jego "Ulysses". Rok 2004, o ile moje tagi WinAmp'owskie się nie mylą.
Wiem, nudne, długie i nie do zabawy. Doskonale odzwierciedlające mój nastrój w chwili obecnej, innymi słowy.
23 listopada, 2008
Z wizytą w Wiosce Smurfów.
Nienawidzę zimy. Nienawidzę śniegu. Nienawidzę tego, że tak za oknem piździ, że człowiek traci wszelką ochotę, aby wyjść z domu. Ciemność zapada tuż przed 16, czyli akurat kiedy opuszczam swą nową pracę, łapie mnie przez to cholerna depresja.
Nienawidzę.
Nienawidzę.
Nienakurwawidzę.
Oczywiście, świat wygląda cudnie w tym śnieżnym futrze. Widać, że natura potrafi o siebie zadbać, a nawet sprawić, żeby obrzydliwe ludzkie budowle, dzięki temu, że śnieg je otula, nie raziły swoją brzydotą.
Lecz jest zimno. Kurwa. Jak znowu sobie ręce odmrożę, to ktoś dostanie w ryj z podeszwy.
A teraz coś bardziej konstruktywnego, czyli toczące się przygody mojej persony, z dwuznacznym udziałem Zbycha w tle.
Pracuję w Policji. Tak, wiem, wstyd i hańba. Pewnie teraz stracę zatrważającą większość swojej publiczności, czyli Was. W dodatku robię za ..eee..."psie" pieniądze, no ale cóż. Jest to jakaś alternatywa od stania na kasie, przyjmowania pieniędzy, wydawania reszty i pakowanie w torbę. Robota moja jest dość wymagająca, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu. Wszak opinia o tym, że policjanci się opierdalają, gdy tylko można jest powszechna.
Mam co do tego teorię, oczywiście.
Jestem nowym, świeżym nabytkiem w biurze. Wyżsi ode mnie stażem pracy i stopniem oficerskim (czyli KAŻDA pieprzona osoba, jaka tam jest zatrudniona) chcą mi pokazać moje miejsce w szeregu, dając mi tak dużo pracy, że aż zabieram ją ze sobą do domu i, z poczucia obowiązku, pracuję w czasie wolnym. Jak na razie "kreatywnie" tłumaczę różnego rodzaju dokumenty oraz tłumaczę, w trybie real-time, delegacjom co mówią szefowie sekcji, gdy im pokazują zakamarki Komendy.
Znaleźli se, kurwa mać, murzyna.
Tak czy owak, popracuję co najmniej do lutego, bo wtedy umowa próbna mi się kończy, zobaczę jakie warunki mi zaproponują, a jak nie będę z nich zadowolony to powiem im, że mój but kreatywnie może przetłumaczyć im ich dupy. I znajdę coś innego.
Specjalnie nie wspomniałem o zeszłotygodniowym opijaniu urodzin koleżanki Martens, i przy okazji moich, bo prawdę mówiąc wolałbym zapomnieć o wydarzeniach z tej nocy. Znaczy, i tak nie pamiętam, ale chcę zapomnieć o tym co mi mówili, co ja wyprawiałem.
Muzycznie sprawa wygląda tak:
Shaggy - Mr. Bombastic, od Zbycha. Bo ,pomimo upływu lat, reklama Levis'a z tą nutą nadal jest przezajebista.
Beck - Black Tambourine, ode mnie. Bo tak wyszło. Btw. Kto wiedział, że Beck jest scjentologiem? No, to do następnego ;)
13 listopada, 2008
Midnight Shit Train
11 listopada, 2008
ID4
06 listopada, 2008
Martwica mózgu c.d.
Martwica mózgu.
31 października, 2008
31.10.08
8 listopada kończę swoją kasiastą i kasjerską karierę. Przenoszę się do biura, gdzie największym wyzwaniem będą negocjacje z kserokopiarką, żeby pracowała prawidłowo. Nadal będę czarnuchem, to oczywiste, ale przynajmniej nie będę musiał z jakimiś zasranymi petentami się użerać.
Podsumowując moją murzyńską karierę, na którą składają się SuperPharm, Kinoteka i Empik, stwierdzam, że Empik jest najlepszym początkiem dla osoby, która nie ma tatusia z koneksjami, który załatwiłby staż w firmie prawniczej i musi szukać pracy na własną rękę. Empik posiada najlepszą atmosferę pracy, są tam najfajniejsi współpracownicy i fakt, że nie odpowiada się finansowo za swoje błędy na kasie powoduje, że pracuje się raczej bezstresowo.
Adnotacja do muzyki wczorajszej:
Tak, nowy album Coldplaya jest ich najlepszym albumem. W końcu Chris Martin & Co. postanowili coś zmienić. Nie jest to może kompletna przemiana, którą, dla przykładu Radiohead zrobili, rezygnując z tytułu "mesjaszów rocka" nadanego im przez dziennikarzy muzycznych po "OK Computer", na rzecz eksperymentalnej muzyki z "Kid A", ale są to zmiany wystarczające, żebym rozważył zakup oryginału.
Chociażby dla "Lost", "Violet Hill" i "Strawberry Swing". Ogólnie, w całej swojej dyskografii, za wyjątkiem "Viva La Vida", Coldplay miał może 4-5 fajnych piosenek. A na najnowszym albumie naprawdę fajnych pieśni jest 3(!), reszta jest co prawda średnio-fajna, ale to i tak niezłe osiągnięcie. Do ewentualnych następnych tworów Coldplay jestem teraz znacznie bardziej pozytywnie nastawiony.
A dziś w muzyce:
Zbigniew presents:
The Libertines - "The Ha Ha Wall". Wiem, Pete Doherty zalany, na cracku, z papierosem w gębie, obłapiający Kate Moss się przypomina. Chuj z tym. Ważne, że potrafili (bo już ten zespół padł) robić dobre nuty.
Ja presents:
Jimi Hendrix - "Little Wing". Bo każdy zna "Hej, Joe", Purple Haze" i "All Along The Watchtower", ale ta zacna piosenka jakoś zaginęła w mrocznych odmętach czasu.
30 października, 2008
"This is Halloween!"
Z growych wieści, Fallout 3 - abominacja stworzona brudnymi, filistyńskimi łapskami Bethesdy, czy też natchnione dzieło, podarunek od samego Wszechmogącego?
Premiera w Polsce za chwilę, więc niedługo będzie można osądzać. Od razu mówię, że ja kamieniami rzucać nie będę, już przeszedłem fazę fanboya falloutowego. Znaczy, nadal kocham te gry, bardziej od swojej rodziny, ale nie będę jeździł po Bethesdzie tylko dlatego, bo zamiast turowego role-playa, gdzie każde zadanie i problem można na milion sposobów rozwiązać, postanowili zrobić liniowego FPSa z elementami RPG.
A jak na razie świat reaguje bardzo pozytywnie na ten tytuł. O ile dobrze pamiętam, to czytałem coś o tym, że to tak naprawdę nie jest kontynuacja Fallouta (ale od dawna wiadomo, że nie ma nią być), ale produkt, który ma jedynie jego elementy. Nie ma nic wspólnego z częściami 1 & 2, dialogi są beznadziejne, a fabuła denna, ale ponoć bardzo fajnie się w to gra.
Zobaczymy. Osobiście pozostaje neutralny.
Aha, najlepszego dla Sleepera. A już za miesiąc moje urodziny. I Zbycha. Kurwa, ale okazji do picia będzie. Stare dziady już jesteśmy (23...24?), ale mimo wszystko, mam nadzieję, że jeszcze trochę czasu na wydoroślenie nam zostało, bo prawdę mówiąc, nie spieszy mi się do dorosłości.
Poza tym, święto Zachodnich koncernów satanistycznych (drugie obok walentynek) - Halloween - się zbliża. Czas w sam raz na przypomnienie sobie "Nightmare Before Christmas" Tima Burtona. Na nową muzyczkę na wrzucie, którą ostatnio zaniedbywałem, składa się nowy utwór Coldplay - "Strawberry Swing".
Generalnie, jest to chyba najlepsza płytka tych nudnych i usypiających brytolów. A na starą, z rury, czyli prysznicową nutę składa się dziś hicior z 1968 - Big Brother & The Holding Company - "Piece Of My Heart". W chuj ludzi myśli, że to sama Janis Joplin, a tu dupa. Joplin tu tylko śpiewa.
20 października, 2008
Babilońskie pieprzenie.
Szanowny Pan Kassovitz zyskał moją sympatię przed laty, kiedy to zagrał "Nino" - główną rolę męską w "Amelii". Jego postać nie zachwycała, ba! była najbardziej wkurwiającym czynnikiem w filmie. Jednak potem dowiedziałem się, że taki był zamysł Jean - Pierre'a Jeuneta. "Nino" miał taki być. Kassovitz zatem wykonał pierwszorzędnie swoje zadanie i szacunek mój do niego urósł niezmiernie.
Następnie odkryłem Kassovitz'a jako osobę zasiadającą na reżyserskim stołku. Pierwszy jego film, na który natrafiłem - "Gothika" - był gównem niemiłosiernym. Kretyńska historia i jeszcze gorsze dialogi nie znały litości i cały czas atakowały widza, wydobywając się z ekranu. To była mordęga dla każdego w miarę rozumnego człowieka. Idiotyzm przelewał się ze sceny do sceny, wraz z postacią Halle Berry.
"Gothika" jest jednym z niewielu tworów, który autentycznie powodują we mnie poczucie winy, że zamiast wyłączyć je po kwadransie i zająć się czymś produktywnym, to straciłem półtorej godziny swojego życia.
Muzyczka! Death Cab for Cutie - I Will Possess Your Heart. The Commodores - Machine Gun
18 października, 2008
Teoria spiskowa dziejów.
Jedną z tych obaw jest, dla przykładu, moja insektofobia, czyli dość niedorzeczny koncept zakładający, że każdy robal istniejący na ziemi istnieje po to, by człowieka wkurwić i/lub przestraszyć.
Nie prowadzą otwartej wojny z ludzkością, rzecz jasna, ale czekają aż zaśniemy, a potem snują plany i wchodzą w konszachty z Naszymi rodzinami, ażeby móc dostać się do Naszych uszu czy ust i tam kopulować. Celem tego pięknego procesu, jakim nie wątpliwie jest rozmnażanie, są tyci tyci jajeczka, z których wykluwają się zmutowane, radioaktywne larwy, które następnie robią odwierty do umysłów Naszych.
Gdy już się dostaną do środka to zaczynają wyżerać tkankę mózgową. Z każdym kolejnym kęsem stają się potężniejsze, aż w końcu zaczynają walczyć o kontrolę nad resztą Naszego ciała!
O tak, insekty to skurwysyny. Komary w szczególności.
Gdzie ja to...ahem. Gdzieś tam powyżej miał być sens zawarty, ale nie chcę mi się go szukać, więc musimy się zadowolić wnioskiem, że horrory klasy B nie są godne polecenia :)
A tak w ogóle to mam iście wspaniały tydzień. Codzień w pracy zostawiałem 6 godzin swego życia, w końcu dostałem weekend wolny i muszę siedzieć na tyłku 12 godzin dnia pierwszego i 10 dnia drugiego na uczelni. Ekstra, no nie?
Muzyczka na dziś to Oasis - Supersonic. Tylko dlatego, bo wydali nowy album, który jest równie średni co każdy inny, który wydawali przez ostatnie 12 lat. Supersonic pochodzi z ich pierwszej płyty, gdzie grali zajebiście.
A z nowości - twór zespołu Deerhoof o nazwie "Cast Off Crown".
Aha, tydzień z Elfmanem się zakończył jakiś czas temu, tylko nie chciało mi się o tym pisać ;)
W sumie w Soundtrackach znajdziecie utwory jego autorstwa pochodzące z takich filmów jak: Beetlejuice, Edward Scissorhands, The Nightmare Before Christmas, Sleepy Hollow, Planet of the Apes, Charlie and the Chocolate Factory, Corpse Bride i Wanted.
Wszystkie, za wyjątkiem pozycji ostatniej, w reżyserii Tima Burtona :) No to do następnego.
12 października, 2008
Rychło w czas.
Jak na prawdziwego superbohatera przystało, mam wypaśny kostium, i to nie jakiś gejowo X-meński, o oczojebnych barwach, z sutkami na wierzchu, lecz stylową i elegancką czerń, niczym Batman. Jest tak zajebisty, że aż rozważam zakładanie go zamiast garnituru w święta narodowe i katolickie.
Już widzę, jak idę do kościoła ze święconką, stawiam ją na stoliku oczekując poświęcenia, a tu ksiądźu, zamiast machać wilgotną szczotką, wytrzeszcza oczy i się pyta: "Ło Jezu! Gdzieś tak zajebiście się ubrał, stary?!" O tak, to będzie piękny dzień.
Pierwsze dni w pracy mogę opisać słowami "chaotyczne" i "przyjemne". Chaos jest, oczywiście, naturalnym środowiskiem, w jakim kasjer egzystuje. Tysiąc rzeczy na głowie, setki próśb od klientów, przełożonych i współpracowników, które trzeba rozpatrzyć w jednej i tej samej chwili to standard. Ale szybko się człowiek przyzwyczaja. Przyjemne, bo jednak ludzie są w porządku.
Empik obfituje w osoby, które niezbyt poważnie podchodzą do swojej roboty, żarty z klientów i z klientem (!) są na porządku dziennym.
W mojej poprzedniej pracy takie sytuacje były niezwykle rzadkie. Wszyscy tak serio podchodzili do swoich zajęć, że człowiek wchodząc do sklepu czuł się, jakby właśnie przeszedł przez wrota prowadzące do innego wymiaru, gdzie faszyści przejęli władzę nad światem. Do wymiaru, gdzie każda czynność musi być wykonana zgodnie z obowiązującym protokołem, a każda wpadka musi być zapisana i zapamiętana, aby ciągle o owym błędzie przypominać osobie, która ową wpadkę zaliczyła. W Empiku jest luźniej.
Czyli, jest mi lepiej niż było, ale i tak cieszę się, że za 2-3 miesiące stanę się pracownikiem biurowym.
Tak jeszcze wracając do moich obowiązków jako kasjera, mam notę do wszystkich, którzy chcą być uznani przeze mnie, empikowskiego mrocznego krzyżowca, za fajnego klienta:
NOŚCIE, DO KURWY NĘDZY, DROBNE ZE SOBĄ.
Już zniosę fakt, że większość ludzkości, zamiast czytać plakietki na odwrocie, czy szukać informacji w sieci o interesujących ich produktach, po prostu wymaga od kasjera wiedzy o wszystkim. W dodatku trzeba wszystko łopatologicznie tłumaczyć, używając jak najprostszego słownictwa jakie istnieje, co czasem sprawia, że czuję się jakbym pracował jako wolontariusz w dziale opieki nad niedorozwojami.
Zniosę też to, że klienci nie potrafią się powstrzymać przed opowiadaniem o swoim życiu osobistym, o tym jaki mają zawód, o swoich poglądach na politykę i po co kupują to i tamto, gdy wyraźnie daję im do zrozumienia, że gówno mnie to obchodzi.
To, że większości jebie z ryja też zaakceptuję, chuj, niech stracę swój zmysł węchu, ale kurwa mać, nie wybaczę tego, że za jebaną Wyborczą za 1,50 ktoś mi płaci banknotem z Zygmuntem, Władkiem czy Kaziem. Tak trudno wydłubać z portfela kilka drobnych, lub przygotować dokładną kwotę za produkt, który chce się kupić? Kasjer nie ma nieskończonej ilości monet do dyspozycji. Płacąc papierem o dużym nominale, za jakiś duperel klient powoduje, że prędzej czy później (zazwyczaj prędzej) kasjer nie ma czym wydawać. Musi zatem płaszczyć się i prosić o drobne, bo kierownik mu mówi, żeby pospierdalał, bo drobne się już skończyły.
Sklep to nie bank czy poczta, kurwa, żeby se rozmieniać.
Na wrzucie "tydzień z Elfmanem" trwa w najlepsze. Nie tworzę nowych wpisów, ale zgodnie z tym co pisałem wcześniej, codziennie coś wrzucam w Soundtrackach.
Nowa muzyka na dziś to coś polskiego - The Car Is On Fire z utworem "Oh Joe".
A w klasykach - Little Eva "The Loco Motion". Nie sądzę, żeby istniał na ziemi człek, który by tego nie znał ;)
08 października, 2008
Organizowanie się.
Zajebiście.
Podsumowując sobotnio-niedzielne męczarnie na SGH, albo jak ja lubię to nazywać "back-2-back action":
Jestem zadowolony. Dobrze i ciekawie prowadzą wykłady na tej uczelni, co jest miłą odmianą po 3 latach zajęć na WSMie, na których "profesorowie" powolnym, jednostajnym tempem i monotonnym głosem czytali ze swoich notatek, albo wprost z podręczników, wprowadzając studentów, w tym mnie, w fazę REM.
Kto wie, może nawet te studia cos mi dadzą.
Na wrzucie, w soundtrackach, od dnia dzisiejszego rozpocząłem akcję "Tydzień z Elfmanem". Każdego dnia, przez następne 7 dni, postaram się wrzucać muzykę autorstwa ulubionego kompozytora Tima Burtona. Tydzień rozpoczyna się od "Oogie Boogie's Song" ze ścieżki do "The Nightmare Before Christmas".
Zbigniew za to uznał, że warto coś autentycznie nowego polecić. Zaproponował zatem Vivian Girls, stuprocentowo dziewczęcy band, z utworem "Such A Joke".
A ze staroci, Three Dog Night - Mama Told Me Not to Come.
04 października, 2008
Labirynt połączony z Konstyntanopolem przed najazdem tureckim. Ogromny, wymieszany i bez szans na znalezienie wyjścia.
Prysznicowy staroć na dziś to Frank Sinatra - Please Be Kind. Tak, wiem, to legenda zarówno muzyczna, jak i aktorska, więc wypadałoby coś rzec ciekawego o nim. Lecz! Jestem wykończony i nie chcę mi się.
A w soundtrackach prawdziwa perła, nuta tak świetna, że aż spowodowała, że to film stał się jej tłem, a nie na odwrót, jak to zwykle bywa. Jerry Goldsmith'a magnum opus - Ave Satani z The Omen.
30 września, 2008
Top o' The Morning To Ye!
Dział "Soundtracki" oficjalnie został uruchomiony, na chwilę obecną można tam znaleźć 3 melodyjki mistrza Morricone, pochodzące z "trylogii dolarów" z Eastwoodem w roli głównej.
Updaty tegoż folderu na mojej wrzucie będą nieregularne.
Linku do nowych utworów postanowiłem nie dawać, bo za dużo roboty byłoby dla mnie ;) Po prostu zerkajcie tam raz na jakiś czas, obiecuję dawać tylko prawdziwe perełki. Zbigniew postanowił wrzucić piosenkę z debiutu zespołu "Black Rebel Motorcycle Club" (pomimo nazwy, mocno zapewniają, że nie są gejami) o nazwie "Love Burns", trochę mi się kojarzy z wykonaniami "The Cure" prawdę mówiąc. Enyłej, zacna nuta. A ode mnie klasyk nad klasyki - Pink Floyd i "Comfortably Numb".
29 września, 2008
Upadek wizjonera.
Trójwymiarowe modele naśladujące ludzi są jak Keanu Reeves. Zwykła decha, która nie potrafi przekazać emocji, ale potrafi wygadać "cool". Nie jest to wina znakomitych aktorów, ponieważ ich rola została zredukowana do użyczania głosów postaciom, które ich przypominają, a sam głos zazwyczaj nie wystarcza. Zemeckis traktuje efekty jak zabawkę, nie potrafiąc się nimi dobrze posługiwać. Jego zapewnienia o tym, że taki sposób tworzenia filmów jest lepszy, bo daje więcej kontroli nad akcją, a kamerę można umieścić wszędzie można o kant dupy rozbić. Każdą scenę, każdy kadr, dałoby się zrobić sposobem jak najbardziej normalnym i to z kciukiem w odbytnicy. Po co zatem film jest zrobiony taką metodą? Dla szpanu chyba, bo z pewnością nie z powodów artystycznych czy stylistycznych. Zemeckis, ze swoją wizją, przegrał z islandzkim projektem "Beowulf & Grendel", zrobionym za psie pieniądze, z Geraldem Butlerem (THIS IS SPAAARTAAAAAAA! I z buta!) w roli tytułowej, zanim ten stał się sławny, co jest wyczynem niesłychanym.
Jak do tego doszło? Zemeckis niegdyś był twórcą wybitnym. Jego filmy były esencją znakomitego kina rozrywkowego, że wspomnę chociażby o trylogii "Back to the Future" czy ekranizacji Forresta Gumpa.
Dlaczego zatem Robert stwierdził, że pierdoli robienie dobrego kina, na rzecz produkowania gównianych horrorów ("Ghost Ship", "House of Wax" czy ostatnie "The Reaping") i bawienia się z animacją? Nie mam pojęcia.
Ogromną porażkę, jaką był "Polar Express", powinien był wziąć za zły znak i wycofać się, wrócić do bardziej "tradycyjnego" sposobu kręcenia, a nie pcha się dalej w rodzaj kina, który ewidentnie mu nie wychodzi (kolejny jego projekt - "Christmas Carol" będzie w TrzyDe). Muzyczka na dziś to Subway - Rock & Roll Queen, promująca nowy film Guy'a Ritchiego (na marginesie, również twórca, który spróbował czegoś innego, odchodząc od tego w czym był znakomity, jednak po tym jak "Revolver" został dopisany do słownika, jako inna definicja słowa "bełkot", wrócił do kina gangsterskiego) A w nutach prysznicowych - I Will Dare zespołu The Replacements z roku...bodaj 1984.
28 września, 2008
Mydło nie gryzie.
Jadąc autobusem lini 510, mój zmysł węchu doznał szoku. Nie tylko bezdomny się wtłoczył na koniec mego transportu, powodując, że pasażerowie natychmiastowo rzucili się na przód pojazdu, tym samym tworząc sytuację niebezpieczną, bo przeważyli przednią część autobusu (kto wie jak to mogło się skończyć!), ale również Szanownej Pani Starej babci stojącej obok mnie jebało czosnkiem z ryja.
Zima się zbliża, rozumiem, trzeba żreć by wzmocnić odporność organizmu, ale na wszechmogącego, czy po takim procederze nie można chociażby pożuć gumy albo tic-taca wziąć? Przecież to tylko dwie kalorie.
Podstawą funkcjonowania dzisiejszego społeczeństwa jest mycie się. Dbanie o higienę chroni przed chorobami i powoduje, że lepiej nam się wiedzie w życiu. Wszyscy to wiedzą, zostało to udowodnione naukowo, a reklamy nawet starają się nam to wbić młotkiem do głowy. A jednak, kurwa jego mać, mam wrażenie, że większość ludzkości ma tą kwestię głęboko w swoim nieumytym odbycie.
Starsze osoby jeszcze jakoś zniosę. Mieli ciężko w tym PRLu, na wszystkim oszczędzali, nie dziwota, że w dzisiejszych czasach koncept regularnego podmywania się do nich niedociera. Starają się nie używać przyborów do mycia zębów zbyt często, bo jeszcze się szczoteczka "stępi" czy pasta się skończy i, broń boże, trzeba będzie kupić nową.
Tych pokurczowatych skurwieli, w mowie potocznej zwanymi dziećmi, również potrafię zrozumieć, w końcu nie myjąc się zyskują prestiż wśród swoich rówiesników.
Natomiast, mój umysł za cholerę nie może pojąć, jak to możliwe, że typowy człowiek dwudziestoparoletni, ma oddech porównywalny ze smrodem rozkładającego się szczura? Moczem zalewają płatki kukurydziane na śniadanie, czy jak?
No ja pierdole, tak trudno przed wyjściem z domu spędzić te dwie minuty szczotkując zęby? Tak trudno odświeżyć sobie oddech podczas dnia jakimś orbitem?
Ponadto powszechnie akceptowane jest mycie się raz dziennie. Jakim. Kurwa. Cudem?
Kiedy to się stało? Ja wiem, że polskie społeczeństwo zaadaptowało, wspomniany już, styl "oszczędny", z tej racji w większości domów kąpiel bierze się raz w tygodniu, całą rodziną najlepiej, gdzie się wchodzi do wanny do jednej czwartej zapełnionej wodą po kolei, zgodnie z zasadą starszeństwa, ale do chuja, nie mieszkamy w Afryce, gdzie o studnię na środku pustyni mordują się czternastoletnie czarnuchy. Nawet szybki prysznic z rana i tak podstawowa czynność, jak zmiana gaci spowoduje, że nie będzie od nas jebać. A może w tym wszystkim chodzi o to, że człowiek się naoglądał amerykańskich filmów o więzieniach i zwyczajnie boi się dotykać mydła, nie mówiąc o jego podnoszeniu, a widok strumienia wody, wydobywającej się z główki prysznica powoduje odruch zaciśnięcia pośladków i wycofanie się z łazienki? Dziś wyjątkowo, podwójne uderzenie Sonic Youth. Zbych zapodał ich przebój z "Daydream Nation" z 1988 - "Hey Joni". A ja wrzuciłem z "Rather Ripped" (rok 2006) - "Incinerate". To przyjemnej i CZYSTEJ nocy ;)
24 września, 2008
Kryzys, kurwa, egzystencjalny?
16 września, 2008
"Soul Reaver and reaver of souls, your destinies are intertwined."
Legacy of Kain: Soul Reaver
Ponownie rok 1999 i ponownie kompletnie zapomniana gra.
Legacy of Kain : Soul Reaver jest drugą częścią epickiej sagi rozpoczętej przez "Blood Omen: Legacy of Kain" (w 1996 r.) a zakończonej przez "Legacy of Kain: Defiance" (w 2003 r.), która rozgrywa się w krainie Nosgoth.
W "Blood Omen" kierowało się szlachcicem o imieniu Kain, który ginie w pierwszym etapie, a następnie odradza się jako wampir, by dokonać zemsty na swych oprawcach. Niedługo potem okazuje się, że jest wybrańcem, od którego decyzji zależy przyszłość Nosgoth.
W intro do Soul Reaver, czyli jakieś 500 lat po tych wydarzeniach, okazuje się, że Kain wybrał to "złe" zakończenie. Cały świat jest pogrążony w chaosie, wampiry polują i zarzynają ludzi jak bydło, a Kain jest czczony niczym bóg. Wampiry w między czasie zaczęły ewoluować, coraz mniej przypominały ludzkie istoty. Kain zawsze był na czele ewolucji, jako pierwszy otrzymywał jej dary, a reszta podążała za nim. Aż w końcu Razielowi - głównemu bohaterowi Soul Reaver - wyrastają skrzydła, tym samym prześciga swojego pana, władcę i stwórcę. Kain, wkurzony mocno, niszczy mu skrzydła i skazuje Raziela na śmierć w Jeziorze Umarłych (w świecie Nosgoth woda pali skórę wampira niczym kwas jakiś).
Raziel, o dziwo nie zginął. Palił się przez tysiąc lat, mocno się zatem zmienił, ale przeżył. A może nie? Może to istota, która każe się nazywać "Starym Bogiem", i która wysyła Raziela na misję wybicia wampirów by porządek, radość, harmonia i w ogóle zajebiście wielka tęcza powróciły do Nosgoth, ocaliła go przed śmiercią?
Tak czy owak, ruszamy się mścić ;)
Fabuła i dialogi to zdecydowanie najsilniejsze punkty Soul Reaver, zresztą cała seria Legacy of Kain w tych dziedzinach jest mistrzowska. Grafika na dzisiejsze standardy jest żałośnie słaba, ale 9 lat temu to było coś. Pomimo braków fajerwerków graficznych, świat w jakim przyjdzie nam zwiedzać nadal jest imponujący. Wszędzie czuć gnicie i powolny rozkład, ruiny zajmują miejsce miast, gęsta mgła przysłania niebo, a mieszkańcy Nosgoth, z dostojnych wampirów, zostali zredukowani do stworów, spłodzonych wprost z najciemniejszych i najobrzydliwszych zakątków ludzkiego umysłu. Widać "ewolucja" trwała krótko, szybko zmieniając się w "dewolucję".
Raziel, jako, że już umarł i to nie raz, jest nieśmiertelny. Jednak, żeby utrzymać manifestację swojej osoby w świecie fizycznym, musi pożerać dusze pokonanych wrogów. Jeśli mu się w tym nie powiedzie, albo po prostu zbyt mocno dostanie po mordzie to "zginie" i przeniesie się do świata duchów, tam musi się najeść energią duchową i znaleźć portal, by wrócić do fizycznego świata. Dusze "bossów" natomiast, dają Razielowi nowe umiejętności, jak przechodzenie przez kraty czy inne bajery.
^ to z tymi dwoma światami było absolutnym novum w grach. Jak zwykle polecam, całą serię oczywiście, bo zarówno Soul Reaver i Soul Reaver 2 zakończyły się wielkimi tablicami z napisem "to be continued" :) Pikczers:
I na tym kończę Retrogaming :) Muzyka na dziś:
Animal Collective - Banshee Beat; od Zbigniewa.
B.B King - The Thrill Is Gone
Wracając do blogowej części strony: Wyleczyłem się z choroby, co jest in plus. Jednak nadal nuda i kompletny brak pomysłów na przyszłość powoduje, iż mój umysł jest tak samo zaćmiony jak podczas przeziębienia. Co więcej, niech Bóg ma mnie w opiece, zacząłem zastanawiać się nad ogólnym sensem istnienia, nad strukturą wszechświata i co może czekać człowieka po śmierci. Mam zdecydowanie za dużo czasu wolnego. aha, Call of Duty 4 rozwala, nawet jeśli nie jest się fanem fps-ów.14 września, 2008
"All systems green. What a beautiful sight."
Retrogaming Część VIII (to już prawie koniec!)
Homeworld
Pierwsza w historii strategia 3D. W dodatku rozgrywająca się w kosmosie.Zajebiście brzmi, co nie? ;)
Powstały w 1999 roku "Homeworld" jest pionierem w RTS-ach trójwymiarowych, jak wspomniałem. Gdyby nie ta gra, dziś nie moglibyśmy cieszyć się "Company Of Heroes", "Universe At War" czy "Warhammerem 40:000 Dawn of War". Zresztą, po rozpadzie Sierry ludzie odpowiedzialni za Homeworlda podostawali się do firm, które właśnie powyższe tytuły stworzyły.
Homeworld opowiada o odkryciu, wyprawie i walce rasy Kushan o swoją ziemię ojczystą. Otóż, rasa Kushan narodziła się na planecie Higara, jednakże, jakiś kataklizm spowodował, że musiała uciekać ze swego systemu. Wylądowali na pustynnym Ciele niebieskim - Kharak. Po wielu latach, pamięć o dawnym świecie została zagubiona, aż do momentu, gdy wśród piasków Kharaku odnaleziono rozbity statek kosmiczny, który w swoim wnętrzu posiadał "Guidestone" - kamień, na którym wyryta jest mapa, dzięki której Kushanowie mogą dotrzeć do swojego prawdziwego domu. W międzyczasie następuje kilka zwrotów akcji, o których grzechem byłoby opowiadać. Trzeba tą tułaczkę przeżyć razem z Kushanami.
Strona audiowizualna prezentuje się niesamowicie, jak na rok '99. Homeworld był jedną z pierwszych gier, które wyciskały z (nieistniejącej już) akceleracji graficznej siódme poty, więc nawet dziś, pomimo zauważalnych pikseli, miło się patrzy na twór Sierry. Możemy przybliżać i oddalać kamerę jak tylko chcemy oraz obracać ją w każdą stronę. Wtedy to była rewolucja, dziś to standard.
Muzyczka jest znakomita, nie mówiąc o GENIALNYM wykorzystaniu "Adagio for Strings" w niektórych scenkach. Połączenie tejże nuty wraz z obrazem jaki się widzi powoduje gwarantowane przejście ciarek po całym ciele.
Obrzakowo:
Muzycznie:
Mark Lanegan - Wheels i The Beatles - Come Together.
Wiem, mało imaginatywne, ale jestem chory i mój umysł nie jest wstanie wyprodukować czegoś fajnego do napisania :)
12 września, 2008
"A pathetic creature of meat and bone, panting and sweating as you run through my corridors. How can you challenge a perfect, immortal machine?"
System Shock
Natomiast muzyka na dziś:
Calexico - Writer's Minor Holiday (Zbigniew!) War & Eric Burdon - Spill The Wine (Ja!)