29 września, 2008

Upadek wizjonera.

Dzień dobry.
Wczoraj miałem ogromną nieprzyjemność obejrzeć "Beowulfa", w reżyserii Roberta Zemeckisa. Ten fakt zainspirował mnie, by przyjrzeć się uważniej pogłębiającemu się spadkowi jakości filmów tego pana.
Zacznijmy od tego, że Beowulf jest kupą gówna. Nic nie jest wstanie obronić tego szajsu. Ani rewelacyjna obsada, z wielce cenionym przeze mnie Ray'em Winstonem, Anthonym Hopkinsem i Johnem Malkovichem. Ani muzyka Alana Silvestri'ego. Ani fakt, że scenariusz napisał Neil Gaiman wraz z Rogerem Avary'm.
Nie, Proszę Państwa, nic nie uratuje Beowulfa, bo to co miało być największym bajerem, czyli animacja 3D, która rzeczywiście momentami powala swoją szczegółowością, ostatecznie okazała się jego największą wadą.
Trójwymiarowe modele naśladujące ludzi są jak Keanu Reeves. Zwykła decha, która nie potrafi przekazać emocji, ale potrafi wygadać "cool". Nie jest to wina znakomitych aktorów, ponieważ ich rola została zredukowana do użyczania głosów postaciom, które ich przypominają, a sam głos zazwyczaj nie wystarcza.
Zemeckis traktuje efekty jak zabawkę, nie potrafiąc się nimi dobrze posługiwać. Jego zapewnienia o tym, że taki sposób tworzenia filmów jest lepszy, bo daje więcej kontroli nad akcją, a kamerę można umieścić wszędzie można o kant dupy rozbić. Każdą scenę, każdy kadr, dałoby się zrobić sposobem jak najbardziej normalnym i to z kciukiem w odbytnicy.
Po co zatem film jest zrobiony taką metodą? Dla szpanu chyba, bo z pewnością nie z powodów artystycznych czy stylistycznych. Zemeckis, ze swoją wizją, przegrał z islandzkim projektem "Beowulf & Grendel", zrobionym za psie pieniądze, z Geraldem Butlerem (THIS IS SPAAARTAAAAAAA! I z buta!) w roli tytułowej, zanim ten stał się sławny, co jest wyczynem niesłychanym.
Jak do tego doszło? Zemeckis niegdyś był twórcą wybitnym. Jego filmy były esencją znakomitego kina rozrywkowego, że wspomnę chociażby o trylogii "Back to the Future" czy ekranizacji Forresta Gumpa.
Dlaczego zatem Robert stwierdził, że pierdoli robienie dobrego kina, na rzecz produkowania gównianych horrorów ("Ghost Ship", "House of Wax" czy ostatnie "The Reaping") i bawienia się z animacją? Nie mam pojęcia.
Ogromną porażkę, jaką był "Polar Express", powinien był wziąć za zły znak i wycofać się, wrócić do bardziej "tradycyjnego" sposobu kręcenia, a nie pcha się dalej w rodzaj kina, który ewidentnie mu nie wychodzi (kolejny jego projekt - "Christmas Carol" będzie w TrzyDe).
Muzyczka na dziś to Subway - Rock & Roll Queen, promująca nowy film Guy'a Ritchiego (na marginesie, również twórca, który spróbował czegoś innego, odchodząc od tego w czym był znakomity, jednak po tym jak "Revolver" został dopisany do słownika, jako inna definicja słowa "bełkot", wrócił do kina gangsterskiego)
A w nutach prysznicowych - I Will Dare zespołu The Replacements z roku...bodaj 1984.

Brak komentarzy: