Po kilku dniach przerwy, spowodowanej głównie załatwianiem spraw związanych z uczelnią, przyszłą pracą i faktem, że jakaś nieopisana niemoc mnie ogarneła (prawdopodobnie obudził się we mnie mój "power animal" - leniwiec) w końcu powracam ;)
Wpierw chciałem powiedzieć trochę o uczelniach publicznych. Darujcie je sobie. Płaci się tak jak na prywatnej, może nawet i więcej, a jest się traktowanym jak mało znaczący glon, których od chuja w morzu. Niby tak jest, bo studentów w owych placówkach edukacyjnych jest przerażająco dużo, jednak po spędzeniu 3 lat w szkole prywatnej, w dodatku tak zacofanej i nisko usytuowanej w rankingach, że słowa "prestiż" nawet nie mają w słowniku, jakoś trudno się przyzwyczaić do tego, że szanowne panie w sekretariacie mają cię głęboko w odbycie i nie otworzą chociażby jeszcze jednego okienka, co by można było szybciej sprawy pozałatwiać, albo jakąś konkretną informacje uzyskać. A siedzą na zapleczu i wiedzą, że kolejka ze studentów złożona ciągnie się kilometrami.
Tu dochodzimy do kolejnej rzeczy, dzięki której uznałem, że prywatne > publiczne. Organizacja. A konkretnie, jej brak. Na uczelni publicznej, ze względu na wspomnianą liczbę studentów, burdel organizacyjny jest przeogromny. Na stronie internetowej jest napisane jedno, dajmy na ten przykład, że legitymacje do odebrania dla wszystkich studentów od poniedziałku, więc wlokę swój odwłok pod sekretariat, żeby ją odebrać, a tu się dowiaduję, że tak, można odebrać, ale pod warunkiem, że jest się studentem dziennym i że moje nazwisko jest w zasięgu liter alfabetu od A - J. Pierdolnąć można. Innymi słowy, już w chwili obecnej kocham SGH.
Kontynuując narzekanie. Ostatnio odnowiłem znajomość z kumplem, z którym nie gadałem chyba z...5 lat? Jakoś tak. Na kilka dni przed spotkaniem z nim byłem raczej niespokojny, apogeum tegoż rosnącego we mnie uczucia zostało osiągnięte w nocy, tuż po tej rozmowie.
Aż zasnąć nie mogłem.
Cóż mną tak wstrząsnęło? Życie, panie i panowie. W przeciągu ostatnich pięciu lat, człowiek ten spędził rok w Stanach, pracował 2 lata w Komikslandii, jednocześnie kształcąc się na grafika, potem znajomy załatwił mu staż w firmie jakiejś, a teraz jest "wolnym strzelcem", o którego się zabijają ponoć i z palcem w odbycie zarabia 3 kafle na miesiąc. Ma mieszkanie, samochód, skuter, najnowszej klasy komputer i wszelką znaną światu konsolę. I jeszcze studiuje.
Wiem, że życie to nie zawody, ale mimo wszystko mam wrażenie, że przegrywam. Ja wiem, zaraz pewnie ktoś wyskoczy cytując Coelho, że "trzeba iść własną legendą", czy inny motywujący bzdet, ale mimo wszystko.
Podsumowując, żeby uciąć to bezproduktywne pierdolenie. Trzeba przestać się opieprzać, bo się człowiek na dobre zestarzeje. A wtedy po ptakach będzie.
Dziś wrzuta prezentuje "Don't Kiss Me Goodbye" zespołu Ultra Orange & Emmanuelle i grupa mej młodości - Nirvana - z kawałkiem "In Bloom".
Nie zostaje nic więcej do zrobienia, jak tylko założyć flanelowe koszule, trampki, zniszczone dżinsy i pleść bezsensowne rymy, udając jak bardzo jest się głębokim, a tak naprawdę mieć w dupie wszystko wokół.
Czego wam i sobie życzę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz