01 grudnia, 2008

Jak dorobiłem się milionów.

Poniedziałek nastał. Nowy tydzień, a wraz z nim nowy miesiąc.
Za 6 godzin wstaję do pracy.
Nie mogę zaspać, choć chętnie bym to uczynił. Spóźnienie o więcej niż 5 minut powoduje złość w pani naczelnik, szefowej mojego wydziału, jej złość natomiast może doprowadzić do tego, że będę musiał na piśmie tłumaczyć się ze spóźnienia, co ostatecznie zakończy się na pojechaniu mi po, i tak niewielkiej, pensji.
Jak już wgramolę się do sekcji i złożę podpis na liście obecności to od razu pójdę na swoje stanowisko. Otwierając drzwi do biura i witając się ze współpracownikami fale Radia Eska znów rzucą się na mnie, gwałcąc uszy. Bezguście i ignorancja muzyczna kolegów i koleżanek po fachu ponownie mnie wkurwi, ale będę za słaby o tak wczesnej porze by coś z tym zrobić, więc będę podążał drogą Mistrza Zen.
Rano nic się nie dzieję na szczęście, więc będę miał okazję uzupełnić ilość cukru i kofeiny w organizmie. Spokojnie będę popijał kawkę, mówiąc kierownikowi, żeby chwilę poczekał, bo muszę się przebudzić. Trzymając gorący kubek w dłoniach przestanę całkowicie zwracać uwagę na rytmiczne rzyganie w tle, potocznie nazwane Radiem Eska i skoncentruje się na jak najdłuższym piciu brązowego płynu, który, w teorii, ma mnie pobudzić. Gdy skończę, powyjmuję swoje papiery z torby, jakiś słownik, glosariusz terminów administracyjnych, brudnopis i długopis. W ten sposób minie jakieś 45 minut.
Nie ma co się przemęczać w poniedziałek, najcięższy ze wszystkich dni, symbol męki i cierpienia całego świata.
Ludzkość cierpi, a Bóg milczy.
Następnie wykonam kilka tłumaczeń, które specjalnie sobie zostawiłem z zeszłego tygodnia, by mieć co robić o poranku. Nowe zlecenie pojawi się pewnie dopiero koło południa. Czas szybciej zleci. Skończę koło 10-11. Kawa w tym przedziale czasowym powinna już zadziałać na moje jelita i będę mógł udać się na jakieś 15 minut do toalety. Proces defekacji zajmie mi kilka sekund, ale resztę przysługującego mi kwadransu wykorzystam na pogranie na komórce.
Eskapizm w pracy - siedząc na kiblu i grając w puzzle. Mama byłaby dumna.
Nowe zadania przybędą na moje biurko koło 12:00. Pewnie deklaracja o współpracy, zaproszenie, umowa lub program wizyty.
Innymi słowy: Napisać w jednym języku, przetłumaczyć na drugi, wydrukować, przekazać szefowi, nanieść poprawki, powtórzyć.
I tak do godziny 14 lub 15. Potem czas nicnierobienia. Przebieranie palcami, nerwowe chodzenie po pomieszczeniu tam i z powrotem, drapanie się po różnych częściach ciała, nawiązywanie gówno znaczącej rozmowy z ludźmi o 20 lat starszymi ode mnie, którzy mają już bagaż doświadczeń, dzieci i żadnych planów na przyszłość; tylko czekają na emeryturę. Trzeba tak przetrwać do 15:55.
Następnie cholernie szybkim tempem wpakuję swoje dokumenty do torby, szybko założę kurtkę i wybiegnę z biura z uśmiechem na ustach.
W ten sposób skończy się kolejny wspaniały dzień w pracy.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

nice one matt :) szczególnie "Ludzkość cierpi, a Bóg milczy." :D a tak w ogóle to kopę lat :)

Anonimowy pisze...

Dziękuję, staram się :) i zaiste, kopę lat. Jak tam Twoje uszy? :D a za inspiracje do tego napisu posłużyła naklejka na jednej z bramek w metrze marymont. Jest lekko obdarta i głosi: "Chrześcijanie cierpią, a Europa milczy". Pomyślałem sobie, że to typowe samolubne chrześcijańskie skurwysyństwo. Ja bym zaproponował właśnie "Ludzkość cierpi, a Bóg milczy" jako kontrę :)