18 grudnia, 2008

Pozytywnie nadal.

Próby bycia pozytywnym ciąg dalszy.
Parę słów na temat trylogii Bourne'a napiszę, jako odpowiedź na te setki tysięcy pytań przez Was wysłanych do mnie drogą listową i mailową, z zapytaniem, jakie filmy uważam za dobre, skoro po wszystkich tak jeżdżę.
Zaczniemy nietypowo, od podsumowania.
Jak dla mnie James Bond jest trupem. Teraz tylko, żeby znalazł się ktoś kto by miał wystarczająco duże jaja, żeby srać na jego fandom i przeturlać go do rowu, po czym zasypać ziemią i wbić krzyż drewniany.
Filmy o Bournie niszczą każdy film z postacią Iana Fleminga jaki do tej pory widziałem. Mamy tu pieprzoną kwintesencję doskonałego, inteligentnego kina akcji.
Nota na koniec o muzyce, którą we wszystkich częściach skomponował John Powell. Jest absolutnie znakomita. Ale działa tylko z filmem, gdzie zdecydowanie pogłębia doznania płynące z ekranu.
Doświadczenie to można porównać ze stosunkiem z najpiękniejszą, najbardziej niesamowitą kobietą na świecie jednego wieczoru, a następnego wieczoru podążać drogą Onana, przypominając sobie poprzednią, dziką noc. Słuchając tego soundtracku nie mając kadrów z filmu przed nosem po prostu obniża jego jakość i przyjemność.
Choć zapewne coś na wrzucie się znajdzie niedługo.
Ultimatum Bourne'a, część ostatnia przygód szukającego swej tożsamości agenta, jest szczytem tego całego trendu, sięgającego późna XX wieku, kiedy to filmowcy uznali, że kręcąc z ręki i uzyskując efekt quasi-dokumentalny lepiej oddadzą napięcie i niepewność, które chcą przedstawić. Do nakręcenia Ultimatum, tak jak w przypadku Krucjaty zresztą, wykorzystano tylko i wyłącznie hand-heldy.
Jeśli dodamy do tego fakt, że akcji na ekranie jest tyle, że starczyłoby jej na kolejne dwa filmy i w zasadzie jest obecna na ekranie nieprzerwanie (z krótkimi, 3-4 minutowymi przystankami na złapanie oddechu) to dostajemy istny rollercoaster, który swoją intensywnością może przyprawić o mdłości mniej wrażliwych.
Fabuła może i nie jest wyjątkowo odkrywcza, postacie nie są wybitnie zagrane, ale nie o to tutaj chodzi. To nie Ryszard III. Aspekty techniczne, jak montaż, oświetlenie czy dźwięk, doprowadzone są do perfekcji.
Co tu dużo mówić, jeden z najlepszych filmów roku 2007.
Krucjata Bourne'a, będąca środkową częścią trylogii, jest najgorsza. Najważniejsze wątki pokończyły się w Tożsamości i trzeba było coś nowego rozkręcić. W dodatku brytyjski reżyser - Paul Greengrass - miał po raz pierwszy w swej karierze do czynienia z wysoko budżetową produkcją, nie dziwne, że popełnił trochę błędów. Na szczęście wyrobił się na Ultimatum.
Krucjata przedstawia nieco naciąganą historię (wiem, wszystkie są naciągane, ale tutaj to się odczuwa podczas oglądania), bo jakoś trudno uwierzyć, że co poniektórzy wciągnęli Bourne'a z powrotem do akcji, tylko po to, by grał rolę kozła ofiarnego.
Przecież to Jason Bourne. Jak Jezus, tylko zupełnie inaczej. Dopadnie każdego i wszędzie, śladu po sobie nie zostawiając. Jeśli akcja któregoś filmu z tej trylogii rozgrywała się w święta, to opierdoliłby mleko i ciasteczka pozostawione przez jakieś naiwne dziecię dla Mikołaja i nie zostawiłby po sobie nawet okruszków. Taki jest zajebisty.
Wracając do Krucjaty. Dobra rzecz, ale nie wybitna. Za wyjątkiem pościgu samochodowego w końcówce, który jest punktem kulminacyjnym tej części. Wgniata w fotel po prostu. Jedna z najlepszych tego typu scen w dziejach kinematografii.
Tożsamość Bourne'a, czyli luźna adaptacja powieści Ludluma (Krucjata niby też, ale jest tak zmieniona pod względem do oryginału, że nie zaliczyłbym jej do adaptacji). Poprzednia ekranizacja, z napalonym księdzem z Ciernistych Ptaków Krzewów, czy jakoś tak, prywatnie nieżyjącym gejem - Richardem Chamberlainem - w roli głównej, była kupą. Dobrze, że zmieniono tło na współczesne, postjedenastowrześniowe, z Wietnamskiego. Tożsamość na tle Ultimatum wypada blado, lecz jest ciut lepsza od Krucjaty, ale tylko i wyłącznie dlatego, że jest pełniejsza pod względem fabularnym. Technicznie, późniejsze filmy spod ręki Greengrassa, przebijają twór Douga Limana.
Więc proszę, to są dobre filmy rozrywkowe.
Z innych wieści, na JRK's RPGs pojawiła się kolejna recenzja mojego autorstwa, tym razem dotycząca stareńkiej gry Blood Omen: Legacy of Kain, jak zwykle przyjęta owacyjnie przez wszystkich odwiedzających tą stronę, o czym można się samemu przekonać wchodząc na nią i czytając moje wypociny ;)
Pozytywnie również w dziale muzycznym:
Radosna pieść o miłości, uroczej francuski polskiego pochodzenia, Drodzy Państwo, przedstawiam SoKo i jej utwór "Wet Dreams". Eee, znaczy, Zbychu przedstawia.
Pełna miłych wibracji jest również klasyczna piosenka The Primitives o nazwie "Crash" (wersja z 1995 r.).
No!

Brak komentarzy: