24 marca, 2009

Wzrok nietoperza.

W końcu widzę w miarę normalnie, nie licząc lekkiej mgiełki przed mymi źrenicami. Parę słów na temat tej gehenny, którą miałem w środę. Zacznijmy od pozytywów, tak dla odmiany. Klinika w której zabieg zrobiłem była ładna, schludna i dobrze wyposażona. Personel był miły i kompetentny. Przed operacją dali mi środki na uspokojenie i wpuścili krople znieczulające. Na koniec całego procesu dali mi okulary przeciwsłoneczne gratis.

Ok, dość tych motylków i kwiatów, teraz przejdźmy do rzeczy niefajnych.

Operacja, pomimo zapewnień, że nic nie poczuję, była bolesna. Naprawdę ciężkie przeżycie. Pomimo pigułek hamujących chęć rzucania się do ucieczki, serce co chwila mi do gardła skakało. Zanim mi laserem oczy przejechali, co prawdę mówiąc było najprzyjemniejszym elementem operacji, to wpierw mi przykleili powieki do brwi. Następnie na oczach mi postawili coś co przypominało maskę tlenową, zakończona kilkoma rurkami. I przez to skurwysyństwo mało co zawału nie dostałem. Co robi to urządzenie? "Zasysa" ci oko. Tak, że ci trochę z tego oczodołu na zewnątrz umyka. Tracisz wtedy wzrok. Polewają czymś oczy, prawdopodobnie żeby je oczyścić, nie wiem, bo ślepy byłem. Oczywiście wszystko się czuje i to boli jak cholera.

Potem, pod błonę oczną soczewki umieszczają. Jak? Kładą ci je na oczach cążkami jakimiś i potem poprawiają, żeby było picuś-glancuś. Uczucie mocno denerwujące, aż ma się ochotę wstać z tego stołu i zajebać lekarce prowadzącej. A, bo oczywiście nie przypinają cię, ani nic z tych rzeczy, więc cały czas trzeba być skoncentrowanym na tym, żeby trzymać się rękami o ten stół operacyjny, żeby przypadkiem nie machnąć gdzieś z bólu/zdenerwowania/zniecierpliwienia.

Jak już soczewki się ma zamontowane to zaczyna się atrakcja z laserem. Promienia niestety nie widać, bo światło z lasera zasłania cały świat. Zaczyna się od tego, że widać tunel czerwieni i zielony punkcik na jego dalekim końcu. Z biegiem czasu zabiegu koniec tunelu się rozmywa w czerwieni i tak naprawdę nie wie się, gdzie trzeba patrzeć. Wszystko jest czerwone. A lekarz wrzeszczy nad uchem, że trzeba w zielony punkt się gapić, bo się oślepnie, cholera!

I po dłuższej chwili dochodzi się do końca.

Piknikiem bym tego nie nazwał.

Operacja, operacją, da się przeżyć. Rekonwalescencja jest prawdziwym wrzutem na dupie. Oczy bolą i szczypią, tak, że spać w nocy się nie da. Każda wpuszczona kropla jest jak tysiąc igieł przekłuwających gałki oczne, a co 3 godziny trzeba brać 4 na oko. Ketonal, który przepisują, nic nie daje. Nie można oczu trzeć, drapać się po nich, jak się człek myje to okolice wzroku swego musi omijać. Nie można zbliżać się do osoby przeziębionej, czy palącej papierosy, nie można przebywać w miejscu gdzie przebywa duża liczba ludzi, szczególnie takich z nieświeżym oddechem, bo jeszcze infekcja się wda i będzie się mieć chuja, a nie dobrze działające oczy.

Przez pierwsze 3 dni widzi się gorzej niż przed zabiegiem, bez okularów.

Za dwa dni idę jeszcze na dodatkowy zabieg, który usunie mi soczewki, a następnie, miejmy nadzieję, będę już dobrze widział. A i tak nie ma pewności czy mi "wyzerują" moje narządy wzroku. Mogę mieć wadę, mniejszą co prawda, ale jednak.

Jak wyglądała moja rozrywka zatem w przeciągu ostatnich kilku dni, skoro gówno widziałem? Ano ojciec mój włączał komputer, puszczał WinAmpa i wyłączał monitor. Ja sobie siedziałem w półmroku i słuchałem muzyczki. Zajebiście, nie?

Dzięki czemu Zbigniew odkrył, że w zasobach dysków moich znajduje się taka perełka jak "Tempus Horizon" zespołu God is an Astronaut.

Ja zdałem sobie sprawę, że Cypress Hill tworząc swojego hiciora "What's your number?" zajebali bity z piosenki The Clash - "Guns of Brixton". I to własne wrzucam.

Brak komentarzy: