Kolejny poniedziałek i po raz kolejny mam ochotę rzec światu, żeby pocałował mnie w dupę. Praca ma, jak zapewne większość opartych na biurokracji instytucji, ma charakter "pograniczny". Działa wachadłowo. Jak kobieta w ciąży, która poza szalejącymi hormonami ma zaburzenia osobowości. Albo mam zajęć nadmiar, tak, że muszę sprawy niektóre zabierać do domu i się nimi zajmować w czasie wolnym, jak teraz na przykład. Albo nie mam nic do roboty. Tylko bezmyślne siedzenie przed monitorem i granie w pasjansa, mając nadzieję, że szef na tym niecnym procederze mnie nie przyłapie.
Więc dziś cała Zjednoczona Europa przypomniała sobie o istnieniu mojego wydziału i zarzygała nas papierami, telefonami, faksami i upierdliwymi drobnostkami. Nie ma to jak prowadzenie kilku tłumaczeń na raz, wszystkich "bardzo pilnych", jednocześnie opracowywać podróż jakiegoś zasranego ważniaka na konferencję, dzwonić po Lotach, PKP, kierowcach, a następnie z tego wszystkiego wnioskować co będzie dla niego najlepsze, kiedy tak naprawdę nie ma się najistotniejszych danych, jak na przykład ile mogę sobie pozwolić pieniędzy na ową podróż wydać, czy choćby terminy w jakich muszę rezerwować bilety. I nie ma przebacz. W środę udaje się na operację oczu, po której przez tydzień będę siedział na zwolnieniu, wiec wszystkie swoje sprawy muszę zakończyć, lub dopiąć na ostatni guzik.
Coś czuję, że jutro wrócę do domu z jęzorem wywieszonym do kolan, jakbym właśnie się ścigał w maratonie z bandą Etiopczyków.
Poza tym, z matką się pokłóciłem. Baba ględzi mi nad uchem od lutego, że nad nowym kierunkiem studiów mam już myśleć, i że mam już 23 lata (a nawet więcej, jak uważają niektóre złośliwce), więc powinienem wiedzieć co chce robić ze swoim życiem. Dzień bez mówienia mi co mam ze sobą zrobić jest według niej dniem straconym. W dodatku, cholera jasna, zawsze potrafi mi dać odczuć jaki to stary jestem. Więc jej wczoraj powiedziałem, co myślę o tym wszystkim. Teraz się w ogóle do mnie nie odzywa.
I przy okazji, nienawidzę poniedziałków.
Muzycznie mamy w końcu prawdziwą nowość, Zbigniew poszukał, pogrzebał i wynalazł, z debiutu zespołu "Cymbals Eat Guitars", utwór o nazwie "Some Trees (Merritt Moon)".
W klasykach mamy Marvina Gaye i jego "Inner City Blues (Make Me Wanna Holler)". Tak, po raz kolejny kierowałem się popularnością. Niemalże każdy zna jego "Sexual Healing" i "I Heard It Through The Grapevine". Trzeba pokazać, że miał więcej hiciorów ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz