07 marca, 2009

Śnij dalej.

Więc sen miałem. Rzadko mi się zdarza zapamiętać nocne wytwory mojego mózgu, ale jak już je pamiętam jak się obudzę to zazwyczaj nie są to rzeczy przyjemne.
Tym razem w moim umyśle cofnąłem się do 6, czy 7 klasy podstawowej. Dokładnie to nie wiem, już zatarły się takie szczegóły. No nieważne, chodzi o to, że wówczas w czasie wakacyjnym spędziłem 2 tygodnie na "kolonii" w jakimś wypizdowie, w którym uczyli na koniach jeździć. Wtedy zyskałem awersję do koni, z której się jeszcze nie wyleczyłem i zapewne już nie wyleczę. W czasie tych dwóch tygodni mieszkałem z grupą 8 facetów w różnym wieku. Wszyscy palili, wszyscy chlali. Wszyscy słuchali hip hopu i byli łysi.
"Ale mam przejebane" myślałem jak tylko ich ujrzałem. Miałem wtedy włosy ciut dłuższe niż zazwyczaj i słuchałem buntowniczych zespołów gitarowych jak Nirvana czy Korn.
I rzeczywiście, było trochę nieprzyjemnych sytuacji, ale ostatecznie zostałem zaakceptowany. Wracając do treści snu mego, opowiadał on o ostatnim dniu tych kolonii. Jak się wracaliśmy do Warszawy. Się rzuciliśmy na ostatnie miejsca z zamiarem walenia wódy, ale jeden z hip hopowców się spóźnił na odjazd, więc wlazł do autokaru jako ostatni, w efekcie czego zabrakło dla niego miejsca i musiał usiąść na samym przedzie. Autokar ruszył, a wraz z nim, ta łysa pała ruszyła do nas. Do mnie mówiąc konkretnie. Usłyszałem, że jak się nie zamienię z nim na siedzenia to mi wpierdoli. Szukałem wsparcia i pomocy wśród reszty hip hopowców, ale ich oczy wyraźnie dały mi do zrozumienia, że wolą z tamtym pić.
Wtedy się zebrałem, poszedłem usiąść na samej szpicy autokaru, założyłem słuchawki na uszy ze swoją agresywną muzyką i stwierdziłem, że już z tymi kutasami nie chce mieć do czynienia. Na tym sen się skończył, natomiast co się potem w prawdziwym życiu działo? Na każdym postoju omijałem ich z daleka, a jak dojechaliśmy do Warszawy wziąłem swoje rzeczy i jak najszybciej pognałem do ojca mego, który po mnie się pofatygował.
Pamiętam jak mocno przeżyłem to odrzucenie od grupy. Nie chodzi o to, że z tej konkretnej. Tylko tak ogólnie. Jakby całe społeczeństwo nagle się mnie wyparło. Nie trzeba być Einsteinem, by domyślić się, że byłem wtedy smutny i wkurwiony. W jakiś cudowny sposób te uczucia wróciły do mnie dziś, jak całą sytuację sobie przyśniłem.
Morał?

Z braku lepszych propozycji :)
W świecie muzyki niezbyt nowej, ale nadal w miarę świeżej mamy Air - "Surfing on a Rocket" od Zbigniewa.
Pod prysznicem natomiast rozbrzmiewała piosenka zespołu, który każdy zna za "House of the Rising Sun", nie wiedząc, że mają i inne fajne nuty, jak na przykład dany przeze mnie "We Gotta Get Out Of This Place". Mowa rzecz jasna o The Animals.

Brak komentarzy: