Na żywo, z miejsca pracy relacjonują Grimm & Zbych.
Temat dzisiejszego wykładu: Watchmen. Czyli niewolnicza adaptacja nie zawsze popłaca.
Co tu dużo mówić. Na premierę owego filmu czekałem miesiącami. Od pierwszego zwiastunu przepełnionego niesamowitymi scenkami, z muzyką Smashing Pumpkins, siedziałem z zaciśniętymi zwieraczami w ekscytacji na dzień, w którym zobaczę Watchmenów w kinie.
Nie zawsze tak było. Przed ujrzeniem trailera #1 byłem nastawiony mocno sceptycznie do tego projektu. Komiks, poza tym, że wielbiony jest przeze mnie niemalże na poziomie religijnym, jest obszerny, trudny i niejednoznaczny. Z pewnością to nie jest materiał na typowe hollywoodzkie kino akcji o superbohaterach.
Potem jeszcze pogrzebałem w sieci i dowiedziałem się, że próby ekranizacji Watchmenów trwają już koło 20 lat i jednym z ludzi, którzy zrezygnowali z tworzenia tej adaptacji, bo "wciśnięcie 3 tomowego komiksu w 3 godzinny film pozbawi ten komiks wnętrza, duszy i przesłania" był Terry Gilliam.
Jak jeszcze dodamy do tego fakt, że jak do tej pory adaptacje komiksów Alana Moore'a wychodziły raczej średnio (V jak Vendetta) lub tragicznie (Liga Niezwykłych Dżentelmenów) to raczej nie było się czym podniecać.
No, ale zwiastun się pojawił.
I nagle każdy, włączając w to mnie, zaczął wierzyć, że Zack Snyder, który do grona wybitnych reżyserów raczej nie należy, ogarnie i potnie twór Moore'a i Gibbonsa tak, że nie straci on swojej esencji i będziemy świadkiem naprawdę zacnej adaptacji. Czy podołał?
Pod względem fabularnym jest ok. Gdyby nie liczyć ograniczenia mojego ulubieńca - Rorschacha, gdyby nie fakt, że złagodzili jego "origin story" i gdyby nie to, że zakończenie jest niesatysfakcjonujące.
Nietknięte wydają się być rozważania filozoficzne Dr. Manhattana, wraz ze sceną seksu, Snyder nawalił też trochę scenek w slo-mo, które z początku są imponujące, lecz im dalej tym bardziej irytują. W tych sferach mógł ciąć, bo tempo filmu cierpi bardzo przez przydługie monologi Manhattana o życiu. Jest to jeden z dowodów na poparcie słów Alana Moore'a, że Watchmenów po prostu nie da się sfilmować.
Ale dobra, pocięli nie to co trzeba, ok, jedziemy dalej.
Muzyczka jest w porządku. Zazwyczaj dobrze dobrana. Opening z piosenką Dylana wymiata, jak i później umiejscowienie "All Along the Watchtower" w wykonaniu Hendrixa. Ale, do chuja kurwa, niech ktoś mi powie, co za geniusz uznał, że piosenka Cohena, w dodatku "Hallelujah" nadaje się do pokazywania cycków i seksu? I co za kurwa debil wpadł na pomysł, żeby napisy końcowe zacząć od zasranego riffu gitarowego, kompletnie rujnującego efekt zadumy i szoku, w jakim to widz winien się znajdować po ujrzeniu zakończenia? Nie mówiąc o tym, że sama piosenka, czyli "Desolation Row" (cover Dylana) w wykonaniu My Chemical Romance jest z dupy.
Graficznie jest cacy. Skopiowali komiks we wszystkim w tej kategorii.
Aktorzy dobrani dobrze, swoją prace wykonywali poprawnie. Z wyjątkiem Ozzy'ego, który został zagrany jak klasyczny przeciwnik Bonda. Od początku nie było wątpliwości, że ten homoseksualista coś knuje.
Sceny walki wyszły w porządku. Trochę mnie z początku denerwował fakt, iż w komiksie bohaterowie to po prostu zwykli ludzi, którzy po prostu mają odwagę, żeby wkładać kostium i zwalczać przestępców, a w filmie pokazali ich jako mistrzów aikido, kung-fu i innych azjatycko brzmiących słów, ale wyszło to filmowi na dobre.
No i jakiś producent z Time Warner stwierdził, że pokazywanie jak bohaterowie palą papierosy to serious buisness zarezerwowany tylko dla największych skurwysynów, więc poza Komediantem nikt nawet nie stoi w pobliżu tytoniu. Przez co pani Jupiter wychodzi na ciut cofniętą w rozwoju kiedy bawi się przyciskami na Archimedesie (w komiksie szukała zapalniczki).
Podsumowując, film jest chaotyczną kopią komiksu. Snyder porusza się po świecie Watchmenów jak dziecko we mgle. Wygląda to tak, jakby rozebrał komiks na części i potem złożył na nowo kompletnie nie zastanawiając się nad tym co robi. Czasem udaje mu się naprawdę wyłowić jakąś perełkę, jak na przykład pierwsze pół godziny, ale czasem koncentruje się na rzeczach zbędnych, które bez większego żalu można by było wyciąć.
Ech, narzekam jak stara baba. Chodzi o to, że film nie jest zły, jest okej i jak najbardziej zachęcam do obejrzenia, chociażby po to, żeby zobaczyć, że o nadal można powiedzieć coś nowego o superbohaterach. Po prostu trochę za dużo po nim się spodziewałem ;)