Frank Miller. Kiedy dokładnie kompletnie pozdradał zmysły, ten zacny człek?
Ciężko powiedzieć. Debiutował pod koniec lat '70 i jego początki ciekawe nie były. Dopiero w roku pańskim 1981, gdy DC dało mu wolność kompletną w kształtowaniu postaci Daredevila pokazał głębie swego talentu. Inspirowany filmami noir, postanowił osadzić własnie w takich realiach latającego w czerwonych rajtuzach ślepego prawnika.
Następnie stworzył Elektrę, zabójczynię ninja na zlecenie, która jednocześnie stała się miłością życia Daredevila. Była to jedna z pierwszych tak wyrazistych, niekiczowatych przedstawicielek płci żeńskiej jakie zawitały w komiksie. Potem ją zabił.
Ten moment właśnie uważa się za przełomowy, zarówno dla kariery Millera, jak i kształtu historii komiksu. Uśmiercenie tak ważnej persony, w dodatku z zamiarem utrzymania jej w tym stanie (jak tylko Miller rozstał się z Daredevilem to dokonała zmartwychwstania) było początkiem rewolucji, którą opisywany dziś bohater kontynuował w "The Dark Knight Returns". A, no i po drodze miał "Ronina". IMHO przereklamowane badziewie.
1986 - data przemiany.
W roku tym, Chrystus pan nasz, zszedł na ziemię i wskazał na dopiero co wydane "Watchmen" Alana Moore i rzekł "That's the shit, nigga".
No i przy okazji pojawił się również "The Dark Knight Returns" Millera. Co tu dużo mówić, gdyby nie te dwa tytuły to dziś historie obrazkowe byłyby przeznaczone głównie dla półmózgich sześciolatków, którymi ktoś za mocno potrząsał, gdy byli w probówce. Te dwa dzieła pokazały, że mroczne, poważne i skomplikowane opowieści można przedstawić za pomocą komiksu i że potrafią się dobrze sprzedać.
Miller, tak samo jak Moore zresztą, w owych czasach kroczyli od sukcesu do sukcesu.
Kolejnym przystankiem autora urodą przypominającego Freddy'ego Kruegera, którym się zajmujemy w ten pięknym ciepły wieczór było "Sin City". Pisanie o tej serii straciło sens w okolicach roku 2006, gdy pojawił się zanurzony w gwiazdozbiorze hollywoodzkim film reżyserii Rodrigueza i samego Millera.
Millera od pory wydania pierwszej części Miasta Grzechu ścigała Fabryka Snów, celem nawiązania współpracy. Nasz heros bardzo ochoczo zabrał się za pisanie scenariuszy dla producentów filmowych, lecz szybko przekonał się, przy RoboCopie 2 i 3, które pomagał tworzyć, iż raczej skrzydeł swych nie rozwinie.
No i nastały czasy nowożytne. Dwudziesty pierwszy wiek przyszedł, a w raz z nim, Robert Rodriguez zapukał do drzwi Franka Millera z propozycją sfilmowania perypetii twardzieli w grzesznym mieście. Miller rzekł "pierdol się, zasrany imigrancie". Na co Rodriguez uznał, że będzie lizodupem i zrobi "demo" jak on widzi "Sin City", dopiero potem Miller może mu powiedzieć, żeby wracał do Meksyku.
W międzyczasie Miller dostał ofertę zrobienia sequela do swego klasyka, z którego skorzystał i tak oto powstał "The Dark Knight Strikes Again". Najgorsza kupa kału z Batmanie w roli głównej, aż do momentu powstania "All Star Batman and Robin the Boy Wonder" sprzed lat czterech, które również spod ręki Millera wyszło.
Hmm, tak, to jest chyba ten moment, gdy umysł Franka dotknęła demencja starcza.
Film Sin City w końcu powstał, w bólach i cierpieniach niestety, bo Rodriguez mówił "komiks jest doskonały, trzymajmy się go", a Miller chciał zmieniać. Na gorsze podejrzewam.
Kolejna ekranizacja, "300" tylko utwierdziła bohatera mego wywodu w tym, że jest przezajebisty madafaka, wszystko co zrobi jest cudowne, a wysiłek jego stękań w toalecie jest lekarstwem na raka.
W ten oto sposób dochodzimy do "Spirit". Filmu, który lawiruje między poważnym kinem detektywistycznym, a parodią gatunku komiksowego, w tym "Sin City", na poziomie serii "Evil Dead".
Mamy zatem przestylizowanego Samuela L. Jacksona, faszystowskiego dentystę i geniusza zbrodni w jednym, który nie dość, że jest nieśmiertelny, to z tyłka wyciąga sobie spluwy oraz dylematy doktor Dolan, lekko zmieszanej młodej damy, która wie, że Spirit to "bohater", który ugania się za kobietami, ale i tak postanawia być przy nim, mając nadzieję, że w końcu doceni, że ją ma.
Co ja się będę produkować jak Filmweb ładniej to podsumował:
"Nie wiem, kto wpadł na pomysł, aby dać Frankowi Millerowi pieniądze na "Spirita". Musiał to być osobnik cierpiący na wodogłowie, pomroczność jasną albo chociaż rozwolnienie. "
Wnioski końcowe:
- zgadzam się z opinią, że Miller zasługuje na bycie jedną z ikon współczesnego komiksu
- jakoś przeżyję to, że wychwalany jest pod niebiosa, pomimo tego, że tak naprawdę popełnił tylko 2 naprawdę dobre tytuły
- "Ronin" jest przereklamowany
- Frank Miller powinien zakończyć karierę i przestać hańbić swe dobre imię wraz z wydaniem komiksu "300".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz