30 grudnia, 2008
"Mam wrażenie jakbym mieszkał w dolnej połowie klepsydry."
28 grudnia, 2008
Narzekanie poświąteczne.
23 grudnia, 2008
Sto lat, Dżizus.
22 grudnia, 2008
"Tańczyłaś kiedyś z diabłem przy świetle księżyca?"
Koleżanka wyszła za mąż. Kim ona jest, z kim się związała i jak ten cały proces się toczył to sprawa drugorzędna. Choć uważam, że za szybko się zdecydowała na ślub, bo przyjęła ofertę udania się na ślubny kobierzec w wieku dwudziestu jeden lat. Poza tym, ten typ jakiś taki brzydki jest. I niezbyt inteligentny. No, ale skoro ona nie wybrzydzała to ja tym bardziej nie mam zamiaru.
Ważne jest to jak to na mnie wpłynęło.
Otóż, sprawiło to, że zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem po drodze nie popełniłem błędu. Gdybym utrzymał mój poprzedni związek, zamiast go z niekłamaną przyjemnością zdemontować, to teraz pewnie załatwiałbym sprawy weselne. Aranżował spotkania negocjacyjne pomiędzy moją rodziną, a wrogim obozem. Informował znajomych, że mają się stawić w dniu takim i takim, o godzinie owej, a nie o innej, bo jak się spóźnią to bez wódki cały wieczór przesiedzą. To wszystko byłoby preludium do stawienia się w maju przed urzędnikiem państwowym razem z moją niedoszłą kobietą i zadeklarowania chęci bycia z nią do końca.
Aż do wygaśnięcia ostatniej pierdolonej gwiazdy.
Wystarczyłoby wytrzymać jej niewolnicze rządy jeszcze przez chwilę i być może zaznałbym rodzinnego szczęścia, ciepła domowego ogniska i innych tym podobnych pierdół.
No chuj. Tak też bywa.
I ten optymistyczny akcent prowadzi mnie do zaprezentowania kolejnych utworów, które na wrzucie w mym profilu można znaleźć:
Zbigniew poleca na dziś to zespół Clap Your Hands Say Yeah i jego "Satan Said Dance", czyli coś co branża muzyczna nazwała "indie-dance". Utwór wielce interesujący, bo twierdzi, że w Piekle Szatan zmusza potępione dusze do tańca ;)
Muzyka do nucenia pod prysznicem to "Kiss" Prince'a.
21 grudnia, 2008
Fabricate Diem. Punc.
Po zastraszającej liczbie dwóch pozytywnych wpisów, wracam do bycia zgryźliwym tetrykiem. Tak też bywa. Cóż, wszystko się kiedyś kończy.
A powód? Fallout 3.
W końcu "dojrzałem" na tyle, by tą grę ocenić w miarę obiektywnie, nie kierując się emocjami, nostalgią i tym całym innym gównem, jakie mają na człeka wpływ, gdy opisuje kontynuację rzeczy, która go ukształtowała za młodu.
Od razu mówię, że nie będę o tym tytule pisał w samych superlatywach, jak kwiat "profesjonalnego" polskiego dziennikarstwa, czyli redaktorzy z CDA czy Playa, którzy ekscytują się byle czym, z byle powodu i wytryskują hasłami "gra roku" zanim w ogóle dojdą do podsumowania.
A zresztą, powyższe zdanie można zastosować do wszystkich większych premier, jakie miały miejsce w ostatnich latach. Takie czasy, teraz albo wszystko jest przezajebiste, albo do dupy. Ale w większości przezajebiste. Przynajmniej jeśli o gry chodzi. W typowym magazynie, nie ograniczając się tylko do kraju naszego mamy kilka recenzji, w których oceniający piszą, że "oto mamy murowanego kandydata do tytułu roku" i stawiają "8-9/10", mamy niewielką ilość gier ocenionych na średnie ("5-7") i jeden - dwa tytuły słabe ("1-4").
Żeby nie być gołosłownym - listopadowy CDA ma 7 recenzji opisujących "gry roku" (w tym Fallout 3 - rpg roku, Dead Space - horror roku, PES 2009 - sportowa roku, Red Alert 3 - strategia roku i Pure - wyścigi roku), cztery recenzje produktów średnich i jedną grę skrajnie złą. I tak co miesiąc.
Z czego to wynika? Z niekompetencji? Z przechodzenia gier "na szybko", tak, że ocenia się tylko "pierwsze wrażenie"? Z nieumiejętności zrozumienia, że oceny 8-9 powinno dawać się tytułom prawdziwie wyjątkowym, a żeby gra była godna oceny "10" to sam Jezus powinien ją zarekomendować i powiedzieć "oto ciało moje, grajcie i cieszcie się" przy akompaniamencie chórów anielskich? A może po prostu recenzenci chcą się przypodobać wydawcom, żeby otrzymywać od nich jakieś "prezenty"? A może wszystko na raz?
Co tłumaczy zapotrzebowanie na krytyków pokroju Yahtzee'go, który nieco przejaskrawia negatywne aspekty gier, po czym z tych wad się nabija.
Ten trend do przesadzania i nadmiernym podniecaniem się danym tytułem skutecznie mnie odstraszył od zakupów pism o grach dla recenzji i tekstów. Teraz kupuje tylko dla dodatków.
Tyle słowem wstępu, teraz zdań kilka na temat Fallout 3 :)
Nie jest zły.
Co prawda moi "współzałoganci" z JRK's RPGs pastwią się nad tym tytułem bezlitośnie, wskazując na każde, nawet najdrobniejsze niedociągnięcie i pisząc jak ta trójka w nazwie jest szczytem bezczelności ze strony Bethesdy, hańbą etc., ale moje zdanie w tej materii jest nieco inne. To znaczy, zgadzam się ze wszystkim co napisali, jeśli chodzi o wady, czyli beznadziejna główna oś fabularna, nędzne dialogi, żałosna końcówka, świat gry czasem wręcz bijący swoją bezsensownością, czy niedopracowana walka, ale nie pozwólmy, żeby te minusy przysłoniły nam plusy. Rewelacyjny jest tutorial, znakomita jest eksploracja terenu, Schronów w szczególności, no i V.A.T.S, pomimo swojej powtarzającej się natury, daje dużo radochy. Czyli mamy taką sobie gierkę, która mogłaby być znacznie lepsza, gdyby tylko usiąść i przemyśleć pewne sprawy.
Aha, i ja najchętniej ukrzyżowałbym pana Todda Howarda za to, że tuż przed premierą pierdolił o ponad dwustu zakończeniach, a ostatecznie jest jedno, z trzema wariacjami. Nie polecam, ani nie odmawiam do kupna/kradzieży/czegoś innego. W ogóle do niczego nie namawiam.
Z innych wieści, ostro się za Palahniuka wziąłem. "Udław się" właśnie przerabiam, a "Dziennik" już na mnie czeka. I jeszcze doczytałem do końca "Rzeźnię numer 5" Vonneguta zanim się znowu poddałem palahniukowemu nihilizmowi, co mnie cieszy, bo przynajmniej o jedną rzecz niedokończoną mniej na liście, na której jak na razie jest "Ronin" Millera i "Amerykańscy Bogowie" Gaimana.
I po tej całej katordze związanej z przygotowaniem się do egzaminu z prawa gospodarczego (poszło nieźle, dziękuję, że pytacie) okazało się, że za dwa tygodnie mam 3 kolejne zerówki. Super.
A, zapomniałbym, muzyczka.
Deerhunter - "Nothing Ever Happened", od Zbigniewa. Nie wiele wiem o tym zespole, ale ponoć głowa stojąca za nim to wielki kumpel Reznora.
Otis Redding - "(Sittin' On) The Dock Of The Bay". W prysznicowej klasyce.
18 grudnia, 2008
Pozytywnie nadal.
17 grudnia, 2008
Pozytywne myślenie jest rezultatem życia, które jest nastawione na doskonalenie siebie samego ble ble ble.
Na pierwszy ogień lecą książki Chucka Palahniuka. "Fight Club" i "Rozbitek". Czyta się je szybko i przyjemnie. Dowodem tego jest fakt, że przeczytanie obydwu zajeło mi 5 dni.
W przypadku "Podziemnego Kręgu", film jest może lepiej zrobiony, bardziej inteligentnie, z lepszą końcówką; książka za to jest bardziej mroczna, z opisami, które drastycznością przebijają nawet najbardziej brutalne sceny z ekranizacji (chociaż to może po prostu moja wyobraźnia).
14 grudnia, 2008
Yupikayey motherfucker. And merry christmas.
Zapraszam do wczucia się w świąteczną atmosferę :) I przypominam, że centra handlowe chcą, byście czuli magie świąt już od 2 listopada. "Zaadaptujcie się lub zgińcie". Prawo ewolucji według Darwina tak powiada. W muzyce do usłyszenia mamy: The Knife - Heartbeats, w wersji na żywo, z niesamowicie atmosferycznym samplem zakoszonym z piosenki promującej film "Top Gun" - "Take My Breath Away" zespołu Berlin. Czemuż? A bo ktoś mądry, albo użytkownik, albo admin z wrzuty, usunęli ten iście zajebisty utwór z ich portalu. Tak być nie może. Zbychu poleca. Z klasyków można dziś odtworzyć utwór Run-D.M.C, pionierów rapu, o nazwie "Walk This Way" który zrobili wraz z tymi babsko wyglądającymi kolesiami z Aerosmith. Kawałek ten też ma niesamowicie fajny teledysk.
13 grudnia, 2008
Świat Korporacji.
Z innych wieści, robię sobie przerwę od "Amerykańskich Bogów" Gaimana. Ta książka jest tak masywna, tak bogata w szczegóły i wątki poboczne, że po prostu nie da się jej szybko przeczytać. Powrócę do niej jak przejdę przez dwie książki Chuka Palahniuka, jakie dostałem na Mikołajki, czyli "Fight Club" i "Rozbitek" oraz "Ronina" Franka Millera. Aha, JRK ostatnio molestował mnie, żebym coś skrobnął dla niego, jakoś tak się złożyło, że w piątek miałem trochę czasu wolnego, więc na jego stronie, do której odnośnik jest po Waszej prawicy, można poczytać o moich wrażeniach dotyczących Eschalon: Book I. Do posłuchania znaleźć można na wrzucie utwór "Bulls On Parade" jednego z najbardziej wpływowych zespołów lat '90 - Rage Against The Machine. To ode mnie. Żeby można było sobie pomachać czachą, podczas mycia głowy ;) Kawałkiem nieco nowszym jest kompozycja instrumentalna - "Day Five" - autorstwa Explosions In The Sky.
06 grudnia, 2008
Nuke The Fridge!
Enyłej.
Dzisiejszego wieczora postanowiłem nadrobić pewną rzecz. Zająć się sprawą, która chodzi za mną kilka dobrych miesięcy. Napisać w końcu parę słów na temat kontynuacji jednej z najbardziej fantastycznych trylogii w dziejach.
Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki.
Przyznam, że niełatwo mi było ocenić owy film. W końcu, na przygodach Jones'a się wychowałem, tak samo zresztą jak na Gwiezdnych Wojnach, inną serią którą szanowny pan George Lucas postanowił zjebać.
Więc ten, w chwili obecnej "trochę większy" pan, postanowił dorobić piździe uszu i kazał Spielbergowi dokręcić zbędną, czwartą część do trylogii. "Średniak" to słowo chyba najlepiej opisuje to co im wyszło, tuż zaraz za słowami "Gwałt", "Wypalenie" i "Skok na kasę", a przepraszam, ostatnie się nie liczy, bo to zwrot.
Lekko może przesadzam, ale nie potrafię utrzymać emocji na uwięzi, jeśli chodzi o sprawy związane z moim dzieciństwem. Ale, do rzeczy:
Czas akcji został przeniesiony w lata 60, żeby dopasować wiek Indiany do wieku Harrisona Forda. Oznacza to, że fuhrer padł razem ze swoją ideologią i potrzeba znaleźć nowych przeciwników. Rozumiem, że komuniści się na to znakomicie nadają, ale na boga! Dlaczego Cate Blanchett ma tak beznadziejnie sztampowy akcent? Dlaczego prawie każda postać zachowuje się tak schematycznie? Dlaczego z fabułą, który mógłby wymyślić szczyl, który dopiero co odkrył uroki masturbacji? I dlaczego, do chuja pana, wszystko wygląda tak sztucznie? To nie może być oczywiście CGI, bo wszyscy, od producentów po babcie klozetowe twardo twierdzili, że będzie użyte tylko w miejscach absolutnie wymagających lekkiego "podkręcenia" graficznego. Czy mam przez to rozumieć, że CAŁY KURWA PIERDOLONY FILM był do "podkręcenia"? Innymi słowy, brak interesujących charakterów, brak wciągającej historii i brak zapierających dech w piersiach popisów kaskaderskich. Rzeczy, z których poprzednie części słynęły. Zamiast tego mamy ograne schematy, beznadziejną historię oraz całą masę sztuczności. Jest takie przesycenie efektami specjalnymi i pościgami, które przecież we wcześniejszych przygodach Indiany występowały zdawkowo, przez co robiły większe wrażenie, że człowiek przestaje zwracać na nie uwagę. Coś jak z nowymi częściami Gwiezdnych Wojen. Po setnej walce na dżipach, po milionowej ucieczce, która się kończy kolejną wpadką już widzowi zwisa. Podstarzały Indiana trzyma formę co prawda, ale cała reszta jest jak o kant dupy rozbić. W szczególności Szyja Lebuf, znany z Transformerów, który w "Czaszce..." jest bardziej wkurwiający od tego małego chinola ze "Świątyni Zagłady", a to już nie lada wyczyn.
Nie, jednak zmieniam zdanie, ten film to nie jest średniak, za jakiego go uważałem przed zabraniem się za tą "mini" recenzję. To jest hańba na honorze Spielberga, prawdopodobnie jego najgorsza rzecz (tak, gorsza od Always, 1941 i Wojny Światów) w jakiej maczał palce i ostateczny dowód na to, że im grubszy Lucas się robi, tym chciwszy.
Jakim cudem ten tandem mógł spierdolić coś, co było nie do spierdolenia? Nie mam pojęcia. Jeśli chcecie zachować swoje optyczne dziewictwo to nie oglądajcie tego.
A w kąciku muzycznym dzisiej mamy:
Black Angels - Young Men Dead. Pozytywne, zbychowe, psychodeliczne wibracje.
Eddie Cochran - Summertime Blues. Bo tęskno za dniami ciepłymi.