Łatwo powiedzieć „odchodzę z pracy, walcie się!” trudniej jeszcze przeżyć okres wypowiedzenia. Z nikim nie mogę pogadać, bo jedyny temat, z jakim kojarzą moją personę to rezygnacja. Jakbym był przeżarty trądem. Nagle pojawia się dystans, dyskusje filozoficzne „co gdyby...” i deklaracje w stylu „skoro ty odchodzisz, to ja też!”.
Rzecz jasna, konwersacje takie w całości można o kant dupy rozbić. Z niejedną pracą się rozstawałem i z tego, co widzę, takie pieprzenie to naturalny sposób na pogodzenie się z odejściem danej osoby, w tym przypadku mnie.
Choć w sumie, mam nadzieję, że moja decyzja zainspiruje kogoś ze współpracowników do znalezienia sobie czegoś lepszego. W dzisiejszym świecie odbierać na koniec miesiąca pensję w wysokości 1000-1500 zł to jak dostać z liścia w mordę.
W piątek w końcu będę miał pożegnanie za sobą. Od początku tygodnia chodziłem poddenerwowany tą imprezą, co ewoluowało niekiedy we wkurwienie, a w skrajnych przypadkach w melancholię, czy nawet depresję. Cała gama skrajnych emocji. Powinienem sprawdzić, czy w ciąży nie jestem. Im szybciej to się skończy, tym lepiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz