09 stycznia, 2010

Męka Pańska.

Jestem w trakcie aktualizacji komputera. Nowa płyta główna, więcej ramu i procesor prosto z fabryki, a nie jakiś używany szajs, jak dotychczas. Update mego mechanicznego rumaka to zawsze traumatyczne przeżycie. Pamiętam jeszcze czasy Commodore 64, kiedy to z ojcem siedzieliśmy pół dnia i staraliśmy się magnetofon do odtwarzania gier ustawić.

Technologia od tego czasu mogła pójść naprzód, ale ilość czasu jaki spędzam ze swoim starszym, gdy robimy coś z komputerem zawsze jest taka sama. Piątek wieczór, godzina 21:00, siadamy z ojcem do przemiany mego pc, który w roku 2005 był szczytem myśli technicznej, w platformę do gier godną czasów dzisiejszych. Teoretycznie robota na 2-3 godzinki maksimum. Ale nigdy nie jest tak łatwo.

Szukanie śrubek pałętających się po obudowie, zamiana dysków miejscami, nagrywanie ich zawartości, kopiowanie i usuwanie plików; podłączanie, przełączanie i sprawdzanie, który napęd działa, ciężkie decyzje, czy instalować nową wersję Windowsa czy nie, w końcu, problemy z cholerną instalacją powodują, że siedzimy do 4 rano. I tak jest za każdym razem, kurwa mać. Zawsze wyskakuje coś, przez co bawimy się trzy razy dłużej niż powinniśmy.

Najlepsze jest to, że i tak nic nie działa jak powinno, przez co jestem zmuszony do używania laptopa. Dopiero we wtorek/środę, gdy Windows 7 zawita do mych drzwi, promyki słońca i nadziei powinny rozświetlić mego peceta. Światło będzie bić z jego wnętrza wskazując drogę do Nowej Jerozolimy. Póki co mam tu drugą Golgotę.

Brak komentarzy: