15 czerwca, 2009

Certyfikat.

Kolejny poniedziałek rozpoczęty, po raz kolejny ciężki powrót do pracy po weekendzie. Ech.

Przynajmniej sprawę certyfikatu mam z głowy. Poszło raczej zgodnie z oczekiwaniami. Daleko od wybitności, ale całkiem nieźle mimo wszystko.

W dzień pierwszy, czyli w sobotę, zamknięto mnie w ciasnej klitce wraz z pięćsetką innych zdających na sześć godzin.
Byłoby krócej, ale komisja wzięła pod uwagę tych wszystkich czternastolatków ze słabym pęcherzem oraz starców, którzy certyfikat chcą zdobyć chyba tylko dla przyjemności i po każdym etapie była przerwa dwudziestominutowa.

Poziom był trochę cięższy niż maturalny.

Najgorszy był fakt, że miałem pomysł na świetne, krótkie opowiadanie o sześcioletniej dziewczynce, która raz na jakiś czas opuszczała naszą nudną rzeczywistość, by zwiedzać inne światy, wymiary, czas i przestrzeń oraz o jej arcywrogu – złym, kosmicznym piracie o imieniu Murray – ale musiałem je mocno ukrócić i uprościć, żeby się zmieścić w limicie 180 słów.

Dzień drugi, etap mówiony, to zupełnie inna historia. Zamiast pół dnia siedzieć pod ścianą i czekać aż będzie można przystąpić do kolejnych części egzaminu, zostałem zaproszony na rozmowę natychmiast po przybyciu na miejsce. Kwadrans później byłem już w drodze do domu, uwolniony spod destrukcyjnej mocy stresu. Wyniki dopiero za miesiąc, a odebranie papierku w październiku.

Teraz czeka mnie jeszcze wybór studiów, znowu.

Brak komentarzy: