W piątek byłem na koncercie Bonobo w Palladium. Byłem zachwycony i zdruzgotany jednocześnie. Zachwycony, gdyż w końcu muzycy nie kojarzeni z Eurowizją zaczęli zauważać nasz tyci kraj. Ba! W tym roku Polska stała się wręcz mekką dobrej muzyki, co może nie jest najlepsze dla portfela, ale dzięki temu moje zadowolenie z życia właśnie tutaj znacznie wzrosło.
Bonobo Live Band, czyli Simon Green i jego ekipa muzyków byli fantastyczni. Żywe, radosne nuty z pogranicza elektroniki i jazzu. Polecam wszystkim.
Zdruzgotany natomiast, bo Palladium, jak większość klubów warszawskich, ładnie sobie liczy za podstawowe usługi. Szatnia - 4 zł, piwo - 8 zł, bilet - łojezus maria 1/10 mojej byłej pensji. Było też trochę baboli technicznych, cały czas jakiś dziadek majstrował na scenie, bo albo mikrofony nie działały, albo jakieś kable trzeba było wymienić. Nie wiem czy to wina klubu, czy Bonobo kiepsko się przygotowali.
I ścisk był taki, że nawet nie miałem miejsca, żeby ułożyć ręce do oklasków, nie mówiąc o baunsowaniu. W dodatku w pewnym momencie dwa wieżowce przede mną stanęły i nie widziałem całej sceny. Wychyliłem się za jednego - dostrzegałem perkusistę, typka za konsoletą i piosenkarkę (urocza istota ze świetnym głosem, ale nie usłyszałem jej imienia), wychyliłem się za drugiego - widziałem flecistę i Greena. Ech.
Generalnie, warto było.
A teraz do łącznika: