28 września, 2009

Braterstwo Człowieka

W końcu wpadłem na genialny pomysł, który zrewolucjonizuje cały koncept pracy. Co więcej, dzięki niemu spojrzymy na nasze życia w nowej perspektywie i zaczniemy doceniać drugiego człowieka.

"Mordercze Poniedziałki."

Czy pamiętacie czas młodości, kiedy GTA było w drugim wymiarze i można było jeździć po mieście w poszukiwaniu bonusów? Stare, dobre dzieje. Jedną z tych atrakcji, jaką można było zdobyć, było "kill frenzy" lub jeśli się kupowało od pirata ze wschodu "czias zabyjac". Chodziło o to, żeby wymordować jak najwięcej ludzi w danym czasie, bez przeszkadzania ze strony policji.

Na tym, mniej więcej, opierałaby się moja propozycja.

w każdy poniedziałek, który się spędza w pracy, można zabić losową osobę, w jaki tylko sposób się chce, bez żadnych konsekwencji.
Nie dość, że w lepszym samopoczuciu będziemy wracać do roboty po wolnym weekendzie, wiedząc jaka fajność tam na nas czeka, to jeszcze zaczniemy zwracać uwagę na współpracowników. Będziemy starać się zdobyć ich koleżeństwo, rzucać komplementami i dawać prezenty, po to, żeby nie stać się ich ofiarą w poniedziałek. Prawdziwe "Braterstwo Człowieka", jak w "Imagine" Lennona.

Doskonała sytuacja wyglądała by tak, że całą drużyną z pracy by się chodziło w poniedziałki zabijać żebraków, cyganów i rumunów, którzy nie robią nic poza wyciąganiem łapy po pieniądze, oczywiście w celu odstresowania się, a nie oczyszczania ulic. Cholera, może nawet jakaś przyjaźń by z tego wynikła.

Trzeba to opatentować i zgłosić do ONZ. "Mechaniczna Pomarańcza" na żywo i Nobel pokojowy gwarantowany.

CO-CO-CO-CO-CO-COCAINE!

25 września, 2009

Strach i odraza w Warszawie.

Ostatnio strach wespół ze stresem rządzą moją szarą egzystencją. Głównie dotyczy to pierwszego zjazdu na studiach, który będę mieć jutro. Mam ciągłe obawy czy tym razem dobrze wybrałem kierunek, czy też znowu rzucę po semestrze twierdząc, że to nie dla mnie.

Zresztą, co za absolutny kretynizm panuje na tym świecie, żeby od człowieka młodego i niedoświadczonego, od zwykłego idioty, któremu tylko przyjemności w głowie, kompletnie nie zastanawiającego się nad przyszłością, wymagać, żeby z marszu podjął decyzje co chce robić w życiu.

Do tego problemy z inspiracją mnie katują (patrzcie niżej). Chęci jak najbardziej są obecne, po prostu, gdy siadam przed Wordem to mój umysł staje się równie pusty, co biała karta dokumentu, na którą patrzę.

Trzeba się będzie zmobilizować wewnętrznie, a jak się nie uda to spróbować sposobu Witkacego, czyli porządnie się narąbać.

24 września, 2009

Opróżniając basen.

Tak więc matka mi trafiła do szpitala, żeby pozbyć się haluksów (poleciłbym google grafika, ale tylko pod warunkiem, że ma się fetysz do stóp). Niby prosty zabieg, a pocę się z nerwów. Na szczęście już jest po operacji, jednak nadal nie wiadomo, czy wszystko ładnie się jej zagoi i kiedy będzie wstanie normalnie stawiać kroki. Jest jeszcze więcej niewiadomych, przez które trzęsę się na samą myśl. Szczególnie, gdy ją dziś odwiedziłem i ujrzałem jak leży w sporej salce przepełnionej starszymi ludźmi. Po zabiegu nie może się ruszać, więc zajmowałem się nią przez jakąś godzinę.
Aż żałowałem, że w podstawówce nie miałem tamagotchi. Gdybym się w to bawił to teraz takie podstawy jak karmienie, sprzątanie po kimś czy zabawianie rozmową, pomimo tego, że życie jest do dupy, a dookoła osoby, którym bliżej do trumny niż do kołyski nie byłyby problemem.

Ta wizyta uświadomiła mi zresztą, że pewnego dnia rodzice mi zejdą, nieważne z jakiego powodu, czy to ze zaawansowanego wieku, czy czegoś innego. I jakże chujowy moment to będzie.

Ponadto, to stare powiedzenie, że szpitale śmierdzą moczem i staruchami jest nadal jak najbardziej aktualne. Po tym jak się przekroczy próg takiej instytucji i ten specyficzny odór uderzy w zmysły to człowiek momentalnie traci nadzieję na wyzdrowienie, czuje się opuszczony i zaczyna myśleć, że już stąd nie wyjdzie. Nie frontem przynajmniej. Najpewniej skończy się w czarnym plastiku w tym kontenerze na odpady toksyczne na tyłach.

Oczywiście reszta rodziny też się nakręca na myśl, że coś może nie wyjść, co tylko jeszcze bardziej podnosi mi ciśnienie.

No, ale muzyczka. Pearl Jam nowy album pokazał i przyznam, że nie jest najgorszy. Taki średniak. Zbigniew twierdzi, że jest bardzo fajny po kilku przesłuchaniach i żeby zachęcić poleca "The Fixer".

Ja natomiast, ze zgredowych rzeczy, daję "Low Rider" zespołu War.

23 września, 2009

Inspiracja.

Z inspiracją jest jak z rzygowinami. Sama wybiera czas i miejsce swego nadejścia, nie mówiąc o ilości. Często jest spowodowana nadużyciem alkoholu i/lub narkotyków. I zupełnie jak rzygowiny, w większości składa się z pół przetrawionych resztek.

Poza tym, jakiś typ przez pół roku robił grę na RPG Makerze VX (licencja to koszt jakiś 60 dolarów), korzystając tylko ze środków oferowanych przez ten program, po czym zaczął ją sprzedawać przez internet za 19,99 $. Fabuła oparta na opowieści biblijnej o Arce i zalaniu świata, grupka dzieci znów została wybrańcami, żeby pokonać złego etc., czyli typowy szajs. A i tak po pierwszym miesiącu miał ponad 5000 zielonych dochodu, co więcej "poważne" strony recenzenckie jak RPGFan postawiło temu tytułowi oceny w okolicach 9/10.

Życie bywa cholernie niesprawiedliwe.

21 września, 2009

Pracowity dzień.

Ponieważ dzień w pracy mija wolno to postanowiłem urozmaicić sobie czas poprzez próby dotknięcia językiem czubka swojego nosa. Próbuję już tak szóstą godzinę. Skąd inspiracja do takiego zachowania? Otóż w weekend, który to spędziłem we Władysławowie, znajomy wspomniał, że niektórzy opanowali tą niezwykłą sztukę do perfekcji, więc postanowiłem sprawdzić czy i ja zaliczam się do tych wybrańców. Niestety, nie dane mi jest posmakować skóry, która schodzi z okolic moich nozdrzy po zbyt długim siedzeniu na słońcu.
Wszystko przez starą kontuzję języka, której nabawiłem się w czasach swojej szalonej młodości, gdy jeździłem po Azji. Pamiętam, że był taki facet w Bangkoku, który potrafił w ustach trzymać ogromne ilości ostrych żyletek, wcale się nie raniąc. Oczywiście, musiałem mu udowodnić, że to co potrafi żółty potrafi też i biały, przez co prawie skróciłem swój język o połowę.

Na szczęście dla mnie i dla kobiet w moim życiu, nie doszło do tego ;)

16 września, 2009

Megakorporacje.

Wczoraj pan Robert Kotick, szef największego obecnie molocha na rynku gier Activision-Blizzard powiedział, że celem jego firmy (właściciela serii Call of Duty, World of Warcraft czy Guitar Hero) jest wyeliminowanie czynnika "zabawy" z pracy deweloperów przy tworzeniu gier. Activision-Blizzard, niczym kiedyś Electronic Arts, postanowiło kontynuować politykę strachu, pesymizmu i depresji, dając każdemu swojemu pracownikowi do zrozumienia, że jest zbędny, nie rezygnując z nacisków na niego.

Cholerny kryzys gospodarczy pozwala mu zachowywać się jak przeklęty tubo-kapitalista stojący na czele złowrogiej korporacji, niczym w jakiejś kiepskiej i zużytej fabule science-fiction.
"Jeśli nie będziesz harował jak niewolnicy w czasie wznoszenia piramid to cię zwolnię. Jeśli potrzebujesz motywacji, zawsze możesz odwiedzić dział kadr, gdzie trzymamy tony CV od bezrobotnych deweloperów, którzy w każdej chwili mogą cię zastąpić".

Co więcej, chłopak otwarcie mówi, że chce, żeby gry stały się produktem "paczkowym". Kurwa. Mówimy tutaj o rozrywce, która jest/będzie przyszłością, która zastąpi kino, telewizję, a może nawet spowoduje, że wychodzenie z domu stanie się przestarzałe. To nie jest srajtaśma z recyklowanej makulatury, sześć sztuk za 4,99. Gry nie są mięsem z Constaru, żeby byle gówno wziąć owinąć w folie i sprzedawać na kilogramy.

Wielki Elektronik (EA) stracił na takiej polityce swoją porządną reputację zdobytą na początku lat '90, nikt nie chciał dla niego pracować, a jego gry stały się przedmiotem kpin. Niedawno to się zmieniło, królowa zaczęła szanować swoje robotnice, w efekcie czego mamy niezłe, świeże tytuły jak Dead Space czy Mirror's Edge.

Ja z pewnością nie wesprę Activision-Blizzard finansowo, dopóki to monstrum tam rządzi. Wiem, że to może być ciężkie do realizacji, szczególnie ze zbliżającym się Modern Warfare 2, Diablo 3 i Starcraftem 2, ale zaklinam was, dobrzy ludzie z internetów, zróbcie to samo, gdyż pan Kotick to człowiek, który widzi świat jakby był kodem matriksowym, z tymże zamiast odwróconych kanji, tudzież blondynek i brunetek jak "Szyfrant" (pozdrowienia dla profesjonalnych polskich tłumaczy), widzi znaczki dolara i euro.

14 września, 2009

Bóg jest astronautą.

Bywa tak, że nie słucha się naprawdę muzyki, dopóki nie nastawi się głośników na maksimum, aż dostaje się z nich podmuchem powietrza, a uszy zaczynają krwawić. Trochę nie składnie, ale chyba wiadomo o co kaman.
Ostatnie takie moje doświadczenie dotyczyło koncertu Tides From Nebula/Caspian/God is an Astronaut w dniu pańskim 09.09.09 r.

To co usłyszałem przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Wpierw warszawski Tides From Nebula, zespół który grał i poruszał się jakby chciał rozwalić scenę. Spodobało mi się tak, że aż zakupiłem ich album, jak tylko skończyli plumkać. Potem amerykański Caspian. Ponownie znakomitość, choć trzymali się struktury post-rockowej dość sztywno, czyli wpierw spokój, a potem stopniowanie napięcia aż do totalnej rozwałki. Szkoda, że zagrali tylko godzinę. Ich "Sycamore" na zakończenie było niesamowite, szczególnie gdy cały zespół zaczął w bębny walić.

God is an Astronaut pozamiatał. Niezłe wizualizacje, świetne oświetlenie, no i ta muzyka... a jak na koniec Caspian ich wspomógł na bisie to myślałem, że zejdę z zachwytu.

Jednak nie ma to jak bycie pod sceną, tuż przy głośnikach dwukrotnie większych od siebie, wpatrując się na popisy gitarowe. Żaden narkotyk wówczas nie jest potrzebny. Połączenie głośno nastawionych, znakomitych nut, spoconych ciał i festiwal świateł wystarczy, żeby odlecieć. Obserwując takie zjawisko ma się wrażenie, że cały świat jest wielki, pulsującym organem seksualnym. Epicentrum orgazmu.

Bywa, że takie doświadczenie może być lepsze od seksu. Seks może być zachowawczy i zimny. Natomiast emocjonalny koncert w ciasnym klubie jest jak spontaniczna pornografia z udziałem amatorów, którzy robią to tylko ze względu na frajdę jaką to daje.

Oby jak najwięcej takich koncertów w Polsce.

13 września, 2009

Powroty.

Ach, jak to miło spędzić dwa tygodnie na opieprzaniu się, nie przejmować się pracą, studiami comiesięcznymi opłatami. Łazić sobie po górach radośnie i po centrach miast różnych, wydając ciężko zarobione pieniądze na duperele i alkohol :). Oczywiście złą stroną tego jest fakt, że przez dwa tygodnie o nieprzyjemnościach się nie myśli wcale, a tu w ostatni dzień urlopu sklepienie niebieskie spada ci na głowę.

Matko jedyna. Cała niedziela poświęcona na wyjaśnianiu spraw związanych z nowymi studiami (jak to jest, że niezależnie na jaką uczelnie pójdę to nie dość, że mają tam burdel informacyjny to jeszcze traktuje się mnie tam jak natręta?), obmyślaniem co i kiedy trzeba zapłacić, a na dodatek w mojej osobistej kopalni nie mogą się doczekać, żebym wziął w ręce kilof i wyrabiał 300% normy dziennej.

Ech :/

Przynajmniej mogę sobie powspominać wieczory spędzone na oglądaniu filmów, piciu piwa i obżeraniu się czipsami. O, i miód pitny. I grzańce (oczywiście po godzinie 12:00, w końcu dżentelmenem trzeba być).

Czas, kiedy nie ma nic do roboty lub sił brakuje, żeby kontynuować zwiedzanie wykorzystałem do przeczytania Huntera Thompsona dzieła "Lęk i Odraza w Las Vegas". Co tu dużo mówić, zajebista lektura. Co prawda co chwila w wyobraźni mej ożywały klatki filmowe z ekranizacji, kiedy czytałem, ale w niczym to nie przeszkadzało w cieszeniu się słowem pisanym. Thompson miał podobny styl co Palahniuk (tak, wiem, że okres aktywności Thompsona zaczyna się jakieś 20 lat przed Chuckiem), oszczędnie, obrazoburczo i wyjątkowo. Można wysnuć wniosek, że bohaterowie "Lęku i Odrazy..." szukają wolności, niezależności i mitycznego "amerykańskiego snu" poprzez narkotyki, zupełnie jak Narrator i Tyler w "Fight Clubie" poprzez kluby walki.

Podsumowując, fajna sprawa :)

Daniel Wallace i jego "Duża Ryba" była efektem polowań na tanią książkę w księgarni. Jak ją ujrzałem to kąciki ust powędrowały w kierunku uszu, szczególnie po spojrzeniu na cenę, jednak nie była to opowieść tak dobra jak film Burtona. Zawiodłem się jak cholera. Kto kojarzy adaptacje filmową, ten wie, że był to obraz baśniowy i epicki, w który wstrzyknięto ogromną dawkę wyobraźni. Książka jest ledwie cieniem filmu. Jego biednym, brudnym i bezdomnym kuzynem. Jest króciutka i niezbyt dobrze napisana.

"Równoumagicznienie" Pratchetta poszło w ruch, gdy tylko ostatnia strona "Dużej Ryby" padła. Powiem tak, zachwycony nie jestem trzecim tomem "Świata Dysku", ale i tak bardzo przyjemnie się go czytało. Lekki styl i niecodzienne porównania pana Terrence'a wypełniają "Równoumagicznienie" po brzegi, a tematyka, czyli dyskryminacja płciowa w świecie fantasy (czemu nie ma magów-kobiet? czemu nie ma mężczyzn-czarownic?) jest naprawdę ciekawa.

Muzycznie sprawa ma się w sposób następujący:
Tęskniąc za alkoholem wypitym w czasie wyjazdu podśpiewuję sobie kąpiąc się "Jockey full of bourbon" Toma Waitsa.
Zbigniew, który namawia mnie na udział w koncercie Maybeshewill zaproponował natomiast podzieleniem się ich kawałkiem o nazwie "The Paris Hilton Sex Tape".