26 kwietnia, 2010

Ucho wewnętrzne.

Jakiś czas temu spytano Davida Lyncha o jego stosunek do muzyki. Lynch z uśmiechem na ustach powiedział: "Czasem słuchasz sobie piosenek i nagle - whoa - różne rzeczy cię nachodzą". Potem przez długą minutę próbował chaotycznie wytłumaczyć, co miał na myśli.
Muzyka, drodzy państwo. Abstrakcja, która potrafi wywołać w nas uczucia tak intensywne, że aż gardło miażdży i nie potrafimy jej opisać. Odpowiednia nuta w odpowiednim momencie może wprowadzić człowieka w stan, jaki osiąga bogaty, jurny Irlandczyk w londyńskim burdelu, po wypiciu nierozcieńczonej butelki szkockiej.

Niepotrzebnie się rozpędzam, gdyż moim zamiarem jest stworzenie skromnej notki o muzyce w grach. Tak, rola ścieżki dźwiękowej w wirtualnej rozrywce, od początkowych pierdnięć w 8-bitowych produkcjach, przez bardziej zaawansowane etapy 16-bitowe etc., aż po dzień dzisiejszy, to znakomity temat do rozważań i dywagacji.

Kiedyś się nim zajmę.

Póki co, słów kilka o nutach w Mass Effect 2  i Machinarium.


Kompozycje dźwiękowe w pierwszym Mass Effekcie bardzo dobrze uzupełniały grę. Weteran Jack Wall (Myst 3 i 4, Jade Empire) wraz z dwoma pomocnikami, których nazwiska w tej chwili mi uciekają, stworzył typowo orkiestrowe środowisko, które uzupełnił lekką domieszką elektroniki. BioWare w przebłysku geniuszu uznało, że jednak to co zrobił Wall z zespołem nie wystarcza, zatrudnili zatem debiutanta - Sama Hulicka - który nieco przerobił, "przyciemnił" (o ile można mówić o barwach w muzyce) istniejące utwory, a kilka stworzył od początku, wliczając w to główny motyw muzyczny.

Hulick nie bawił się w typowe symfoniczne pierdu-pierdu, lecz postawił na elektro i syntezatory, inspirowane soundtrackami z Diuny oraz Blade Runnera. Chłopak spisał się na tyle dobrze, że połowa kawałków na oficjalnym soundtracku jest jego autorstwa. Ba! Jego nazwisko znalazło się na okładce OSTu, pisane równie dużą i wygrubioną czcionką co Walla. Jak na pierwszą profesjonalną pracę, całkiem niezłe osiągnięcie.


Mass Effect 2 zdegradował pozycję Hulicka do asystenta Jacka Walla. Młodzian maczał palce tylko w dwóch utworach z całego soundtracku, a i tak wszystko, co zrobił podlegało symfonicznej przeróbce. Dostaliśmy zatem bombastyczną, heroiczną i epicką orkiestrę z lekką nutką elektroniki. OST z ME 2 nie jest tragiczny. Jest po prostu typowy. Niczym nie wyróżnia się na tle kompozycji z setek innych ścieżek dźwiękowych. W przeciwieństwie do ME 1, nie da się go słuchać poza grą. Coś jak z praca Hansa Zimmera w filmach Jerry'ego Bruckheimera. Chlubnym wyjątkiem są kawałki z klubów, jak Afterlife czy Dark Star, ale z tego co się dowiedziałem, team robiący muzykę w ME 2 nie miał z nią nic wspólnego.

(I'm Commander Shephard and this is my favourite music from the game)

Pff, niechcący rozpisałem się jak sukinkot. 

Ok, teraz na szybko, Machinarium. A konkretnie Tomas Dvorak. Po kiego grzyba wspominam o mało znanym Czechu, który ma za sobą jedynie garść chilloutowych kompozycji do niezależnych przygodówek? Bo kopie dupę każdemu większemu nazwisku w sztuce robienia soundtracku, zarówno jeśli chodzi o gry, jak i o każde inne medium. Bez jego muzyki, Machinarium nie istnieje. Polecam zapoznać się z darmową epką dostępną na stronach Amanita Design.
I, oczywiście, kupić Machinarium. OST wrzucają jako bonus. Prawdopodobnie najlepsza inwestycja jakiej dokonacie w tym roku.

Pozwolę sobie jeszcze wspomnieć o kosmicznej strzelance "Beat Hazard" która ponoć jest najlepszą rytmiczną rozrywką, bijącą Guitar Hero czy Frets on Fire na głowę. Działa to tak, wybierasz track, puszczasz go, a gra się do niego dostosowuje. Oczywiście, najlepiej działa, gdy wskaże się dynamiczne napieprzanie. Demo na Steamie.

Na koniec dwuczęściowy komiks "Phonogram" autorstwa Kierona Gillena i Jamie McKelviego. Planowano więcej odcinków, lecz tragicznie, seria została przerwana z powodu fatalnych wyników finansowych. Jest to jeden z wielu przypadków, gdzie krytycy mówią: "to jest jeno najlepsza rzecz w tym roku", a ludzie mają to w dupie. Pierwszej części, opowiadającej o gościu, który poszukuje bogini "Britannii" łażąc po brytyjskich klubach  za cholerę nie mogłem znaleźć, ale z dwójką problemów nie było. Komiksu jeszcze nie zacząłem, ale zapowiada się fascynująco.
Jedna noc, jeden klub, siedmioro bohaterów i siedem opowieści. Całość składa się na próbę zrozumienia i oswojenia wspomnianej na początku abstrakcji zwanej muzyką. W każdej historii nuty wydostające się z głośników odgrywają inną rolę, ta sama piosenka dla kogoś jest przyczyną żalu i rozpaczy, dla kogo innego okazją, żeby tańczyć na parkiecie aż do zdarcia podeszwy, połamania kostek i zdarcia rzepki w kolanie.

Rzekłem.

Brak komentarzy: