06 kwietnia, 2010

A trzeciego dnia...

Kolejne święta naznaczone grzechem obżarstwa. W przeciągu ostatnich 48 godzin zjadłem tyle ciasta, popijając trzema litrami Coca-Coli, że moje zęby powinny się zbuntować i doprowadzić do przewrotu. Człowiek z kolektywem zębnym zamiast mózgu. Ej, to nawet niezły tytuł dla kolejnej powieści Danielle Steel.

Najlepsze co mi się przytrafiło w te święta to maraton House’a na AXN, dzięki czemu czas spędzony z rodziną był nawet przyjemny. Szczególnie, gdy wstawałem od stołu w czasie reklam. 
Jeden z wieczorów spędziłem nad użalaniem się nad sobą, zastanawiając się nad sensem życia. Dzięki bogu porzuciłem te myśli i przysiadłem do Internetu. Kolejny spędziłem znacznie bardziej produktywnie. Kiedy już wszyscy spali i zostałem na placu boju jedynie z ojcem swym, staruszek uznał, że czas na odrobinę relaksu po dwóch dniach wielkiego żarcia. Otóż ojciec mój polał Johnniego Walkera - Black Label - po czym walnął się przed swoim laptopem i zostawił mnie w spokoju. Długo nie myśląc pochwyciłem kielicha z whisky, ewakuowałem się do swojego legowiska i puściłem ballady zespołu Nicka Cave’a & the Bad Seeds. 
Ciemne pomieszczenie, sam na sam z własnymi myślami, mocny alkohol oraz piosenki o nieszczęśliwej miłości i śmierci. To było moje najbardziej religijne doznanie od lat.

Piękna sprawa. Każdy powinien coś takiego przeżyć choć raz w swoim życiu.

Co do grania, ostatnio zauważyłem, że myśl naszych pobratymców ze wschodu absolutnie rozpieprza naszych rodzimych twórców w drobny mak. Wpierw Tetris, potem piraci na stadionie dziesięciolecia, następnie Samorost 1 i 2, S.t.a.l.k.e.ry (tak, chciało mi się kropki wstawiać), a teraz Machinarium i Metro 2033.

Możecie mówić, że jestem frajerem, ale musiałem kupić polskie wydanie Machinarium (w stalowym pudełku, z grą, soundtrackiem i plakatem), pomimo tego, że już wcześniej wydałem pieniądze na digital download. Nie mogłem się powstrzymać. Od czasów The Longest Journey nie było tak zacnej i pięknej przygodówki.

Każdemu kto chce dobrego, atmosferycznego shootera szczerze poleciłbym Metro 2033. Szczególnie ludziom, których odpycha złożoność i otwarty świat  S.t.a.l.k.e.rów. To w zasadzie taki ruski odpowiednik Half-Life. Za wyjątkiem fabuły, która nawiasem mówiąc jest pierwszorzędna. Aż zapragnąłem przeczytać książkę, na której podstawie powstała gra. Oprawa zachwyca, Moskwa w czasie zimy nuklearnej fascynuje, a muzyczka i odgłosy podkreślają mroczno-desperacki ton. Gejmplej mógłby być lepszy, bo przeciwnicy głupi, a bronie słabe są, przez co ubicie zwykłego bandyty to ciężka harówka. Generalnie, warte polecenia, szczególnie gdy gra wejdzie do niskiej strefy cenowej.

Trochę to dołujące, że po Painkillerze i Wieśku w zasadzie nic się na polskiej scenie nie zmieniło, kiedy w tym samym czasie na wschodzie przemysł rozkwita. Kolejny Wiesław w drodze, cacy. A co z resztą? Fatalne NecroVision, kiepski Infernal, a nawet spieprzona pecetowa konwersja Gears of War. Ech.

Poza tym, nowe pozdrowienie religijne, którym możecie kogoś zachwycić: „Wesołego przybijania Jezusa”. W czasie wyjątkowym, jak na przykład w tym roku, kiedy Wielki Piątek wypadł 2 kwietnia, możecie też zabłysnąć w towarzystwie życząc „Przyjemnej śmierci Papieża”.
Męska część Waszej rodziny z pewnością rozrechocze się, szczególnie jeśli po wspomnieniu o Jezusie, dodacie że był Żydem.

Zatem, kolejne paręnaście dni, które wybijają z rytmu, rozleniwiają i tak naprawdę nie służą nikomu. Chyba, że jest się zapalonym graczem. Albo studentem. Albo jednym i drugim.

Brak komentarzy: