Ostatni dzień października. Nareszcie. Nawet nie wyobrażacie sobie, jak się z tego powodu cieszę. Się zapomniałem pochwalić, że za tydzień Empik przestaje być oficjalnym miejscem pracy SuperKasjera (lub Super Matthew ;)).
8 listopada kończę swoją kasiastą i kasjerską karierę. Przenoszę się do biura, gdzie największym wyzwaniem będą negocjacje z kserokopiarką, żeby pracowała prawidłowo. Nadal będę czarnuchem, to oczywiste, ale przynajmniej nie będę musiał z jakimiś zasranymi petentami się użerać.
Podsumowując moją murzyńską karierę, na którą składają się SuperPharm, Kinoteka i Empik, stwierdzam, że Empik jest najlepszym początkiem dla osoby, która nie ma tatusia z koneksjami, który załatwiłby staż w firmie prawniczej i musi szukać pracy na własną rękę. Empik posiada najlepszą atmosferę pracy, są tam najfajniejsi współpracownicy i fakt, że nie odpowiada się finansowo za swoje błędy na kasie powoduje, że pracuje się raczej bezstresowo.
Adnotacja do muzyki wczorajszej:
Tak, nowy album Coldplaya jest ich najlepszym albumem. W końcu Chris Martin & Co. postanowili coś zmienić. Nie jest to może kompletna przemiana, którą, dla przykładu Radiohead zrobili, rezygnując z tytułu "mesjaszów rocka" nadanego im przez dziennikarzy muzycznych po "OK Computer", na rzecz eksperymentalnej muzyki z "Kid A", ale są to zmiany wystarczające, żebym rozważył zakup oryginału.
Chociażby dla "Lost", "Violet Hill" i "Strawberry Swing". Ogólnie, w całej swojej dyskografii, za wyjątkiem "Viva La Vida", Coldplay miał może 4-5 fajnych piosenek. A na najnowszym albumie naprawdę fajnych pieśni jest 3(!), reszta jest co prawda średnio-fajna, ale to i tak niezłe osiągnięcie. Do ewentualnych następnych tworów Coldplay jestem teraz znacznie bardziej pozytywnie nastawiony.
A dziś w muzyce:
Zbigniew presents:
The Libertines - "The Ha Ha Wall". Wiem, Pete Doherty zalany, na cracku, z papierosem w gębie, obłapiający Kate Moss się przypomina. Chuj z tym. Ważne, że potrafili (bo już ten zespół padł) robić dobre nuty.
Ja presents:
Jimi Hendrix - "Little Wing". Bo każdy zna "Hej, Joe", Purple Haze" i "All Along The Watchtower", ale ta zacna piosenka jakoś zaginęła w mrocznych odmętach czasu.
31 października, 2008
30 października, 2008
"This is Halloween!"
Niech ten miesiąc się już kurwa skończy. Ciągnie się niemiłosiernie i cokolwiek bym zrobił, tudzież nie zrobił, nic nie poradzę na to, że już sram październikiem. I jeszcze naszła mnie ochota na spacer po mieście, albo po parku, ale oczywiście, zawsze gdy ładna pogoda jest to muszę do roboty iść. Ech.
Z growych wieści, Fallout 3 - abominacja stworzona brudnymi, filistyńskimi łapskami Bethesdy, czy też natchnione dzieło, podarunek od samego Wszechmogącego?
Premiera w Polsce za chwilę, więc niedługo będzie można osądzać. Od razu mówię, że ja kamieniami rzucać nie będę, już przeszedłem fazę fanboya falloutowego. Znaczy, nadal kocham te gry, bardziej od swojej rodziny, ale nie będę jeździł po Bethesdzie tylko dlatego, bo zamiast turowego role-playa, gdzie każde zadanie i problem można na milion sposobów rozwiązać, postanowili zrobić liniowego FPSa z elementami RPG.
A jak na razie świat reaguje bardzo pozytywnie na ten tytuł. O ile dobrze pamiętam, to czytałem coś o tym, że to tak naprawdę nie jest kontynuacja Fallouta (ale od dawna wiadomo, że nie ma nią być), ale produkt, który ma jedynie jego elementy. Nie ma nic wspólnego z częściami 1 & 2, dialogi są beznadziejne, a fabuła denna, ale ponoć bardzo fajnie się w to gra.
Zobaczymy. Osobiście pozostaje neutralny.
Aha, najlepszego dla Sleepera. A już za miesiąc moje urodziny. I Zbycha. Kurwa, ale okazji do picia będzie. Stare dziady już jesteśmy (23...24?), ale mimo wszystko, mam nadzieję, że jeszcze trochę czasu na wydoroślenie nam zostało, bo prawdę mówiąc, nie spieszy mi się do dorosłości.
Poza tym, święto Zachodnich koncernów satanistycznych (drugie obok walentynek) - Halloween - się zbliża. Czas w sam raz na przypomnienie sobie "Nightmare Before Christmas" Tima Burtona. Na nową muzyczkę na wrzucie, którą ostatnio zaniedbywałem, składa się nowy utwór Coldplay - "Strawberry Swing".
Generalnie, jest to chyba najlepsza płytka tych nudnych i usypiających brytolów. A na starą, z rury, czyli prysznicową nutę składa się dziś hicior z 1968 - Big Brother & The Holding Company - "Piece Of My Heart". W chuj ludzi myśli, że to sama Janis Joplin, a tu dupa. Joplin tu tylko śpiewa.
Z growych wieści, Fallout 3 - abominacja stworzona brudnymi, filistyńskimi łapskami Bethesdy, czy też natchnione dzieło, podarunek od samego Wszechmogącego?
Premiera w Polsce za chwilę, więc niedługo będzie można osądzać. Od razu mówię, że ja kamieniami rzucać nie będę, już przeszedłem fazę fanboya falloutowego. Znaczy, nadal kocham te gry, bardziej od swojej rodziny, ale nie będę jeździł po Bethesdzie tylko dlatego, bo zamiast turowego role-playa, gdzie każde zadanie i problem można na milion sposobów rozwiązać, postanowili zrobić liniowego FPSa z elementami RPG.
A jak na razie świat reaguje bardzo pozytywnie na ten tytuł. O ile dobrze pamiętam, to czytałem coś o tym, że to tak naprawdę nie jest kontynuacja Fallouta (ale od dawna wiadomo, że nie ma nią być), ale produkt, który ma jedynie jego elementy. Nie ma nic wspólnego z częściami 1 & 2, dialogi są beznadziejne, a fabuła denna, ale ponoć bardzo fajnie się w to gra.
Zobaczymy. Osobiście pozostaje neutralny.
Aha, najlepszego dla Sleepera. A już za miesiąc moje urodziny. I Zbycha. Kurwa, ale okazji do picia będzie. Stare dziady już jesteśmy (23...24?), ale mimo wszystko, mam nadzieję, że jeszcze trochę czasu na wydoroślenie nam zostało, bo prawdę mówiąc, nie spieszy mi się do dorosłości.
Poza tym, święto Zachodnich koncernów satanistycznych (drugie obok walentynek) - Halloween - się zbliża. Czas w sam raz na przypomnienie sobie "Nightmare Before Christmas" Tima Burtona. Na nową muzyczkę na wrzucie, którą ostatnio zaniedbywałem, składa się nowy utwór Coldplay - "Strawberry Swing".
Generalnie, jest to chyba najlepsza płytka tych nudnych i usypiających brytolów. A na starą, z rury, czyli prysznicową nutę składa się dziś hicior z 1968 - Big Brother & The Holding Company - "Piece Of My Heart". W chuj ludzi myśli, że to sama Janis Joplin, a tu dupa. Joplin tu tylko śpiewa.
20 października, 2008
Babilońskie pieprzenie.
Dziś znowuż wpis o zabarwieniu filmowym. Zajmiemy się Mathieu Kassovitz'em. Francuskim reżyserem, scenarzystą, producentem i aktorem. Dlaczego? Bo niedawno widziałem "Babylon A.D". Połączenie sensacji i science-fiction, który akcją miał miażdżyć trylogię o Bournie, a głębią przewyższać "Blade Runnera". Co wyszło? Czytajta dalej.
Szanowny Pan Kassovitz zyskał moją sympatię przed laty, kiedy to zagrał "Nino" - główną rolę męską w "Amelii". Jego postać nie zachwycała, ba! była najbardziej wkurwiającym czynnikiem w filmie. Jednak potem dowiedziałem się, że taki był zamysł Jean - Pierre'a Jeuneta. "Nino" miał taki być. Kassovitz zatem wykonał pierwszorzędnie swoje zadanie i szacunek mój do niego urósł niezmiernie.
Następnie odkryłem Kassovitz'a jako osobę zasiadającą na reżyserskim stołku. Pierwszy jego film, na który natrafiłem - "Gothika" - był gównem niemiłosiernym. Kretyńska historia i jeszcze gorsze dialogi nie znały litości i cały czas atakowały widza, wydobywając się z ekranu. To była mordęga dla każdego w miarę rozumnego człowieka. Idiotyzm przelewał się ze sceny do sceny, wraz z postacią Halle Berry.
"Gothika" jest jednym z niewielu tworów, który autentycznie powodują we mnie poczucie winy, że zamiast wyłączyć je po kwadransie i zająć się czymś produktywnym, to straciłem półtorej godziny swojego życia.
Muzyczka! Death Cab for Cutie - I Will Possess Your Heart. The Commodores - Machine Gun
Szanowny Pan Kassovitz zyskał moją sympatię przed laty, kiedy to zagrał "Nino" - główną rolę męską w "Amelii". Jego postać nie zachwycała, ba! była najbardziej wkurwiającym czynnikiem w filmie. Jednak potem dowiedziałem się, że taki był zamysł Jean - Pierre'a Jeuneta. "Nino" miał taki być. Kassovitz zatem wykonał pierwszorzędnie swoje zadanie i szacunek mój do niego urósł niezmiernie.
Następnie odkryłem Kassovitz'a jako osobę zasiadającą na reżyserskim stołku. Pierwszy jego film, na który natrafiłem - "Gothika" - był gównem niemiłosiernym. Kretyńska historia i jeszcze gorsze dialogi nie znały litości i cały czas atakowały widza, wydobywając się z ekranu. To była mordęga dla każdego w miarę rozumnego człowieka. Idiotyzm przelewał się ze sceny do sceny, wraz z postacią Halle Berry.
"Gothika" jest jednym z niewielu tworów, który autentycznie powodują we mnie poczucie winy, że zamiast wyłączyć je po kwadransie i zająć się czymś produktywnym, to straciłem półtorej godziny swojego życia.
Kto mi je, kurwa, zwróci? Kto wie, może w przeciągu tego straconego na ten film czasu, wymyśliłbym lekarstwo na raka? Nie, to chujowy pomysł. Może bym wymyślił wirusa, który raz na zawsze by skreślił "przeludnienie" z ziemskich problemów? O!
Wracając do Kassovitz'a, wiedziałem, że Hollywood importuje, bądź kopiuje wszystkie dobre pomysły, na które wpada reszta świata, a więc uznałem, że sprawdzę co Kassovitz nakręcił w rodzinnej Francji. Musiało być w jego CV coś co tak zachwyciło Amerykanów, że aż dali mu pieniądze na robienie filmów.
Akurat się złożyło, że w TV puszczali "Karmazynowe Rzeki", thriller detektywistyczny, autorstwa wspomnianego rzemieślnika, z 2000 roku. Ponownie, zawiodłem się. Szczególnie zakończenie było mocno spierdolone. Widać "Siedem" Finchera podziałał na świadomość wszystkich, nie tylko Amerykanów i teraz każdy próbuje powtórzyć jego sukces. Potem się dowiedziałem, że sam Kassovitz nie jest dumny z tego co wyszło, dlatego też wybrał exodus do Ameryki i tam zrobił "Gothikę"...
No nic, brnąłem dalej. Padło na "La Haine", czyli "Nienawiść", stworzona 5 lat przed "Karmazynowymi Rzekami". Moje odczucia co do tego obrazu można określić w jednym słowie: "O kurwa!" No dobra, na dwóch. Zajebista rzecz. Serio, nie musicie wiedzieć o czym to jest, po prostu kupcie płytę albo ukradnijcie i obejrzyjcie.
A więc "Babylon A.D". Świat czekał niecierpliwie na ten projekt. Kassovitz 5 lat siedział nad nim, adaptując książkę "Babylon Babies", która ponoć jest rewelacyjna. Nie czytałem, więc nie wiem. Ludzie zachwycali się wyborem Vin'a Diesela, który miał tutaj dać przykład swojego porządnego aktorstwa. Pierwsze opinie o zwiastunie były orgazmiczne, wiem, bo byłem przy tym. Co prawda tylko na polskim FilmWebie, ale jednak. Społeczność czuła, że ten film będzie wielki, że to będzie triumf kina science-fiction, że Diesel nie spierdoli etc. Premiera nadeszła i...!
Dupa.
Krytycy zjechali film, publiczność rzygała zakończeniem, a sam Mathieu Kassovitz powiedział, że to nie jest jego wizja, lecz studia. Odciął się od tej porażki, twierdząc, że nie miał wolności przy tworzeniu, że studio wiązało mu ręce przy montażu i przez to sens filmu został zatracony, a całość wygląda jak przydługi odcinek "24".
Co ciekawe, Kassovitz nie jest konsekwentny. Powiedział, że film, który zrobił to gówno, ale jego nazwisko nadal widnieje w napisach końcowych. Ba! Na plakatach i zwiastunach jego tożsamość jest uwypuklona. Pisana niewiele mniejszą czcionką co nazwa filmu, a zdecydowanie przerastającą nazwisko Diesela. Skoro był aż tak niezadowolony z "Babylon A.D", to powinien przynajmniej zastosować chwyt Lyncha z "Diuny". Wycofać swoje nazwisko. Mógł też w czasie produkcji powiedzieć, że nie odpowiadają mu warunki i odchodzi, ale nie uczynił tego.
Czyżby grał na dwie strony? Jednocześnie, chcąc uniknąć blamażu za spieprzoną robotę, odcina się od swego "dzieła", lecz nie chcąc stać się wyrzutkiem Hollywoodu nie wycofuje się w pełni?
Zapewne nigdy się tego nie dowiemy. Zresztą, w chwili obecnej, i tak mnie to nie obchodzi. Kassovitz dał dupy. Nie wyszło mu. "Babylon A.D", a w szczególności ostatnie 30 minut jest tak złą i głupią rzeczą, że wywołuje tylko jedną reakcję:
Muzyczka! Death Cab for Cutie - I Will Possess Your Heart. The Commodores - Machine Gun
18 października, 2008
Teoria spiskowa dziejów.
Lubię filmy i gry wideo. Od kiedy pamiętam. Jednakże ostatnio się zacząłem zastanawiać, czemu czerpię tak dużą, niekłamaną przyjemność z tych niezwykle trywialnych form rozrywki. Wszak większość moich obaw związanych ze światem zostało uformowanych właśnie przez żałosne horrory, mroczne filmy futurystyczne, Kevina samego w domu czy beznadziejne romanse na podstawie powieści Danielle Steele (tudzież przez gry co poniektóre).
Jedną z tych obaw jest, dla przykładu, moja insektofobia, czyli dość niedorzeczny koncept zakładający, że każdy robal istniejący na ziemi istnieje po to, by człowieka wkurwić i/lub przestraszyć.
Nie prowadzą otwartej wojny z ludzkością, rzecz jasna, ale czekają aż zaśniemy, a potem snują plany i wchodzą w konszachty z Naszymi rodzinami, ażeby móc dostać się do Naszych uszu czy ust i tam kopulować. Celem tego pięknego procesu, jakim nie wątpliwie jest rozmnażanie, są tyci tyci jajeczka, z których wykluwają się zmutowane, radioaktywne larwy, które następnie robią odwierty do umysłów Naszych.
Gdy już się dostaną do środka to zaczynają wyżerać tkankę mózgową. Z każdym kolejnym kęsem stają się potężniejsze, aż w końcu zaczynają walczyć o kontrolę nad resztą Naszego ciała!
O tak, insekty to skurwysyny. Komary w szczególności.
Gdzie ja to...ahem. Gdzieś tam powyżej miał być sens zawarty, ale nie chcę mi się go szukać, więc musimy się zadowolić wnioskiem, że horrory klasy B nie są godne polecenia :)
A tak w ogóle to mam iście wspaniały tydzień. Codzień w pracy zostawiałem 6 godzin swego życia, w końcu dostałem weekend wolny i muszę siedzieć na tyłku 12 godzin dnia pierwszego i 10 dnia drugiego na uczelni. Ekstra, no nie?
Muzyczka na dziś to Oasis - Supersonic. Tylko dlatego, bo wydali nowy album, który jest równie średni co każdy inny, który wydawali przez ostatnie 12 lat. Supersonic pochodzi z ich pierwszej płyty, gdzie grali zajebiście.
A z nowości - twór zespołu Deerhoof o nazwie "Cast Off Crown".
Aha, tydzień z Elfmanem się zakończył jakiś czas temu, tylko nie chciało mi się o tym pisać ;)
W sumie w Soundtrackach znajdziecie utwory jego autorstwa pochodzące z takich filmów jak: Beetlejuice, Edward Scissorhands, The Nightmare Before Christmas, Sleepy Hollow, Planet of the Apes, Charlie and the Chocolate Factory, Corpse Bride i Wanted.
Wszystkie, za wyjątkiem pozycji ostatniej, w reżyserii Tima Burtona :) No to do następnego.
Jedną z tych obaw jest, dla przykładu, moja insektofobia, czyli dość niedorzeczny koncept zakładający, że każdy robal istniejący na ziemi istnieje po to, by człowieka wkurwić i/lub przestraszyć.
Nie prowadzą otwartej wojny z ludzkością, rzecz jasna, ale czekają aż zaśniemy, a potem snują plany i wchodzą w konszachty z Naszymi rodzinami, ażeby móc dostać się do Naszych uszu czy ust i tam kopulować. Celem tego pięknego procesu, jakim nie wątpliwie jest rozmnażanie, są tyci tyci jajeczka, z których wykluwają się zmutowane, radioaktywne larwy, które następnie robią odwierty do umysłów Naszych.
Gdy już się dostaną do środka to zaczynają wyżerać tkankę mózgową. Z każdym kolejnym kęsem stają się potężniejsze, aż w końcu zaczynają walczyć o kontrolę nad resztą Naszego ciała!
O tak, insekty to skurwysyny. Komary w szczególności.
Gdzie ja to...ahem. Gdzieś tam powyżej miał być sens zawarty, ale nie chcę mi się go szukać, więc musimy się zadowolić wnioskiem, że horrory klasy B nie są godne polecenia :)
A tak w ogóle to mam iście wspaniały tydzień. Codzień w pracy zostawiałem 6 godzin swego życia, w końcu dostałem weekend wolny i muszę siedzieć na tyłku 12 godzin dnia pierwszego i 10 dnia drugiego na uczelni. Ekstra, no nie?
Muzyczka na dziś to Oasis - Supersonic. Tylko dlatego, bo wydali nowy album, który jest równie średni co każdy inny, który wydawali przez ostatnie 12 lat. Supersonic pochodzi z ich pierwszej płyty, gdzie grali zajebiście.
A z nowości - twór zespołu Deerhoof o nazwie "Cast Off Crown".
Aha, tydzień z Elfmanem się zakończył jakiś czas temu, tylko nie chciało mi się o tym pisać ;)
W sumie w Soundtrackach znajdziecie utwory jego autorstwa pochodzące z takich filmów jak: Beetlejuice, Edward Scissorhands, The Nightmare Before Christmas, Sleepy Hollow, Planet of the Apes, Charlie and the Chocolate Factory, Corpse Bride i Wanted.
Wszystkie, za wyjątkiem pozycji ostatniej, w reżyserii Tima Burtona :) No to do następnego.
12 października, 2008
Rychło w czas.
Tak, tak, znowu zastój na stronie. Wymówka moja nie jest oryginalna, ot po prostu tzw. "Prawdziwe Życie" (tm) przypomniało o sobie. Zamiast godzinami w internetach siedzieć i pisać swoją historię, muszę prowadzić podwójny żywot. Za dnia być przyzwoitym studentem i uczyć się tajników mikroekonomii, a popołudniem, zmieniając się w UltraKasjera - ratować biedne szefostwo Empiku przed kolejkami do kas.
Jak na prawdziwego superbohatera przystało, mam wypaśny kostium, i to nie jakiś gejowo X-meński, o oczojebnych barwach, z sutkami na wierzchu, lecz stylową i elegancką czerń, niczym Batman. Jest tak zajebisty, że aż rozważam zakładanie go zamiast garnituru w święta narodowe i katolickie.
Już widzę, jak idę do kościoła ze święconką, stawiam ją na stoliku oczekując poświęcenia, a tu ksiądźu, zamiast machać wilgotną szczotką, wytrzeszcza oczy i się pyta: "Ło Jezu! Gdzieś tak zajebiście się ubrał, stary?!" O tak, to będzie piękny dzień.
Pierwsze dni w pracy mogę opisać słowami "chaotyczne" i "przyjemne". Chaos jest, oczywiście, naturalnym środowiskiem, w jakim kasjer egzystuje. Tysiąc rzeczy na głowie, setki próśb od klientów, przełożonych i współpracowników, które trzeba rozpatrzyć w jednej i tej samej chwili to standard. Ale szybko się człowiek przyzwyczaja. Przyjemne, bo jednak ludzie są w porządku.
Empik obfituje w osoby, które niezbyt poważnie podchodzą do swojej roboty, żarty z klientów i z klientem (!) są na porządku dziennym.
W mojej poprzedniej pracy takie sytuacje były niezwykle rzadkie. Wszyscy tak serio podchodzili do swoich zajęć, że człowiek wchodząc do sklepu czuł się, jakby właśnie przeszedł przez wrota prowadzące do innego wymiaru, gdzie faszyści przejęli władzę nad światem. Do wymiaru, gdzie każda czynność musi być wykonana zgodnie z obowiązującym protokołem, a każda wpadka musi być zapisana i zapamiętana, aby ciągle o owym błędzie przypominać osobie, która ową wpadkę zaliczyła. W Empiku jest luźniej.
Czyli, jest mi lepiej niż było, ale i tak cieszę się, że za 2-3 miesiące stanę się pracownikiem biurowym.
Tak jeszcze wracając do moich obowiązków jako kasjera, mam notę do wszystkich, którzy chcą być uznani przeze mnie, empikowskiego mrocznego krzyżowca, za fajnego klienta:
NOŚCIE, DO KURWY NĘDZY, DROBNE ZE SOBĄ.
Już zniosę fakt, że większość ludzkości, zamiast czytać plakietki na odwrocie, czy szukać informacji w sieci o interesujących ich produktach, po prostu wymaga od kasjera wiedzy o wszystkim. W dodatku trzeba wszystko łopatologicznie tłumaczyć, używając jak najprostszego słownictwa jakie istnieje, co czasem sprawia, że czuję się jakbym pracował jako wolontariusz w dziale opieki nad niedorozwojami.
Zniosę też to, że klienci nie potrafią się powstrzymać przed opowiadaniem o swoim życiu osobistym, o tym jaki mają zawód, o swoich poglądach na politykę i po co kupują to i tamto, gdy wyraźnie daję im do zrozumienia, że gówno mnie to obchodzi.
To, że większości jebie z ryja też zaakceptuję, chuj, niech stracę swój zmysł węchu, ale kurwa mać, nie wybaczę tego, że za jebaną Wyborczą za 1,50 ktoś mi płaci banknotem z Zygmuntem, Władkiem czy Kaziem. Tak trudno wydłubać z portfela kilka drobnych, lub przygotować dokładną kwotę za produkt, który chce się kupić? Kasjer nie ma nieskończonej ilości monet do dyspozycji. Płacąc papierem o dużym nominale, za jakiś duperel klient powoduje, że prędzej czy później (zazwyczaj prędzej) kasjer nie ma czym wydawać. Musi zatem płaszczyć się i prosić o drobne, bo kierownik mu mówi, żeby pospierdalał, bo drobne się już skończyły.
Sklep to nie bank czy poczta, kurwa, żeby se rozmieniać.
Na wrzucie "tydzień z Elfmanem" trwa w najlepsze. Nie tworzę nowych wpisów, ale zgodnie z tym co pisałem wcześniej, codziennie coś wrzucam w Soundtrackach.
Nowa muzyka na dziś to coś polskiego - The Car Is On Fire z utworem "Oh Joe".
A w klasykach - Little Eva "The Loco Motion". Nie sądzę, żeby istniał na ziemi człek, który by tego nie znał ;)
Jak na prawdziwego superbohatera przystało, mam wypaśny kostium, i to nie jakiś gejowo X-meński, o oczojebnych barwach, z sutkami na wierzchu, lecz stylową i elegancką czerń, niczym Batman. Jest tak zajebisty, że aż rozważam zakładanie go zamiast garnituru w święta narodowe i katolickie.
Już widzę, jak idę do kościoła ze święconką, stawiam ją na stoliku oczekując poświęcenia, a tu ksiądźu, zamiast machać wilgotną szczotką, wytrzeszcza oczy i się pyta: "Ło Jezu! Gdzieś tak zajebiście się ubrał, stary?!" O tak, to będzie piękny dzień.
Pierwsze dni w pracy mogę opisać słowami "chaotyczne" i "przyjemne". Chaos jest, oczywiście, naturalnym środowiskiem, w jakim kasjer egzystuje. Tysiąc rzeczy na głowie, setki próśb od klientów, przełożonych i współpracowników, które trzeba rozpatrzyć w jednej i tej samej chwili to standard. Ale szybko się człowiek przyzwyczaja. Przyjemne, bo jednak ludzie są w porządku.
Empik obfituje w osoby, które niezbyt poważnie podchodzą do swojej roboty, żarty z klientów i z klientem (!) są na porządku dziennym.
W mojej poprzedniej pracy takie sytuacje były niezwykle rzadkie. Wszyscy tak serio podchodzili do swoich zajęć, że człowiek wchodząc do sklepu czuł się, jakby właśnie przeszedł przez wrota prowadzące do innego wymiaru, gdzie faszyści przejęli władzę nad światem. Do wymiaru, gdzie każda czynność musi być wykonana zgodnie z obowiązującym protokołem, a każda wpadka musi być zapisana i zapamiętana, aby ciągle o owym błędzie przypominać osobie, która ową wpadkę zaliczyła. W Empiku jest luźniej.
Czyli, jest mi lepiej niż było, ale i tak cieszę się, że za 2-3 miesiące stanę się pracownikiem biurowym.
Tak jeszcze wracając do moich obowiązków jako kasjera, mam notę do wszystkich, którzy chcą być uznani przeze mnie, empikowskiego mrocznego krzyżowca, za fajnego klienta:
NOŚCIE, DO KURWY NĘDZY, DROBNE ZE SOBĄ.
Już zniosę fakt, że większość ludzkości, zamiast czytać plakietki na odwrocie, czy szukać informacji w sieci o interesujących ich produktach, po prostu wymaga od kasjera wiedzy o wszystkim. W dodatku trzeba wszystko łopatologicznie tłumaczyć, używając jak najprostszego słownictwa jakie istnieje, co czasem sprawia, że czuję się jakbym pracował jako wolontariusz w dziale opieki nad niedorozwojami.
Zniosę też to, że klienci nie potrafią się powstrzymać przed opowiadaniem o swoim życiu osobistym, o tym jaki mają zawód, o swoich poglądach na politykę i po co kupują to i tamto, gdy wyraźnie daję im do zrozumienia, że gówno mnie to obchodzi.
To, że większości jebie z ryja też zaakceptuję, chuj, niech stracę swój zmysł węchu, ale kurwa mać, nie wybaczę tego, że za jebaną Wyborczą za 1,50 ktoś mi płaci banknotem z Zygmuntem, Władkiem czy Kaziem. Tak trudno wydłubać z portfela kilka drobnych, lub przygotować dokładną kwotę za produkt, który chce się kupić? Kasjer nie ma nieskończonej ilości monet do dyspozycji. Płacąc papierem o dużym nominale, za jakiś duperel klient powoduje, że prędzej czy później (zazwyczaj prędzej) kasjer nie ma czym wydawać. Musi zatem płaszczyć się i prosić o drobne, bo kierownik mu mówi, żeby pospierdalał, bo drobne się już skończyły.
Sklep to nie bank czy poczta, kurwa, żeby se rozmieniać.
Na wrzucie "tydzień z Elfmanem" trwa w najlepsze. Nie tworzę nowych wpisów, ale zgodnie z tym co pisałem wcześniej, codziennie coś wrzucam w Soundtrackach.
Nowa muzyka na dziś to coś polskiego - The Car Is On Fire z utworem "Oh Joe".
A w klasykach - Little Eva "The Loco Motion". Nie sądzę, żeby istniał na ziemi człek, który by tego nie znał ;)
08 października, 2008
Organizowanie się.
Ostatnimi czasy latam za pracą, dlatego też nie było aktualizacji. Jedna rozmowa tu, druga tam. Dziś jakieś badania miałem, jutro będą kolejne (z próbką moczu mego w roli głównej). Jakby ktoś chciał zobaczyć jak zapieprzam na kasie w Empiku, to zapraszam w czwartek do Galerii Mokotów. Od 9 do 15 będę zasówać jak prawdziwy czarnuch, w czasach kolonialnych. Każdy biały będzie mi panem i władcą. I książki na uczelnię sobie załatwiam. Z moich wyliczeń wynika, że jakieś 350 zł na ten cel przeznaczę.
Zajebiście.
Podsumowując sobotnio-niedzielne męczarnie na SGH, albo jak ja lubię to nazywać "back-2-back action":
Jestem zadowolony. Dobrze i ciekawie prowadzą wykłady na tej uczelni, co jest miłą odmianą po 3 latach zajęć na WSMie, na których "profesorowie" powolnym, jednostajnym tempem i monotonnym głosem czytali ze swoich notatek, albo wprost z podręczników, wprowadzając studentów, w tym mnie, w fazę REM.
Kto wie, może nawet te studia cos mi dadzą.
Na wrzucie, w soundtrackach, od dnia dzisiejszego rozpocząłem akcję "Tydzień z Elfmanem". Każdego dnia, przez następne 7 dni, postaram się wrzucać muzykę autorstwa ulubionego kompozytora Tima Burtona. Tydzień rozpoczyna się od "Oogie Boogie's Song" ze ścieżki do "The Nightmare Before Christmas".
Zbigniew za to uznał, że warto coś autentycznie nowego polecić. Zaproponował zatem Vivian Girls, stuprocentowo dziewczęcy band, z utworem "Such A Joke".
A ze staroci, Three Dog Night - Mama Told Me Not to Come.
Zajebiście.
Podsumowując sobotnio-niedzielne męczarnie na SGH, albo jak ja lubię to nazywać "back-2-back action":
Jestem zadowolony. Dobrze i ciekawie prowadzą wykłady na tej uczelni, co jest miłą odmianą po 3 latach zajęć na WSMie, na których "profesorowie" powolnym, jednostajnym tempem i monotonnym głosem czytali ze swoich notatek, albo wprost z podręczników, wprowadzając studentów, w tym mnie, w fazę REM.
Kto wie, może nawet te studia cos mi dadzą.
Na wrzucie, w soundtrackach, od dnia dzisiejszego rozpocząłem akcję "Tydzień z Elfmanem". Każdego dnia, przez następne 7 dni, postaram się wrzucać muzykę autorstwa ulubionego kompozytora Tima Burtona. Tydzień rozpoczyna się od "Oogie Boogie's Song" ze ścieżki do "The Nightmare Before Christmas".
Zbigniew za to uznał, że warto coś autentycznie nowego polecić. Zaproponował zatem Vivian Girls, stuprocentowo dziewczęcy band, z utworem "Such A Joke".
A ze staroci, Three Dog Night - Mama Told Me Not to Come.
04 października, 2008
Labirynt połączony z Konstyntanopolem przed najazdem tureckim. Ogromny, wymieszany i bez szans na znalezienie wyjścia.
Po 12 godzinach szkoły jestem. Padam na twarz. A jutro powtórka z rozgrywki. Shiiiiit. Słowem tylko wspomnę o tym, iż pomimo mego skrajnego zmęczenia i mocnego bólu tyłu pleców, nie tylko zadka, to jednak nie żałuję, że się tam pojawiłem. Interesujących rzeczy się nasłuchałem. Aż mądrzejszy się czuję. Wnętrze SGH natomiast...no, tytuł wpisu mówi wszystko w tej kwestii ;) Update'ty wszszszęęęęęęędzdzdzieeeee! W muzyce polecanej przez Zbycha jest kawałek Muse - Blackout. Chyba jedyna rzecz z całej dyskografii Muse, która naprawdę mnie się podoba. Co do Zbycha to nie wiem, nie chwalił się.
Prysznicowy staroć na dziś to Frank Sinatra - Please Be Kind. Tak, wiem, to legenda zarówno muzyczna, jak i aktorska, więc wypadałoby coś rzec ciekawego o nim. Lecz! Jestem wykończony i nie chcę mi się.
A w soundtrackach prawdziwa perła, nuta tak świetna, że aż spowodowała, że to film stał się jej tłem, a nie na odwrót, jak to zwykle bywa. Jerry Goldsmith'a magnum opus - Ave Satani z The Omen.
Subskrybuj:
Posty (Atom)