Po skończeniu książkowej wersji Doktora No pióra Iana Fleminga, mój szacunek, nie tylko do tej konkretnej adaptacji, ale i do całej serii filmowych przygód Bonda niebotycznie wzrósł.
Ogólnie rzecz biorąc, scenarzyści wzięli zbędne gówno, jakie znajdziemy w powieści i wywali je. Wplątali też we wszystko Stany Zjednoczone i ich rakiety wcześniej, przez co znika poczucie deus ex machina, jakiego doznajemy w książce, gdy w końcu Doktor No wyjaśnia swój diaboliczny plan. Plan, który miesza wraz z opowieścią o swojej przeszłości, przez co czytelnik musi się przedrzeć przez pięć stron wypełnionych nic niewartym biadoleniem. Nigdy wcześniej nie czułem większej więzi z Bondem, jak właśnie wtedy, gdy przerywa ten monolog myślami o sposobach ucieczki z tego piekła.
Najgorsza jest Honeychile Rider. Głupawa, naiwna blond gąska, postać równie sztuczna co smok Doktora No. Muszle zbiera nago, na obcej wyspie, z pełną świadomością, że uzbrojeni po zęby strażnicy lada moment mogą ją znaleźć i zacząć do niej strzelać. Zachowuje się tak, jakby całe życie przesiedziała w dzikim buszu, a nie na Jamajce. Nie wie co to kąpiel, nie wie co to seks, nie wie jak jeść kulturalnie. Jej pełna smutków historia nie dość, że nie ma miejsca w powieści sensacyjnej, to jeszcze jest nudna jak flaki z olejem, a Bond, zamiast ją pospieszać, bo w końcu są w niebezpiecznej pozycji i w każdej chwili murzyno-chińczycy-kanibale mogą ich wytropić i znaleźć, to jeszcze ją zachęca do gadania! Pani Rider poza tym wcale się nie szanuje i pomimo tego, że Bond nie ma okazji ani warunków, żeby odprawić swoje czary, to ona już po dwóch dniach wyznaje mu miłość po wsze czasy i chce mu dzieci rodzić.
W filmie mamy ikonę, cholerny symbol wyższości Bonda nad resztą męskości. Honey Rider jest tam uosobieniem wszystkiego, czego pragnie mężczyzna. Fleming stworzył natomiast karykaturę kobiety. Tak samo zresztą, jak w przypadku wspomnianych łowców.
Ach, pomagierzy Doktora No. Z książki wynika, że Ian Fleming był rasistą. Przeciwnikami Bonda, poza Doktorem No - chińsko-niemieckim geniuszem pracującym dla ZSRR, który uwielbia słuchać swojego głosu i wszystko wyjaśniać – mamy również „chigro”, połączenie murzynów z chińczykami, którzy polują na białego człowieka. Bo nikt nie jest bardziej efektywny w dżungli jak czarni! W dodatku dzięki chińskim genom ich rozum rośnie do niebywałych rozmiarów i wpadają na pomysł stworzenia „smoka” - traktora wyposażonego w miotacz ognia. Połączenie godne Kapitana Planety. Oczywiście są kanibalami. Jak patrzą na gołą kobietę to nie myślą „o, fajna laska, poruchałbym”, skąd! Zastanawiają się, która z jej kości najszybciej zatonie.
I jeszcze ten tor przeszkód, jakie czarne charaktery fundują bohaterom, zamiast ich po prostu zabić. Około piętnastu stron monotonii. Bond tylko pieprzy jak jest ciemno, jak cierpi i jest zraniony. Gdy w końcu dzieje się coś ciekawego, jak jego spotkanie z dużą grupą ptaszników, James szybko załatwia sprawę za pomocą kijaszka i zapalniczki. No problemo. Jednak to, co mnie załamało, to jego walka z gigantyczną ośmiornicą. Właśnie tutaj pojawił się moment, w którym nie wiedziałem, czy Fleming pisze serio, czy robi sobie jaja. Fakt, wcześniej miałem podejrzenia, że „Doktor No” może być parodią opowieści szpiegowskich (jak wstęp, szczypce zamiast rąk u Doktora No, idiotyczne zachowania pracowników No, gdy zbierają info o Bondzie), ale jednak wszystko wydawało się mieścić w normach.
Przez opis walki Jamesa Bonda z piętnastometrowym kalmarem, który jest żądny jego krwi i próbuje za pomocą macki, wyssać mu żołądek przedzierałem się dwa dni.
Książka jest fatalna, pełno w niej zbędnych opisów i informacji, które spowalniają tempo i nie mają nic wspólnego z fabułą. Jak guano na przykład. Ok, nic nie zaszkodzi wspomnieć o definicji guano, skąd się bierze, jakie gatunki go produkują i dlaczego jest tak cenne, ale czy naprawdę konieczne było rozwlekanie tego na trzy strony i co rusz wspominanie o tym w dalszych częściach książki? Babranie się w ptasim gównie nie jest pierwszą rzeczą, która przychodzi mi na myśl, gdy sięgam po przygodę szpiegowską.
Polecam poczytać Fleminga wszystkim, którzy twierdzą, że adaptacje nie mogą być lepsze od materiału źródłowego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz