12 lipca, 2010

Retro: C64.

Nie byłem ruchliwym dzieckiem. A dokładniej mówiąc, byłem zbyt ruchliwy, co w połączeniu z moją wrodzoną niezdarnością często stanowiło przepis na jakąś domową tragedię. Na przykład moje wspinaczki po wieloczłonowych meblach, które kończyły się tym, że część znajdująca się na szczycie lądowała na podłodze. Razem ze mną. Albo próby zejścia na niższe piętro przez barierkę na balkonie. Tak, człowiek nie wiedział co to strach, gdy miał te 5-6 lat.
Ażeby przeciwdziałać powyższym zajściom, ojciec mój nauczył mnie obsługi Commodore 64. Jak się nim zaczynałem bawić, to już był przestarzały. Średnio pomysł wyszedł, bo nadal sprawiałem problemy, ale nieco mniej niż wcześniej. Na szczęście w Polsce nerdów jeszcze nie było, a pokolenie zachwycające się gadżetami dopiero maturę pisało, zatem nikt się nie wyśmiewał z mojej starej machiny, chwaląc jednocześnie potęgę Atari czy Amigi.

Pogrywałem na joystickach kupionych na giełdach czy lombardach za grosze. Monitorze czarno-białym produkcji radzieckiej. Czegoś takiego jak głośników nie miałem na stanie (choć zdarzało się w rzadkich przypadkach, że mogłem pograć na telewizorze "rodzinnym, w "salonie", wtedy miałem i dźwięk i kolor). Z odtwarzaczem kasetowym, w którym zawsze trzeba było „ustawiać” ścieżki śrubokrętem, zanim się włączyło jakąś gierkę. Same kasety były pełne spiratowanych programów, żaden chyba nie był w pełnej wersji. Często odpalał się jeden poziom, a po jego przejściu następował koniec. Jak gry się wgrywały, to trzeba było po pokoju chodzić na palcach, a najlepiej wcale, bo najmniejsze drgnięcie mogło spowodować, że Commodore „przeskoczy” tytuł, w który chcemy pograć i przejdzie do kolejnego. Jeśli ścieżki były nieustawione, to cała kaseta mogła zostać przemielona przez odtwarzacz, bez włączenia ani jednej gry. 
Ach, wspomnienia.

Ale powiem szczerze, że nigdy nie byłem szczęśliwszy, jeśli chodzi o granie, niż wtedy. Tamtym chwilom może dorównać tylko moment, gdy kilka lat później tata mój przywiózł PC-ta do rodzinnego użytku.

Wspomniany problem z grami jest chyba głównym powodem, dlaczego tak mało tytułów pamiętam. No i jeszcze upływ czasu. Kojarzę Microprose Soccer, Operation Wolf, Commando (całkiem wypasiony bicik, no nie? Hmm. może dlatego podobają mi się dźwięki prezentowane przez Crystal Castles), coś tam z żółwiami nindża, jakąś dziwną grę z Kaczorem Donaldem i pociągami, wyścigi z Lotusem w roli głównej, dziwaczna gra, w której wątpię, żebym choć w jeden zakręt wszedł udanie, coś o nartach. Setki ich było, szczerze mówiąc. Większość niewarta uwagi. Szczególnie jeśli nawiązywała do znanego filmu. Ghostbusters pamiętam, że grałem, ale za cholerę mi się nie podobało. Za skomplikowane, za trudne i mało fajne. Podobnie z każdą grą z „Obcymi” w tytule.

Ciekawe, że gry, która kompletnie mnie zniszczyła psychicznie, jak byłem dzieckiem – jest się w niej jakimś leśniczym i zabija się pająki dwa razy większe od siebie – nie pamiętam. Przez te cholerne stworzenia spać nie mogłem w nocy. Inna gierka –Rescue on Fractalus! (tak, właśnie spędziłem całe 5 minut na szukaniu nazwy. Doceńcie to.) - wywołała we mnie podobne uczucia. Otóż raz na jakiś czas ratowany pilot okazywał się najeźdźcą w przebraniu! Mój ojciec do tej pory ze mnie leje, że nigdy nie byłem bardziej przerażony, niż wtedy, gdy po raz pierwszy to zdarzenie miało miejsce.
Złośliwy sukinsyn.

C64 w zasadzie „sprzedało” mi rozrywkę komputerową. Ciężko określić konkretny moment, kiedy do tego doszło, ale zdecydowanie bardziej pociągało mnie za młodu zapętlone latanie dookoła miasta próbując zniszczyć samoloty wroga, niż książki czy dziewczyny. Szczęśliwie trochę rzeczy się zmieniło przez te kilka lat ;) 

Brak komentarzy: