Adaptacja komiksu Kick-Ass niedawno zeszła z ekranów naszych wspaniałych kin. Bardzo popularna nie była, głównie przez beznadziejną kampanię promocyjną, przez którą wszyscy uznali, że film to nic innego jak dziecinny pokaz brutalnego kopania po dupie. Co prawda w większości właśnie tym jest, lecz warto było położyć nacisk na co innego w produktach reklamowych. Zatem czy wart jest chociaż splunięcia? Czy był dobrą ekranizacją obrazkowego pierwowzoru? Komu jeszcze się sprzeda Mark Millar? Ile dzieci postanowi być superbohaterami po oglądaniu "Kick-Ass"? Czy ktoś jeszcze w ogóle myśli o dzieciach? Jak dużą gromadkę będzie mieć Matthew Vaughn, reżyser omawianej ekranizacji? Czy wszystkie z Claudią Shiffer? Czy jak już będę znany i bogaty to będzie mi się opłacało mu ja odbić? A może będzie już za stara i zbyt pomarszaczona jak na moje standardy? Dlaczego nie wywodzę się z brytyjskiej rodziny szlacheckiej, tak jak Matthew? Dlaczego zamiast żyć na wygodnej wyspie, która należy do wybranej grupki narodów, które dyktują warunki światu, urodziłem się w nic nie znaczącym państwie, położonym między dwoma popieprzonymi agresorami? Czy to sprawka Boża? Czy Bóg ma chore poczucie humoru? Czy w ogóle istnieje? Bóg znaczy się, a nie jego humor.
Odpowiedzi na większość z tych pytań w dalszej części posta.
Mark Millar to człowiek, który zrewitalizował X-Menów i Fantastyczną Czwórkę. Wprowadził wielce popularną serię "Ultimate" (zakończoną w zeszłym roku dość..."dziwnie"), dzięki czemu stał się ulubieńcem nie tylko komiksiarzy, ale i filmowców (np. stanowisko konsultanta w X-Men 3, Iron Manie i zbliżający się wielkimi krokami Avengers). Ambitny chłopak, który postanowił poradzić sobie bez pieprzenia się z dwoma gigantami - Marvel & DC Comics - i założył swoje własne wydawnictwo o nazwie "Millarworld". Póki co, Millarworld kroczy od sukcesu do sukcesu. Wszystkiego, czego się pan Mark dotknie zamienia się w złoto.
Ot, dajmy taki komiks "Wanted", inspirowany Watchmenami. Historia przeznaczona dla starszego odbiorcy, opowiadająca o świecie, którym nie tylko rządzą superzłoczyńcy, ale wszystkie postacie pozytywne są natychmiast mordowane w mocno twórczy sposób. Kontrowersyjny jak cholera, przepełniony brutalnością i słownictwem, za które matka posłałaby Was wcześniej do łóżka.
Gdybyście poszli z pomysłem na realizację takiego projektu do zarządu Marvela to część udziałowców dostałaby ataku serca, część nie mogłaby przestać się śmiać, a reszta zrobiłaby Wam z dupy wiadro.
Pomimo przeciwności losu, typu mały nakład, inny target niż pryszczate trzynastolatki, czy krew i flaki wylewające się z każdej kartki komiksu, "Wanted" stał się hiciorem. Tak dużym, że hollywood go kupiło. A potem zastąpili interesującą fabułę bezsensem o zabójcach, którzy ratują świat. Millar wówczas sprzedał się po raz pierwszy, głośno chwaląc zmiany, których dokonali scenarzyści adaptacji.
Komiks "Kick Ass" zaczął powstawać niedługo po sprzedaniu praw do "Wanted". Millara zatrudniono jako konsultanta do filmu "Thor", który Matthew Vaughn, świeżo po sukcesie "Przekładańca" i "Gwiezdnego Pyłu", miał reżyserować. Ostatecznie, Vaughn pokłócił się z Marvelem i rzucił projekt w cholerę (jak to dobrze być arystokratą i nie przejmować się sprawami materialnymi), lecz zanim to uczynił, Millar zdążył się z nim podzielić pomysłem na "Kick Ass". Panowie się dogadali, że Vaughn wyreżyseruje i wyprodukuje ekranizację, jeśli komiks odniesie sukces.
Kick Ass stał się tak ogromnym fenomenem, że słowo "sukces" zabrało swoje zabawki i poszło popłakać w kącie.
Oto do czego może doprowadzić samozatrudnienie (nie trzeba opłacać prezesów i zarządu, którzy siedzą na stołkach i zbijają bąki, żerując na tobie) oraz dobre układy (zerowe koszty reklamy, wszystkie materiały promocyjne wykonane "po znajomości").
Fabuła, w wielkim skrócie, przedstawia się następująco: młody chłopak, zainspirowany komiksami o superbohaterach, ubiera obcisły kombinezon do nurkowania i zaczyna wprowadzać porządek na ulicach swego miasta. A przynajmniej o tym marzy, bo częściej dostaje wpierdziel niż autentycznie komuś pomaga. Dalej zdradzać nie będę, choć warto jeszcze wiedzieć, że film pod względem fabularnym nie różni się zbytnio od komiksu.
Zatem, skupmy się na podkreśleniu różnic. Otóż obrazkowy "Kick Ass" stara się być realistyczny. W prawdziwym świecie, jeśli przeciwstawisz się wymachującemu nożem gnojowi, całkiem możliwe, że skończysz z dziurą w brzuchu i będziesz próbował powstrzymać swoje bebechy przed wypłynięciem, modląc się o szybkie przybycie karetki. "Kick Ass" stara się uderzać w podobne tony.
Adaptacja jednak kieruje się bardziej w stronę pastiżu (przynajmniej przez pierwszą połowę), więc ewentualne krwawe momenty maskuje komedią. Druga połowa niebezpiecznie skręca w stronę "Batmana i Robina" niekiedy, ale nie przegina na szczęście.
Atmosfera panująca na stronach tworu Millara jest daleka od zabawnej. Głównie przesyca ją poczucie zagrożenia i desperacji, z bardzo niewielkimi dawkami czarnego humoru tu i ówdzie.
W filmie, jak główny bohater dostaje ostro po głowie to po kilku dniach jest już na nogach, flirtuje z laską i chodzi z kolegami do kawiarni oraz umacnia się w przekonaniu, że pomysł z byciem Kick Assem jest znakomity. W komiksie po jednej bójce trafia do szpitala na skomplikowaną operację, a potem przechodzi przez sześciomiesięczną rehabilitację. Po wszystkim postanawia zerwać z bohaterstwem, pali kolekcje komiksową i obiecuje ojcu, że już nigdy nie będzie ryzykował życiem. Oczywiście, po kilku miesiącach zmienia zdanie.
Komiks można czasem uznać za komentarz do dzisiejszego podejścia do superbohaterów. Pokazuje, że zarówno fani tego typu obrazkowej rozrywki, jak i ludzie, którzy naprawdę próbowaliby w kostiumie walczyć z przestępczością to frajerzy z problemami osobowości. Są nieodpowiedzialni, samolubni i zakochani w sobie. Millar w "Kick Ass" nie boi się również podjąć tematu ekranizacji komiksów przez hollywood. Niekiedy wprost mówi nam, że opowieści obrazkowe powstają dziś po to, żeby zaspokoić potrzeby finansowo-przerobowe wielkiej machiny "krainy snów".
Wyobraźcie sobie, że cały świat komiksów jest jak drzewo, a poszczególne komiksy to jego owoce. Owe owoce rosną i wypinają się w stronę słońca, jak tylko potrafią, po to żeby skusić filmowców. Jeśli akurat wpływowi producenci nie będą mieli ochoty na dany komiks, cóż, zgnije, spadnie i zostanie zapomniany.
W ekranizacji próżno szukać takich przesłań. Wszystko jest ładnie posłodzone, tak żeby przyjemnie się oglądało. I o ile sporo rzeczy "działa" (m.in. postać Hit-Girl w filmie jest fajniejsza, Nicolas Cage w końcu nie ssie aktorskiej pałki, muzyka dobrze dobrana, zakończenie bardziej satysfakcjonujące) to jednak szkoda, że Vaughn postanowił zrezygnować z atmosfery beznadziejności, jaka panuje w świecie komiksowego "Kick-Assa" (co zresztą też jest pewnym przekazem u Millara, że aby zmienić świat trzeba poświęcić siebie. I wcale nie zdradzam tu finału).
Powyższą zmianę "atmosferyczną" najlepiej obrazuje pewna kwestia, którą wymawia Kick-Ass, ubierając się po raz pierwszy w swój strój. W filmie twierdzi, że aby zostać superbohaterem, jedyne czego potrzeba to odpowiednia kombinacja "optymizmu i naiwności". W komiksie wspomina o kombinacji, lecz nie chodzi tu o uczucia pozytywne, lecz o "desperację i samotność".
Zatem Millar znów się sprzedał. I sprzedawać będzie się dalej, bo po każdy komiks jaki zrealizował lub jest w trakcie realizacji przez "Millarworld" już zgłosiły się wytwórnie filmowe.
Tak przy okazji, wcale się nie dziwię, że Matthew Vaughn pozmieniał "Kick Assa". Gdybym prowadził jego żywot też trudno mi było sobie wyobrazić desperację i samotność. Rodzina szlachecka, piękna żona, udana kariera jako producent, reżyser i scenarzysta. Ach...aż szkoda, że opuścił Guy'a Ritchiego i już mu filmów nie finansuje. Zapewne przez to w jaki sposób Matthew żyje, nie doczekamy się od niego niczego dojrzałego. No, może poza "Przekładańcem", ale wtedy jeszcze się uczył warsztatu i bał się czegokolwiek dotykać. W następnym projekcie - "Gwiezdnym Pyle" na podstawie prozy Neila Gaimana - pozmieniał wszystko co zmienić się dało. "Gwiezdny Pył" to dość mroczna, niekiedy makabryczna opowieść w stylu braci Grimm; Vaughn natomiast zrobił niedzielny film dla rodzin z dziećmi. Udelikatnił absolutnie każdy element adaptacji. Nawet, gdy napisy końcowe przelatują przez czarne tło, to wyglądają przeuroczo, dzięki piosence boysbandu "Take That". Ale ja nie o tym.
Podsumowując, warto zabrać się za "Kick Ass", bo
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz