30 stycznia, 2009

Natłok myśli.

I po sesji. Trzykrotnie zostałem przyłapany na niewiedzy :/
Poprawki zaczynają się od 7, a kończą 12, więc moje plany pojechania w góry i wypoczęcia pośród ton śniegu...cóż, zawaliły się. Rozmyślam nad planami awaryjnymi, tak na wszelki wypadek. SGH różni się tym od szkół prywatnych, że tam nie można próbować zdać jakiegoś przedmiotu "do skutku". Ma się jedną poprawkę, potem komisyjny egzamin, a następnie warunek.
Na samą myśl aż tęskno mi do poprzedniej uczelni. 4 poprawki na przedmiot. Nie można było nie zdać w zasadzie. No chyba, że ktoś bardzo by się postarał. Plan awaryjny zakłada, że będę miał pół roku wolnego czasu, który winienem wykorzystać do przygotowania się ażeby dostać się na inny kierunek studiów. Przewidywalne i nie zachwycające, wiem, ale pókim młody to chcę próbować tego magistra zdobyć.
Pomimo tego, że w czasach dzisiejszych uległ ten tytuł takiej degradacji, że prawie każdy go ma. I potem mamy cały naród inteligentów, którzy mogą debatować nad możliwością wprowadzenia wiecznej harmonii na ziemi, z obłoczkami, z tęczami kurwa i w ogóle, za co domagają się wysokich płac rzecz jasna, ale jeśli trzeba żarówkę wymienić, to mają problem.
A potem wielce się oburzają, że fachowiec po zawodówce, który wymienia ową żarówkę gałką oczną, mając jeden kciuk w odbycie, a drugim otwierając browar, zarabia jakieś 30 razy więcej niż oni.
No, ale o czym to ja...a tak, jeszcze nie wiem jaki kierunek wybiorę, jeśli zawalę poprawki. Jak wszystko inne zawiedzie to pójdę na kurs scenopisarstwa. Już nawet się rozglądam gdzie i za ile można się pouczyć warsztatu pisarskiego. Teoretycznie, po skończeniu takiego jednorocznego kierunku (nie jest to dobre słowo, ale jedyne jakie mi przychodzi do głowy w chwili obecnej) ma się gotowy scenariusz na film, z którym można biegać do producentów na Woronicza i lizać im poślady, błagając o realizację swojego materiału.
Coraz częściej się zastanawiam nad karierą pisarską. I coraz częściej myślę nad rzuceniem swojej obecnej pracy we wszystkie diabły. Z dłuższym stażem pracy tam, lista moich obowiązków się wydłuża, a pensja nie zmienia. Cały czas słyszę, że powinienem traktować tą robotę jako szansę na zdobycie "wyjątkowego doświadczenia".
Kierownik pieprzy ciągle o moim szczęściu wielkim, że trafiając do jego wydziału "złapałem Boga za nogi"...śmiać się kurwa, płakać, czy od razu wpierdolić sarkastycznemu skurwysynowi? <- Jedno z pierwszych pytań jakie krążyły po moim ostrzyżonym łbie, gdy zaczynałem pracę.
A, i czytam od groma. Skończyłem "Amerykańskich Bogów" Gaimana (w końcu, po pół roku), "Dziennik" Palahniuka (zdecydowanie jego najsłabsza rzecz jaką do tej pory czytałem, ale w sensie ogólnym, może być) i jestem już w połowie "Buszującego w zbożu" Salingera.
*Czy Grimm do końca zmieni się w książkowego nerda? Czy zmieni pracę zanim go stamtąd nie wyjebią za ciągłe okazywanie apatycznej postawy? Czy napisze scenariusz, dzięki któremu nakręcą tak chujowy film, że Polski biznes filmowy przestanie istnieć? Co ze Zbychem?
Na te i na wiele innych pytań odpowiedzi szukajcie na stronach Podwójnego Cienia*
- Autoreklama we własnym blogu? To trochę dziwne, nieprawdaż? Nie mówiąc o tym, że raczej mało efektywne - rzekłem drapiąc się brodzie.
- Masz rację. - odpowiedziałem.
Zbych, który oczywiście nie ma nic wspólnego z powyższym, i który z grymasem na twarzy, świadczącym o zachodzących właśnie głębokich procesach myślowych obserwuje całą sytuację, stwierdza, że na dziś poleca utwór
Peeping Tom - Don't Even Trip (Feat. Amon Tobin) <- czyli kolejny projekt poboczny mistrza Pattona, tym razem tworzącego bardziej eksperymentalnie, wraz z przezajebistym Amonem Tobinem.
i w zastępstwie za autora, który ma "jeden z tych dni" najwyraźniej, wrzuca piosenkę swego dzieciństwa
Faith No More - Helpless <-dzień z Pattonem, innymi słowy
której to słuchał, wraz z całym "Album of the Year" jako zbuntowany dwunastolatek, popijając EB z resztą hołoty i wrzucając zapalniczki do ognisk.
Nie ma to jak wesołe dzieciństwo.

15 stycznia, 2009

pamiętnik troglodyty.

Ech...do chuja! Nie mam czasu na robienie aktualek, bom zaharowany pracą na zmianę z nauką. Od przyszłego tygodnia się zacznie. Codziennie jeden egzamin aż do 27 stycznia. W godzinach popołudniowych, czyli tuż po podbiciu karty w zakładzie to natychmiast będę musiał na uczelnię gnać.
Oczywiście, jak zwykle, mnóstwo nauki jest do obrobienia, czasu nie wiele, a ja nic nie umiem. Gdy sobie zdaję z tego sprawę to stres i adrenalina wówczas uderzają mi do głowy, powodując dość chaotyczne machanie rękoma, w nadziei, że znajdę jakiś papier, na którym będzie magiczna formułka, która z łatwością wyryje swoją obecność w mym umyśle, po czym na egzaminie ją spiszę i zaliczę bez problemu.
No, ale kurwa prawdziwe życie to nie bajka :)
A więc, łisz mi lak. I bez nerwów, jeśli nie będzie nowego wpisu przez kilka następnych dni ;)
A w muzyce miszczu Al Green ze swym najznakomitszym kawałkiem - "Love And Happiness". Tak, bije "Let's Stay Together".
No i niech będzie Grizzly Bear - "On a Neck, On a Spit", w muzyce w miarę świeżej. Najukochańszy band Jonny'ego Greenwooda, wieloinstrumentalisty z Radiohead.

09 stycznia, 2009

One. Oh. One

Nie rozumiem kobiet.

Wcale.

Noż kurwa mać, zapraszasz taką koleżankę dla przykładu, do siebie, bo jej internet siadł, pozwalasz kalać swoją przeglądarkę gównem plotkarskim, pomagasz w znalezieniu nowego sprzętu, który zastąpi ten wadliwy, nie pozwalający korzystać z sieci, a nawet się zobowiązujesz do odebrania go po drodze wracając z pracy, w między czasie karmiesz zupą grzybową, bo narzeka, że jest głodna, oferujesz, niczym prawdziwy dżentelmen sweterek, bo słyszysz jak z jej ust wydobywa się narzekanie na twoje okna, że niby są nieszczelne i zimno przepuszczają, cały czas miło gaworząc i zabawiając ją rozmową, rzecz jasna, a potem, gdy nadchodzi czas rozstania to przynosisz jej buty i kurtkę.

I co masz kurwa z tego?

Jebanego kurwa focha.

Nie powie co się stało, nie powie jak się stało, powie za to, że wszystko w porządku, ale po minie już zdeszyfrować można, że pierdoli głupoty. Wychodzisz na 5 zasranych minut, żeby zabrać JEJ rzeczy z wieszaka w przedpokoju, a po powrocie ona już cię znać nie chce.

W milczeniu zatem się ubieracie, wychodzicie do windy, podczas jazdy upewniasz się, czy aby na pewno nic się nie stało i ponownie słyszysz, że nie, a potem odprowadzasz ją do metra. Tam, oczywiście, bez jakiegokolwiek słowa pożegnania, ona wchodzi do wagonu i nawet się kurwa nie obejrzy do ciebie i nie powie "cześć", albo ręką nie pomacha. Zwykłe "na razie" by starczyło. Tylko się rozsiada i wyciąga gówniane pismo z plotkami o popularnych, pieknych i bogatych.
I potem przez kilka następnych dni na smsy odpowiada tobie jednym słowem, maksymalnie dwoma, jeśli w ogóle odpowiada oczywiście.

Traci się kurwa wiarę w ludzi po takich przeżyciach. Bo co niby takiego zrobiłem, albo nie zrobiłem, w przeciągu tych pięciu minut? Poza oczywiście murzyńsko-lokajowo robotą noszenia jej ubrań? Nie wiem i pewnie nigdy się już nie dowiem.

05 stycznia, 2009

I po setce.

Zakłopotany. Kompletnie skonsternowany. To ja. Nie zawsze, ale jednak.
Dziś akurat chodzi mi o wartości moralne, które to niby powinniśmy przestrzegać. W większości są one po prostu przestarzałe. Czas, gdy rządziły nami zasady etyczne jak "kochaj siebie samego jak sąsiada swego" poszły w zapomnienie. I dobrze.
Z czysto zboczonego punktu widzenia to hasło powyższe jest niezwykle mylące. Wszak, ja osobiście, "kocham siebie samego" nader często na łonie swojego prywatnego, nieco niechlujnego, niezadbanego zakątku internetów. Sama myśl, że powinienem "kochać" mojego sąsiada w taki sam sposób jak to robię w przypadku Zby...eee, w przypadku siebie, jest wręcz uosobieniem słów "niepokój", "obrzydlistwo", a zaraz za tymi wyrazami poleci "odruch wymiotny" i "zawartość żołądka". A na koniec "czyszczenie dywanu w pralni chemicznej".
Czemu?
Bo na moich najbliższych sąsiadów składa się żałośnie smutna stara baba, ze swoim perwersyjnym zainteresowaniem gołębiami, a w mieszkaniu obok rezyduje siwy rozwodnik, który podrywa każdą przedstawicielkę płci pięknej, wliczając w to moją matkę. I czasem jeszcze na strych się wwali bezdomny.
Ech, więc konkluzja z tego taka, że kodeksy moralne naszych przodków są o kant dupy rozbić. Możecie przestać słuchać kazań księdza :)
Acha, TO jest post numer 100. Tak, wiem, ja też jestem zawiedziony.
Jay Reatard - "Always Wanting More" w muzyce w miarę nowej.
Nieco bardziej leciwą stronę muzyki prezentuje The Lemonheads - "It's A Shame About Ray".

02 stycznia, 2009

Wszyscy jesteśmy starsi o rok.

Nowy rok nastał.
Czuję się tak samo gówniane jak w 2008, więc chyba większych rewelacji od nadchodzącego 2009 nie należy się spodziewać ;)
Dzień dobry zatem w styczniu i mam nadzieję, że nie zmarnowaliście nocy, gdy powyższy przełom miał miejsce.
Zaczniemy ten rok od narzekania dotyczącego jebania oryginalnego materiału mitów greckich przez twórców gier i filmowców. A wszystko przez niedawno wypuszczony "Rise of the Argonauts", w którym to dowiadujemy się, iż:
- Jazon jest mężem swojej matki , a nie tak jak w micie - Medei.
- Meduza jest wyznawczynią Ateny, a nie obrzydliwym stworem, który zamieniał ludzi w kamień.
- Mykeny, zamiast być normalnym greckim miastem pokazane są jak Sparta (widać "300" miało większy wpływ na pogląd na mitologię niż można by przypuszczać), czyli wojownicy, drakońskie warunki etc.
- Grecy wymyślili walki gladiatorów. No do chuja, Grecja to nie starożytny Rzym, do kurwy nędzy.
Czyżby strony z Wikipedii im się pomieszały, kiedy projektowali grę?
Czy też taka już jest natura ludzka, że gdy chcą zrobić coś "cool" na podstawie mitologii to pieprzą go kompletnie, jak to w przypadku "Troi", "Herkulesie" czy "Xenie" było?
Dlaczego w przygodach Herkulesa zawsze pomija się ten drobny fakt, że poza tymi całymi heroicznymi wyczynami miał problem z alkoholem i, gdy był pod wpływem, to niechcący zabił kilka osób?
Dlaczego pomija się fakt, że sypiał zarówno z kobietami, mężczyznami i owcami, jednocześnie mając żonę i dzieci?
Tak btw. jeden z najfajniejszych mitów to ten, w którym Herkules odwiedza centaury i zmusza je, żeby podały mu swoje wino ceremonialne. Oczywiście, najebany w 1-2-(3) dupy zaczyna wszystko rozwalać, wywijać orężem i łukiem. Przypadkiem pieprznął nieśmiertelnego centaura Chirona zatrutą strzałą, która to spowodowała tak ogromny ból, że aby go nie odczuwać, Chiron zrezygnował z nieśmiertelności i umarł.
Grecy nie tworzyli jednowymiarowych, przewidywalnych postaci, które dominują w czasach obecnych. Herkules był zarówno największym z herosów, jak i monstrualnym dupkiem. U greków niemal wszystkie ważniejsze postacie miały po kilka "wymiarów" (z braku lepszego słowa).
I teraz mamy niedorozwiniętych ludzi w branży gier czy filmów, którzy uznając, że tak nie może być, że dana postać jest zarówno "dobra" jak i "zła", sprowadzają wszystko do swojego, jednowymiarowego poziomu. I nie chodzi tu tylko o mitologię grecką, ale i o rzymską, skandynawską, germańską i w ogóle kurwa niemal całe słowo pisane.
I potem mamy takiego gównianego MMORPG jak "Viking: Walka o Chuj Wie Co" (na szczęście padł po kilku miesiącach), który z mitologii o wikingach wyciągnął jedynie to, że wszyscy mają hełmy z rogami. A reszta jest słabą podróbką World of Warcraft.
Pomyślcie jak wyglądałaby Biblia: The MMORPG zrobiona w ten sposób:
G - Joł Zbychu, zrobimy grę w oparciu o biblię. Będzie zajebista.
Z - Lol, no. A o czym jest Biblia?
G - Nie wiem, idą se ludzie przez pustynie czy coś.
Z - Pustynia? Co oni? Islamiści?
G - No chyba lol.
Z - O nie, islam odpada, bin laden, wiesz. Może dżungla? Magiczna dżungla!
G - Racja! Dżungla! Z jaskiniami i resztą tego gówna!
Z - sw33t lol
G - No. Jeszcze głównego bohatera potrzeba.
Z - Ok, kto w Biblii był tym bohaterem?
G - Jezus?
Z - No nie pierdol. Nie przejdziemy z tym przez ESRB. Jeszcze kościół nas pozwie i chuj strzeli nam w ucho.
G - No, tam bym jeszcze...eee...David? I Daniel chyba?
Z - Daniel? Nie brzmi "cool".
G - Mojżesz?
Z - Mojżesz jest jeszcze gorszy. Całe to żydowskie gówno co go otacza źle by się sprzedało.
G - No to może Frodo? Albo Conan? Chyba był jakiś Conan, nie? Grzech Conana czy coś?
Z - A może Maximus? Dobrze się kojarzy. Gladiator'n'shit.
G - ZAJEBIOZA! High Five!
Z - Maximus w magicznej dżungli. Ok, to z jakim gównem walczy?
G - Terrorystami?
Z - Może Orki?
G - POTWORY!
Z - Podobał mi się ten wywrócony dizajn stworów w "Dead Space", może coś takiego?
G - Wporzo. Zombie z kosmosu kontra Maximus, w magicznej dżungli.
Z - No. To skończyliśmy, czy jak? Mam partyjkę golfa za kwadrans z Georgiem L.
G - Spoko.
Z - Ok, narciarz.
Hmm...ciekawe jak adaptacja "Boskiej Komedii" wyjdzie. Wychodzi spod ręki twórców "Dead Space" własnie. I to nie dżołk.
(będzie zajebiście łuuuuuuułiiiiiiiiiii!!!11 *Zbych fraguje mefistofelesa z bazuki*)
A propos Herkulesa, na wrzucie mamy:
Hercules and Love Affair - "Hercules Theme".

W prysznicowych sprawach natomiast:
Go-Go`s - "Our Lips Are Sealed".