27 maja, 2008

Murderous mind of a fly!

Na początek, oddaje głos Zbychowi. Zbychu, dawaj.

Witam, witam. Proszę nie wstawać, nie ma takiej potrzeby, i te kwiatki też będą zbędne. Nasz codzienny, miejmy nadzieję, cykl zaczniemy od wczorajszego przeboju, który w skandaliczny sposób został pominięty przez szanownego kolegę "autora bloga". Mowa oczywiście, o Junior Boys i ich Double Shadow.

http://www.wrzuta.pl/audio/xJBBwJbK6U/01_double_shadow

i pamiętajcie drogie dzieci, jeśli chcecie ten hicior ściągnąć wystarczy skopiować powyższy link, udać się na stronę Zrzuty (na prawo macie) wkleić i piracić ;)

A teraz dalsza część programu. Szanowny panie autorze?

Ekhm...

Drogi Pamiętniczku. Jako, że nic ciekawego raczej się nie zdarzyło w pierwszym dniu Twego istnienia, pozwole sobię na opowieść o dniach sprzed Twoich narodzin.

Zaczynając od końca.

W niedzielę udało mi się spotkać z towarzyszami broni i obejrzeliśmy "Muchę" z 1958 roku. Tak jest, nie remake Cronenberga, ale oryginał! Z Vincentem Price'm!! No nie powiem, ciekawe było. Trochę śmieszne. Druga część też od razu poszła, a co tam, jak szaleć to szaleć. Wersja Cronenberga oczywiście lepsza, nawet nie ma dyskusji.

Po tym jak nasze szeregi nieco się uszczupliły zaatakowaliśmy jeszcze "47 Roninów", film japoński z 1941 roku, ale nie daliśmy rady i wycofaliśmy się na z góry upatrzone pozycje ledwie po kwadransie oglądania. Ogólnie wieczór całkiem udany.

W zeszłym tygodniu natomiast udało mi się w końcu wybrać na imprezę pracowniczą. Jak rok pracuję w tym zasranym sklepie to dopiero teraz wybrałem się na piwo z współuczestnikami mojej niedoli. Serio, praca na kasie w jednym z najbardziej ruchliwych sklepów w Polsce jest mordęgą. Nikomu nie polecam. Unikać jak pracy w McDonaldzie, albo malarii.

Wracając. Impreza była całkiem fajna, zachlałem się, najadłem się, pogadałem sobie. Nawet z menadżerem zamieniłem kilka słów. Tak to zawsze nasze relacje były bardzo formalne, nawet niekiedy jeszcze zwracam się do niego per pan, a teraz mu polewałem. Nie rozdrabniając się, powiem jedynie, to co już powiedziałem, że było fajnie.

Skończyliśmy koło 3 rano, ale wiadomo, "coś się kończy, coś się zaczyna", cytując Sapkowskiego. W momencie, gdy opuszczaliśmy lokal kolejna impreza się rozkręcała. Na pierwszej było koło 30 osób, na drugiej 5. Elita, ma się rozumieć. Koleżanka zaproponowała taniec w rytmie disco, a ja że bardzo chętnie. Zebraliśmy grupkę, po czym wybraliśmy się do jej mieszkania. Złoiliśmy 2 litry wódki zanim padliśmy koło 5 rano. Odpoczynek trwał jakąś godzinkę, a potem ta miła koleżanka wywaliła nas ze swego domostwa, bo zaraz jej mama przyjedzie w odwiedziny.

Cały dzień potem dochodziłem do siebie, ale jestem niezwykle zadowolony z tego jak spędziłem czas. A zresztą, nie oszukujmy się, byłbym zadowolony choćby nikogo nie było i sam bym był z tą wódką ;)

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

No, bardzo przyzwoity pierwszy oficjalny wpis;) Fakt że Mucha była bardziej smieszna niż straszna, ale to ten klimat lat 50-tych tak na nas podziałał;) A 47 Roninów to nie jest film za który należy zabierać się o 2 rano:D

Anonimowy pisze...

Najlepsza była scena na samym końcu. I ta muzyczka tak niezwykle dopasowana do całej sytuacji ;)