16 marca, 2010

Peacemaker.

Ueeeech, powrót na włościa. Mam za sobą pierwszą fazę odreagowywania ze Zbigniewem po niedawnej, niemal trzymiesięcznej, sesji. Nie było to odreagowywanie w stylu picia-aż-do-zwrócenia-zagrychy-a-potem-bieganie-na-golasa-krzycząc-łiiiii!, a raczej bardziej spokojnie, wysublimowanie, niemal artystycznie. Niczym te podstarzałe dupki, stojące z winem w ręku, na otwarcie sezonu wystaw w galerii, którzy udają, że podziwiają sztukę, a tak naprawdę podrywają młode i naiwne kobiety.

Było w porząsiu. Nawet udało mi się rozpocząć odtwarzanie mojego poczucia relaksu i spokoju, z którego po egzaminach zostały strzępy. Szkoda jedynie, że tą kruchą konstrukcję wyrwała następnego poranka bezduszna machina biurowa. Stosy papierków oraz zagranicznych gości przez cały marzec mnie nawiedzają i będą nawiedzać. Dawno nie miałem takiego miesiąca. Ostatni raz tak harowałem bodaj w Superpharmie przed świętami bożonarodzeniowymi, w roku pańskim 2007.

Ale zaczynam pieprzyć od rzeczy. Niewątpliwie dyscyplina w pisaniu wróci, wraz z kolejnymi postami.

Brak komentarzy: